poniedziałek, 21 grudnia 2009

10.12 - AIR @ Arena Ursynów

Wprawdzie Arena Ursynów nie jest może najlepszym miejscem na melancholijne koncerty, ale Francuzi pomogli nam zapomnieć o wszelkich niedogodnościach. Zimne światła i ascetyczna scena tylko uwypukliły to, co w Air najlepsze – ciepłe, poruszające kompozycje. Miło było znów potupać nóżką do „Sexy Boy”, ale i utwory z nowej płyty wypadły zaskakująco dobrze. Wychodząc z koncertu, mieliśmy poczucie dobrze spędzonych dwóch godzin. I to pomimo perspektywy długiego powrotu do domów w kilkustopniowym mrozie.

08.12 - Gogol Bordello @ Stodola

Chwilę po Nocnych Markach wzruszeniom znów nie było końca. Poszliśmy bowiem do Stodoły obejrzeć na żywo bohaterów naszego grudniowego wywiadu, czyli Gogol Bordello. I znów stało się to, co ostatni raz obserwowaliśmy na koncercie Franza Ferdinanda – publiczność szalała od pierwszego kawałka do ostatniej minuty bisu! Co dziwniejsze, na nasze zaznajomione z socjetą oko, osób, które przyszły na Gogoli tylko po to, żeby się pokazać, było tam z dwanaście. Całą resztę zgromadzonych w Stodole tłumów stanowili prawdziwi fani! Jak to się stało, skoro pierwszy koncert Eugene’a i spółki w 2002 r. zmieścił się w dość niewielkim CDQ? Wygląda na to, że przez ostatnie 7 lat znacząco przybyło wielbicieli nieobciachowej, porywającej do tańca i niekojarzącej się z cepeliadą muzyki etnicznej z punkowym przytupem. I niech tak zostanie!

sobota, 12 grudnia 2009

10.12.09 – Laibach & Juno Reactor @ Palladium, Warszawa

Tanz mit Juno Rector.

Widoczny na plakatach dopisek „double headliner tour” dla przeważającej części warszawskiej publiki zebranej tego grudniowego wieczoru w klubie Palladium, był niewiele znaczącym chwytem marketingowym. Dla obutych w glany, ubranych na czarno, zaopaskowanych słuchaczy słoweńskiego zespołu tylko jeden koncert tej nocy godny był uwagi. Laibach nie ma fanów. Ma fanatyków. Po zeszłorocznym wykonaniu „Kunst der Fuge” Bacha i wcześniejszej jeszcze trasie promocyjnej albumu z reinterpretacjami hymnów państwowych, po raz pierwszy od lat „niemiecka Lublana” przyjechała do Polski ze swoim autorskim materiałem. Choć podczas ponad godzinnego koncertu nie zabrakło „anthemów”, to stare nagrania wykonane w ojczystym języku, stanowiły przeważającą część wyczekiwanego występu. Ryczące syntezatory, wrzeszczące gitary i równe, marszowe tempo nadawało rytm słuchającym w skupieniu obywatelom NSK (fikcyjny, twór państwo-podobny, którego założycielami są członkowie słoweńskiej übergrupy). „Tanz mit Laibach” swoją potęgą i prostotą zmusiło do ruchu nawet najbardziej opornych, a wykonany na bis, nowy utwór grupy pozwolił krajanom poczuć się wyjątkowo.


Ci, którzy zostali do występu równie kultowego, choć mniej rozpoznawalnego projektu Juno Reactor, do tańca namawiać nie było trzeba. Wieloosobowa, wielobarwna ekipa na scenie Palladium odprawiła misterium. Transowy rytm wybijany przez plemienne bębny, gitarowy brud i napędzana syntezatorami, elektroniczna energia poruszały ciałami zebranych, a uzupełniające się śpiewane i rapowane wokale potęgowały jeszcze hipnotyczne wrażenie. Roztańczone, „egzotyczne” grupy pokroju Buraka Som Sistema powinny składać pokłony „rodzicom” swojego stylu. Podobnie, członkowie Rammstein chylić powinni głowy przed słoweńską ekipą, a ci którzy wybrali tego wieczoru koncert Air mają czego żałować. [txt: fika]

piątek, 27 listopada 2009

19-22.11.09 - Plateaux Festival @ Toruń, Bydgoszcz



Nie należymy (niestety?) do fanów muzycznych pejzaży misternie utkanych z szumów, trzasków i przesterowanych gitar. Zbyt mało poetyckie dusze mamy by przez kilka godzin z rzędu, siedząc na zimnych kafelkach kontemplować zmiany częstotliwości i teksturę zgrzytów. Pijany, rozkapryszony Christan Fennesz tylko nas wkurzył, a wrażenie podczas „ambientowej” części zrobiło jedynie Deaf Center oprawione w niesamowite wizualizacje Claudio Sinattiego wyświetlane na trzech połączonych obrazem ekranach. Kiedy już wyjaśniliśmy nasze preferencje, wyjmując z ręki oręż złorzeczącym subiektywności relacji forumowiczom, możemy przejść do naszych faworytów.
Na zakończenie piątkowego dnia w ogromnej przestrzeni CT Parku, współdowodzący Raster-Noton Byetone wjechał za konsoletę czołgiem. Trzy ekrany ułożone w wizualny ołtarz na końcu targowej nawy toruńskiej przestrzeni wystawienniczej, rozbłyskiwały monochromatycznymi, geometrycznymi wzorami. Charakterystyczny dla niemieckiej wytwórni obrazowy minimalizm pogłębiał jeszcze techniczny chłód seta, a beznamiętne odliczanie co chwilę łudziło, że mordercze dźwięki dobiegają już końca. Potężne brzmienie rozchodziło się pogłosem po ogromnej hali, a syntetyczne partie przeszywały ciała wytrwałych do końca dnia nielicznych uczestników festiwalu. Gdyby Kraftwerk zrezygnował z wokalnych eksperymentów ograniczając swoje kompozycje jedynie do bębnów i basu, Byetone miałby zapewnione miejsce w składzie klasycznej niemieckiej grupy. Gdyby w przyszłości dźwięki natury pod naporem przemysłowych odgłosów i industrialnych ech zniknęłyby z powierzchni Ziemi, współzałożyciel Raster-Noton tworzyłby soniczny pejzaż dla planety. Gdyby toruński CT Park w piątkowy wieczór odwiedziłoby więcej osób, rzesza fanów niemieckiej wytwórni drastycznie by wzrosła.
Podobne konsekwencje mieć by mogła większa frekwencja w bydgoskim APK, gdzie w kameralnej atmosferze ledwo kilkadziesiąt osób wysłuchało chirurgicznie wręcz precyzyjnego seta SND. Brytyjski duet swoje elektroniczne eksperymenty publikuje również pod skrzydłami Raster-Noton. Na potężnym nagłośnieniu przeniesionym z toruńskiej hali do małej salki Akademickiej Przestrzeni Kulturalnej, każde pojedyncze uderzenie bębnów zyskiwało należną mu uwagę. Zimne, syntetyczne dźwięki cięły spowitą w mroku, klubową przestrzeń, podczas gdy bas z niewielkiej sceny wypierał resztki gorącego powietrza. Mark Fell i Matt Steel pochyleni nad laptopami, za tło mając jedynie czarną kotarę, nie pozostawili wątpliwości co, bez względu na gatunkową przynależność czy stylistyczne podziały, pozostaje najważniejsze - brzmienie.
Właśnie owe dwa występy spośród bardzo licznego, mocno zróżnicowanego line-upu tegorocznej edycji Plateaux Festivalu zrobiły na nas największe wrażenie. Przypadek sprawił, że oba projekty wyszły pod szyldem jednej wytwórni. Nie przypadkiem jednak ich brzmienie swoją przystań znalazło w tak zasłużonym labelu. Nie przypadkiem też trafili do programu jednego z bardziej ideowych festiwali w Polsce. (txt: dup, fot: Magda Bujak)

14.11.09 - 3 Urodziny detroitZDRóJ @ CBA, Warszawa



A jednak da się zapełnić Centralny Basen Artystyczny. To, że ogromną przestrzeń dawnej pływalni przy ulicy Konopnickiej przynajmniej w dużym stopniu mogą wypełnić ludzie, udowodniły trzecie urodziny warszawskiego kolektywu detroitZDRóJ. Artyści zaproszeni przez rezydujący w 55 „techniczny” skład, urodzili się i mieszkają z daleka od amerykańskiego, poprzemysłowego miasta, a ich brzmienie jest równie odległe od produkcji Atkinsa, May'a i Saundersona jak Wielka Brytania od USA. Shackleton i Applebim to dwóch angoli, których ksywy szybko stały się wyznacznikami jakości na polu „młodych”, wyspiarskich brzmień basowych. Współtworzona przez nich wytwórnia Skull Disco obok bycia jednym z synonimów dubstepu, niskim częstotliwościom zjednała również przychylność ambitniejszej części szeroko pojętej sceny „tanecznej”.
W mniejszej sali nazwanej w kontrze do wszystkich imprezowych „chill out roomów”, „disco inferno floor” www, Eltron John i Jacek Staniszewski grali niekiedy ciężej niż goście głównej sceny, nie pozwalając przybyłym po piwo nawet na chwilę wytchnienia. Na main floorze natomiast, za górującą nad basenem dj'ką o godzinie pierwszej, gospodarzy wieczoru zmienił Sam Shackleton. Godzinny live-act podczas, którego tempo nie schodziło raczej poniżej 140 bpm'ów, po zamknięciu oczu stawał się przeprawą przez wielką, wyimaginowaną dżunglę. Partie bębnów rodem z południowoamerykańskich buszów, gdzie żute liście nadają tempo bijącym w membrany dłoniom; potężne partie basu wprawiające w drżenie ciała, bar i ściany; raz po raz wybijające się na pierwszy plan niepokojące dźwięki. Drum & bass. Back to the jungle.
Po kilkudziesięciominutowym live'ie uwielbiającego występy w Polsce niepokornego producenta nikt nie spodziewał się odpoczynku, gdyż za adaptery wkroczył współodpowiedzialny za sukces Skull Disco, nie kojarzony raczej z lekkimi brzmieniami Laurie „Applebim” Osborne. Na pohybel gatunkowym purystom i na przekór wszystkim oczekującym kaskad wobbli i dudniącego halą basu, Brytyjczk zagrał... house'owego seta. Równe tempo i pulsujące, taneczne rytmy nie wykluczają jednak intrygujących patentów i pomysłowych rozwiązań, a fani niskich częstotliwości również mieli okazje poczuć dotyk drgającego, ciepłego powietrza na skórze.
„Detroitom” życzymy jeszcze raz więc wszystkiego najlepszego. 100 lat. Niech żyje różnorodność. [txt: fika, fot. Irena Herka Głowniak]

środa, 25 listopada 2009

Julia Marcell @TR + Editors @ Stodoła



Poniedziałkowy wieczór zaczęliśmy w wypełnionym po brzegi Teatrze Rozmaitości, do którego zjechała ze swoimi niemieckimi muzykami Polka mieszkająca w Berlinie, sensacja ostatnich tygodni (od kiedy wydała swoją debiutancką płytę „It Might Like You”) Julia Marcell. Ta skromna, ale piekielnie uzdolniona dziewczyna zdobyła nasze serca swoim subtelnym głosem, rytmicznymi kompozycjami i muzyką pełną szeptów, zgrzytów, niedoskonałości i smaczków. Z TR-u szybciutko przetransportowaliśmy się do Stodoły, gdzie już zaczynały chłopaki z Editors. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że jednak zwykły człowiek nie zrozumie artysty – dla nas niepojęty był ruchowy performance, który podczas występu zaprezentował Tom Smith. W jego niezwykłym tańcu pomieściły się: próba zrobienia jaskółki z gitarą (dwa razy), kawałek lekcji aerobiku z Jane Fondą („rozstawiamy szeroko nogi i wytrzymaj, wytrzymaj”), taniec godowy egzotycznych ptaków, zabawa w nagły paraliż niektórych części ciała (powłócząca noga, opadająca ręka), rozdziawianie otworu gębowego z przewagą udawania niedorozwoju psychofizycznego. Na szczęście ten dziwaczny one man show nie zdołał przyćmić naszych doznań muzycznych - największe wrażenie zrobiły na nas kompozycje z najnowszego albumu. Kiedy rozbrzmiewały „The Big Exit”, „Eat Raw Meat = Blood Drool” czy wreszcie „Papillon” nagle robiło się bardziej syntetycznie, atmosfera stawała się jakby gęstsza, a wokal Smitha niższy. Postulujemy, żeby następnym razem muzycy zagrali dla nas w całości genialne „In His Light And On His Evening”. A i jeszcze jedno – po raz kolejny przekonaliśmy się jak bardzo nienawidzimy Stodoły. Zaczynając od plemiennych mazów na ścianach, przez rozwodnione piwo, na chorej kontroli osobistej kończąc. Pytamy dlaczego w żadnym innym klubie na całym świecie za zagrożenie nie zostaje uznany nasz pryskacz Tantum Verde, lakier do włosów, tabletki na kaszel i krople do nosa. Nie rozumiemy dlaczego w polskiej Stodole uznaje się, że moglibyśmy kogoś, przy użyciu powyższych groźnych przestępczych środków, pozbawić zdrowia lub życia. Bo jak na razie to my zostajemy pozbawieni dobrego humoru i możliwości odetkania nosa podczas koncertu![oz]

czwartek, 12 listopada 2009

07.11.09 - Plateaux Festival Teaser Party @ CBA, Warszawa


Rozlokowany między Toruniem a Bydgoszczą festiwal form audiowizualnych Plateaux, by wprowadzić warszawiaków w świat eksperymentów z dźwiękiem i obrazem, na dwa tygodnie przed czterodniowym świętem, przypuścił atak na Centralny Basen Artystyczny. Mocne basowe uderzenie nastąpiło o 22 wraz z początkiem seta reprezentującego Comicscope Alcay'a. Za gramofonami wymieniał on się z jednym z gości wieczoru, który poza planowanym live-actem poczuł chęć zapoznania zebranych ze swoją selekcją. Rozgrzany miksowaniem Lukid koło północy stanął za laptopem. Potężny bas wprawiał w drżenie podłogę Basenu, kiedy to połamane perkusyjne rytmy cięły powietrze. Brytyjski przedstawiciel rozedrganej, hip-hopowej sceny każdym kolejnym dźwiękiem poszerzał rapową formułę, dając do myślenia zamkniętym, boom-bapowym producentom. W niełatwym zadaniu rozruszania nielicznej tego wieczoru publiki swego krajana wsparł King Cannibal. Z każdym kolejnym nagraniem odnoszący większe sukcesy Brytyjczyk wybuchową mieszanką dubstepu, dancehallu i techno na pustawy parkiet wyciągnął nawet najbardziej opornych imprezowiczów. Perfekcyjnie zmiksowane kaskady bębnów i dudniące, mordercze partie basu wystawiały na próbę świetne nagłośnienie CBA, podczas gdy podawane z szybkością serii z karabinu, skandowane wersy nadawały rytm tańczącym. Produkcje Ninja Tune'owego rzeźnika szły ramię w ramię z takimi klasykami jak „Bells” Jeffa Millsa. Seta skończyła drum'n'bassowo-dubowa wymiana między „sonicznym kanibalem”, a wracającym za adaptery Alcay'em. „Super sharp shooters”, poza łezką w oku weteranów, zyskało tego wieczoru nowy wydźwięk – miano na które każdy muzyk grający tego wieczoru zasłużył w 100%. Na brawa natomiast nie zasłużyła warszawska publika, nie oddająca Królowi należytego hołdu. [txt & fot. Bartek Bajerski]

piątek, 6 listopada 2009

Kieliszek ciszy aka Jadełko do nieba



Wszystko dobre kiedyś sie kończy. Musiała skończyć sie i Dobra. Tak przynajmniej wydawało nam się wczoraj, kiedy mrożąca krew w żyłach wieść o pożarze Jadłodajni Filozoficznej obiegła via fejsbuk cały alternatywny warszaffski światek (i nie tylko warszawski, bo telefony z kondolencjamii i pytaniami rozdzwoniły się za sprawą fanów Jadło rozsianych po całej Polsce a nawet i zagranicy).



Wszyscy z przerażeniem śledziliśmy medialne i pantoflowe doniesienia, nie wierząc własnym oczom. No więc prawda to, ale nie do końca. Buda sie nam sfajczyła, ale nie doszczętnie, jak to początkowo powtarzano. A przekonali się o tym naocznie wszyscy ci, ktorzy licznie się wczoraj zgromadzili na ulicy Dobrej 33/35 (ciekawa, swoją drogą, sprawa, w Jadlodajni nawet na zgliszczach było więcej ludzi niż na imprezie w sąsiedniej Diunie).



Akcja "Kieliszek Ciszy", którą zorganizowali spontanicznie jadłodajniowi bywalcy, mająca polegać na zbiorowym zapiciu się z rozpaczy na zgliszczach klubu, okazała się nie taką znowy stypą. Wystarczyło trochę posprzątać, odgruzować, wymopować hektolitry wody, a w osmolonych wnętrzach klubu pojawiło się światełko nadziei.



Nie lękajcie się! Jeszcze nie raz przeżyjecie w Jadło niezapomniane chwile, których nie będziecie potem pamiętać.



Właściciel, stojąc na barze, podpierając się mopem wygłosił wczoraj budującą przemowę w stylu "pomożecie?" a kilkudziesięciu zgromadzonych żałobników odpowiedziało zgodnie "Pomożemy!". Nie ma więc co rozpaczać, trzeba zakasać rękawy kracistych koszul i skórzanych kurtek, zamienić kowbojki i baletki na kalosze i pomóc!



Choc przyznać trzeba, że widok spalonego wnętrza był, delikatnie mówiąc, mocno przygnębiający. Jak na ironię spaliła się głównie część dla niepalących. Zwęglony bar, nadtopione butelki, kibel który wygląda, jakby kręcono tam kilka z rzędy części "Piły", płyta Cool Kidsów stopiona w jedno z obrazkiem Matki Boskiej nad resztkami baru, otwieranie reszyek lodówki z piwem za pomocą siekiery (że też nikt z nas wcześniej na to nie wpadł!)



Ale po pierwszym szoku humory nam wróciły, z ustawionego na resztkach fortepianu laptopa dobiegały dźwięki wszystkich niemal znanych ludzkości przebojów ze słowem "Fire" w tytule, a piwo z osmolonych butelek, mimo lekkiego posmaku wędzonki, znikało sprawnie jak zawsze.



Zresztą Jadłodajnia nigdy swoich gości zbytnio pod względem warunków lokalowych nie rozpieszczała, z czasem więc prawie przestaliśmy zauważać dziury w dachu (koniec problemów z wentylacją!), brak okien i drzwi (koniec z przeciskaniem się wte i wewte) za to z zadowoleniem odnotowaliśmy obecność mydła i (uwaga uwaga) papieru w kiblu! Wprawdzie meble trochę się sfatygowały, ale ich stan sprzed pożaru też pozostawiał wiele do życzenia.



Jak powiedział Maciek Wysocki, wlaściciel, "skala zniszczeń przerosła wszystko, co się dotychczas działo w klubie, a działy się różne rzeczy". Oj, działy się działy! Manchester miał swoją Haciende, my mamy Jadło (jaki pan, taki kram), ale wierzymy, że w przeciwieństwie do Heciendy, Jadłodajnia jeszcze troche pożyje. Zresztą, i tak nie za wystrój kochamy ten klub (raczej mimo niego), więc pożar, nie pożar, impreza trwa nadal!

PS. Z ulgą odnotowaliśmy, że zaprzyjaźniony magazyn "Pulp" przetrwał pożogę!



tekst Ola Wiechnik, foto www.generationstrange.com



poniedziałek, 19 października 2009

W formie. Free Form Festival, 17.10.09 @ Fabryka wódek Koneser

Oj działo się w ten weekend, działo! Wszędzie być nie mogliśmy, ale postaraliśmy się przegapić jak najmniej. A najwięcej działo się niewątpliwie na Free Formie. Wybór był więc bolesny, ale dość oczywisty. Zaczęliśmy od Francuzików z Pony Pony Run Run, którzy dość skutecznie osuszyli nasze łzy wywołane problemami osobistymi Tommy'ego Sparksa, uniemożliwiającymi mu wystąpienie na FFF. Po żywiołowym występie krople pojawiły się dla odmiany na naszych czołach, pobiegliśmy więc, znieczuleni na mróz, chłonąć dalsze atrakcje.

A wśród nich wyróżnił się zwłaszcza koncert VIVE LA FÊTE, zapowiadany jako subtelne połączenie stylowego brzmienia lat 80-tych z tym, co najlepsze w elektronice i z rockowym gitarowym pazurem. Słowo „subtelne” to ostatnie, co przychodzi nam do głowy, gdy wspominamy ten występ – i jest to oczywiście komplement. A co do pazura, to wszystko się zgadza.





Kulminacją wieczoru był jednak zdecydowanie występ Who Made Who. Przeuroczy panowie, jakby żywcem wyrwani z chaty na alpejskiej hali, gdzie wraz z Heidi pasli owce, podbili nasze serca swoim poczuciem humoru, muzyczną wyobraźnią i fantastycznym coverem „Satisfaction” Bennyego Benassi (tak!). Nawet najwięksi malkontenci nie mogli ustać w miejscu. Wprawdzie jednemu z artystów wyrwało się między utworami radosne „spasiba”, ale kajał się potem chłopak kilka razy. Wybaczamy!

Sobotni wieczór w postindustrialnym, fabrycznym kompleksie przy ulicy Ząbkowskiej upłynął w atmosferze zabawy edukacyjnej. Czego z marnym skutkiem od lat próbują dokonać szkolni nauczyciele, organizatorzy piątej edycji Free Form Festivalu zrobili z rozmachem i smakiem, do którego daleko pedagogicznym instytucjom. Grą na flecie i śpiewaniem hymnu, zachęcić dzieciaków do muzyki się nie da. Co sprytniejsi szybko dorabiają się miana pozbawionych słuchu. Wszyscy natomiast dźwiękowej wiedzy nie zyskują żadnej. Sobotni, praski wykład za temat miał historię brzmień elektronicznych.

Współtworzący od lat 80tych klasyczny skład kładącego podwaliny pod muzykę elektroniczną, niemieckiego Kraftwerku, Karl Bartos ma nie lada praktykę na polu audiowizualnej edukacji. Profesura na Berlińskim Uniwersytecie wymaga prowadzenia wykładów i prezentacji. Forma festiwalu muzycznego wymusza mniej akademickie podejście. Przywitani wizualizacjami składającymi się z fragmentów „Powiększenia” i „Peeping Toma” szybko zrozumieliśmy przekaz: bądźcie uważni, obserwujcie dokładnie, słuchajcie w skupieniu. Pulsujące mocnym beatem kompozycje niemieckiej übergrupy, jak i solowe dokonania jej perkusisty nie pozwalały jednak stać w bezruchu. Prawdą jest, że podobne brzmienia mocno się już zestarzały, tracąc sporo ze swojej świeżości i awangardowości, jednak bez nich nie miałoby miejsca nic co nastąpiło potem, a „Model” czy „Robots” poza entuzjastycznymi reakcjami nadal wzbudzają podziw swym eksperymentalnym sznytem.

Kompozycje Kraftwerku dobrze znają na pewno członkowie adapterowego kwartetu Birdy Nam Nam. Francuzi od kilku już lat prowadzą badania nad dźwiękiem i sprzętem. DJ Pone, Little Mike, Crazy-B i DJ Need zaczynali jako turniejowa ekipa DJska. Gdziekolwiek pojawiała się francuska grupa zbierała trofea, brawa i komplementy tłumów. Techniczną perfekcję zaprzęgli niedawno w służbę elektro, a syntezatorowym brzmieniem podbitym potężnymi bębnami rozgrzewają parkiety klubów na całym świecie. Podobnie stało się na klubowej scenie fabryki wódek Koneser gdzie przy pomocy gramofonów, mikserów i bitmaszyn doprowadzili zebranych do szaleństwa. Nie na darmo ich ostatni krążek nosi tytuł „Manual to Succesful Rioting”.



Po godzinnej wyprawie w świat współczesnych, basowych trendów z powrotem na głównej scenie wróciliśmy do przeszłości. Pełen humoru, wyluzowany set The Orb grających aktualnie w składzie - założyciel projektu, Brytyjczyk Alex Peterson i niemiecki spec od elektronicznych brzmień - Thomas Fehlmann, przeprowadził zebranych przez lata oddzielające pionierski Kraftwerk od patrzących w przyszłość członków Birdy Nam Nam. Reggae mieszało się z dubowym techno, które płynnie przechodziło w swe bardziej „kanoniczne” odmiany. Mistrzowska selekcja wzbogacona o dźwiękowe żarty Patersona jeszcze lepsze wrażenie robiłaby na dobrym nagłośnieniu w sprawie, którego zrezygnowany inicjator The Orb próbował niewerbalnie interweniować. Nawet jednak przy słabej akustyce usłyszeć partię dud zmiksowaną z „technicznym” numerem robi niesamowite wrażenie.

Właśnie te emocje i odczucia w połączeniu z walorami edukacyjnymi jakie niewątpliwie miał sobotni wieczór w Koneserze, najlepiej świadczą o formie w jakiej od pięciu już lat jest Free Form Festival. Podziwiamy wysiłek organizatorski i odwagę doboru artystów i czekamy na następną edycję.
(tekst: fika, wiech; foto: Bartek Bajerski, Hubert Worobiej)

wtorek, 13 października 2009

Glasvegas @ Pepsi Vena Music Festival

Aż przykro było patrzeć na świecący pustkami łódzki klub Wytwórnia. Ale nie będziemy nikogo bić po łapkach ani pokazywac palcem, bo sami na Venie pojawiliśmy się dopiero drugiego dnia, i to tylko na Glasvegas. Nie żeby dzień pierwszy nie nęcił nas skocznym Frankmusikiem i innymi atrakcjami. Tak jakoś wyszło. Bijemy się w brodę i plujemy sobie w pierś.

Na szczęście zamiast pokuty za niesumienność w wypełnianiu imprezowych obowiązków służbowych, spotkała nas wielka nagroda.



Koncert Glasvegas przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania (widzieliśmy ich już raz, na dużej festiwalowej scenie, w pełnym słońcu o godzinie 17.00 i nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że to nie najlepsze otoczenie dla tego zespołu). Inaczej było w kameralnej (około 200 osób) atmosferze klubowej. I zespół, i publiczność dali z siebie wszystko.



Nawet początkowi sceptycy szybko poddali się magicznemu nastrojowi, który już od pierwszych minut wyczarowali Szkoci. Było jak nie w Łodzi!;)



Nie ma sie co rozpisywać, kto nie był, i tak nie uwierzy, a kto był, nie zapomni. Lepiej oddadzą to zdjęcia naszego przezdolnego kolegi Piotra Bartoszka.




Wiecej na PitaParty

czwartek, 8 października 2009

Client w Hard Rock Cafe, 6 października, Warszawa



Po punkowo-pornograficznej Peaches, która przyprawiła nas o zawrót głowy w zeszły piątek, przyszedł czas na zimne jak sopel lodu dziewczyny z Clienta. Koncert odbył się w Hard Rock Cafe, więc jak zwykle zastanawialiśmy się, czy 60-letni pan w kraciastej koszuli, który z zaciekawieniem obserwował koncert z antresoli, musiał zapłacić 65 zł za bilet tak samo jak my, czy dostał występ Clienta gratis do zamówionego hamburgera.



Na szczęście Klientki potrafią zaczarować każde miejsce. Idealnie umalowane i uczesane, w takich samych sukienkach, przywodzących na myśl stroje jakichś linii lotniczych, rytmicznie kołysały się w rytm muzyki i w ten sposób skutecznie zahipnotyzowały publiczność, która od początku jadła im z ręki. Zespół przyjechał do Polski promować swoja najnowszą płytę „Command”, więc większość utworów pochodziła właśnie z niej. Mieliśmy wrażenie, że publiczność była słabo zaznajomiona z tym wydawnictwem, w dodatku ze względu na słabą akustykę lokalu lub spokojną formułę samych utworów nikt jakoś nie był skłonny do szaleństw pod sceną. Wszyscy wyraźnie czekali na bardziej przebojowe utwory z poprzednich płyt. Klientki zagrały wprawdzie „Radio”, ale z lekka przearanżowane, a na bis zaserwowały „Pornography”, podczas którego pojawił się jakiś problem z komputerem, w związku z czym utwór został odśpiewany a capella. Publiczność zdecydowała się na coś więcej niż rytmiczne przytupywanie nogą dopiero przy „Rock'n'Roll Machine”, ale wtedy okazało się, że Klientki schodzą właśnie ze sceny. Dlaczego tak krótko, cicho i wolno? Po tym koncercie chce się powiedzieć raczej nie: „Client: Saticfaction guaranteed” tylko „Client: I can't get no satisfaction”. [tekst: ula foto: Hubert Worobiej]

wtorek, 6 października 2009

Peachka w Stodole, 2 października, Warszawa



Peaches mistrz! Zakochaliśmy się ponownie, choć ostatnia rozmowa nie nastroiła nas najlepiej (znajdziecie ją tu: www.aktivist.pl/tekst/tId,699,tekst.html). Ale jednak koncertowy zwierz to koncertowy zwierz. Merrill Beth Nisker grała prawie dwie godziny, bisowała trzy razy, podświetlała sobie cipkę specjalnie skonstruowanym paskiem (nie)cnoty, namawiała do rozbierania się, występowała w coraz to nowych kostiumach, uprawiała trudną sztukę chodzenia po głowach publiczności, bawiła się laserem w takt muzyki i zaproponowała obszerny przegląd całej swojej twórczości. Wybrzmiały bowiem i hity z najnowszej płyty ("Mommy Complex", "Talk to Me"), i znów "Kick it" z podrabianym Iggy'm Popem, za którego, zgodnie z tradycją, przebrał się (a raczej rozebrał) basista Sweet Machine - koncertowych towarzyszy Peaches. Było i nieśmiertelne "Fuck the Pain Away" z debiutanckiej płyty oraz "Two Guys (For Every Girl)" z "Impeach My Bush", podczas którego wokalistce towarzyszyło dwóch półnagich dryblasów w blond perukach. W zasadzie każdy z kilkunastu kawałków zawierał swoisty "patent", będący dodatkową atrakcją dla dobrze zaznajomionej z twórczością publiczności - np. wizualizacje twarzy artystki wyświetlane na luźnych rękawach jej białej szatki podczas refrenu do kawałka "Lose You". Co więcej - wszystkie zostały zagrane maksymalnie rockowo, wręcz z punkowym brudem i wykopem. Duża w tym zasługa towarzyszącego Peaches bandu.



Szkoda tylko, że fanów nie było tylu, ilu mogłoby być - Stodoła wypełniła się maksymalnie w 2/3. Być może zaważyła cena biletów, wcale nie najtańszych jak na artystkę, która ledwie 3 miesiące wcześniej grała przed Jane's Addiction w Poznaniu. Bilety na tamten event kosztowały 95 i 150 zł za podwójny w końcu koncert. Teraz musieliśmy wydać 110 zł. Tak czy inaczej, był to show ze wszech miar godny polecenia. Następnym razem walcie w ciemno - Peaches się nie starzeje, co więcej - z biegiem czasu jest coraz bardziej szalona! [tekst: am, foto: Hubert Worobiej, Bartek Bajerski]

środa, 23 września 2009

Aphex Twin na Sacrum Profanum


Jeśli piekło istnieje to Aphex już tam był.

Miasto Kraków z Papieskim Oknem, świętą trawą na Błoniach i z Tygodnikiem Powszechnym zafundowało wielbicielom muzyki ekstremalnie eksperymentalne ekskrementy (nie tylko muzyczne). Zwieńczeniem tygodniowego festiwalu Sacrum Profanum były dwa występy legendy brytyjskiej elektroniki – nieco introwertycznego 38-letniego Irlandczyka, Richarda Davida Jamesa znanego powszechnie jako Aphex Twin.
I całe szczęście, że w nazwie festiwalu pojawia się „sacrum” (w antropologii kultury słowo to oznacza zarówno to, co święte jak i to co, przeklęte) – bo to tłumaczy obecność tego skłonnego do prowokacji, profanacji, albo jak kto woli perwersji - artysty. Pierwszy, piątkowy występ mieścił się w granicach etycznej normy, za to w sobotę Aphex popuścił wodze fantazji. Ponura fabryczna hala huty Sędzimira, unoszący się w powietrzu zapach wytapianej surówki i nagłośnienie przewiercające wnętrzności. Do tego tłum ludzi, którzy wiedział czego można spodziewać się po występie Aphex Twina oraz przypadkowi oficjele, którzy nie mieli bladego pojęcia ani o tym co usłyszą, ani co zobaczą. A jak już piekło się zaczęło to zobaczyli, posłuchali i natychmiast ewakuowali się z trybun do domu/pubu/albo na Rynek. Czyli wszędzie tam gdzie jest znajomo i normalnie. Bo w hucie tak na pewno nie było. Ogłuszająca muzyka, bez wyraźnej linii melodycznej, mocno zainspirowana techniką i technologią, fantastycznie współgrające z nią lasery i światła oraz pięć ekranów, na których pojawiały się wizualizacje – najpierw komputerowe potem także fragmenty filmów. Od nadmiaru bodźców łzawiły oczy, od miarowego ‘umc, umc” trzęsły się wnętrzności. Stan graniczący z czymś na kształt ekstazy (i to bez wspomagaczy). A na koniec wielki finał – czyli szybki przelot przez ludzkie dewiacje. Najpierw wizyta w ubojni bydła, potem przyspieszony kurs patroszenia trupa w prosektorium, wreszcie delikatna nekrofilia (bo bez penetracji) i wreszcie radosna defekacja.
Skończyła się projekcja, na ekranie pojawił się napis, że Prezydent Miasta Krakowa Jacek Majchrowski zaprasza na festiwal Sacrum Profanum.
Panie Prezydencie DZIĘ-KU-JE-MY! Nie ma w tym cienia kpiny, dla mnie to naprawdę był wyjątkowy koncert.
[kul]

wtorek, 8 września 2009

N.E.R.D na Orange Warsaw Festival



Występ chłopaków z N.E.R.D był jednym z najjaśniejszych (i podobno najlepiej nagłośnionych) punktów programu WOF. Panowie się nie obijali i na scenie pojawili się z potężną ekipą muzyków (choć bez 1/3 zespołu czyli Chada Chugo). Dwie perkusje i gitary nadały kompozycjom ekipy Pharella mocno rockowy charakter. Panowie dwoili się i troili, żeby występ miał moc i energię. I dali rady. Publiczność, wcale nie taka przypadkowa, jak by się można było spodziewać na darmowej imprezie (choć przepływające non-stop tam i z powrotem rzeki radosnych małolatów utrudniały obcowanie z muzyką bardzo skutecznie), znała nawet teksty, pojawiły się też latające staniki rozentuzjazmowanych fanek lądujące na scenie. Na której obok chłopaków pojawiła się również zupełnie niepotrzebna wokalistka, która zapewne w zamierzeniu miała wspomagać wokalnie Pharella, który nie zawsze live daje sobie radę ze śpiewanymi partiami. Jej obecność i wysilone wokalne popisy jednak tylko deprymowały.
O tym, że najlepsza płyta w dorobku zespołu wciąż pozostaje debiutancki krążek wiedzą chyba sami zainteresowani, bo podczas koncertu najlepiej wypadły stare dobre „Brain”, „Provider” czy „RockStar”, choć nie zabrakło także późniejszych hiciorów (jak chociażby „She wants to move”, które gładko przeszło w cover „Seven Nation Army” - co z kolei wywołało entuzjastyczne przyjęcie ze strony publiki). Chłopaki starym zwyczajem wprowadzili na scenę fanów (tym razem nie tylko dziewczęta, jak to mają w zwyczaju), choć z niewiadomych przyczyn byli to głównie członkowie zespołu Afromental, którzy podskakując i machając rekami dość skutecznie utrudniali dojrzenie z daleka właściwych gwiazd. Koncert należny zaliczyć do udanych, choć co poniektórym podstarzałym członkom ekipy Akti przeszkadzały(niekoniecznie w tej kolejności:)deszcz, poszturchiwanie przez obcych, potworny tłum z którego nie dało się wyjść, setki młodych osób, które z niewiadomych przyczyn zupełnie niepotrzebnie przechodziły korowodami z miejsca na miejsce. (txt:syka, foto:Hubert Worobiej)

czwartek, 3 września 2009

Nocna szychta
Tauron Nowa Muzyka
28-30.08.09, Katowice


Oglądający zdjęcia z na powrót katowickiego festiwalu mogą nie uwierzyć, że stalowa wieża górująca nad terenem Nowej Muzyki nie została zbudowana specjalnie na potrzeby trzydniowego święta dźwiękowych eksperymentów. Tereny znajdującej się w ścisłym centrum miasta, zamkniętej kopalni wydają się być dziełem scenografa zainspirowanego muzyką Flying Lotusa czy Tima Exile’a. Dwie sceny rozlokowane na wysypanej piachem postindustrialnej przestrzeni, na swoich „deskach” gościły w ostatni weekend sierpnia najmocniejszą reprezentację nie kłaniającej się schematom elektroniki jaką nadwiślański kraj miał okazję widzieć. Bezkompromisowy, świeży line-up jaki przy pomocy „energetycznego” wsparcia Taurona zaserwowała w tym roku Nowa Muzyka, nie miał do tej pory równych sobie na polskich ziemiach. Docenili to słuchacze, urzeczeni byli również artyści.
Basowy morderca, należący od niedawna do szeregów Ninja Tune, King Cannibal już pierwszego dnia do dzikich tańców, klaskania i wrzasków porwał niezaznajomiony w większości z jego twórczością tłum. Dubstepowi laicy ramię w ramię z fanatykami niskich częstotliwości przez długość trwania dwugodzinnego seta, targani falami wobbli i kaskadami bębnów rozgrzewali się przed zbliżającymi się kolejnymi występami. Zaraz po „królu rzeźników” na znajdującej się kilka metrów dalej, głównej scenie zjawił się nienagannie ubrany pan z brodą w asyście swojego cynicznego producenta. Dan Le Sac & Scrobious Pip swoim koncertem udowodnili, że traktowany z przymrużeniem oka hip-hopowy entourage, nie przeszkadza im w byciu świetnym rapowym duetem. Producent i MC hołdują wywiedzionym z oldschoolu zasadom - pozostają wiernym swoim charakterom i korzeniom, a jednocześnie swą odmiennością nie zasłaniają braku umiejętności. Potężne, zbasowane bity stanowiły podkład pod celne, ironiczne teksty, a sceniczne rekwizyty dopełniały naturalny aktorski talent dwójki anglików. Zaraz po nagrodzonym brawami i… marynarką koncercie, scenę klubową we władanie przejął dźwiękowy terrorysta, znany jako The Bug, Kevin Martin. Niestety ogromna ilość pogłosów i nie przygotowane na tę okazję nagłośnienie już po raz drugi nie pozwoliło polskiej publice docenić mocy autora jednej z płyt zeszłego roku (wydane przez Nina Tune „London Zoo” wylądowało min. na pierwszym miejscu zestawienia opiniotwórczego The Wire). Nawet wersy szalejącego za mikrofonem Flowdana nie poprawiały ogólnego wrażenia, a brzmienie przypominające słyszane za ściany, dźwiękowe ekscesy sąsiadów, przepędziły większość publiki z powrotem na główną scenę. To, że Ebony Bones wraz ze swoim cyrkowym imagiem, nadpobudliwymi chórzystkami i świetnym kontaktem ze słuchaczami, bardzo nam się podoba mogliście się już dowiedzieć w relacji z EuropaVox’u. Poza zagranym na bisa coverem „The Wall” jej występ nie różnił się od tego w Clermont Ferrand, więc nadal pozostajemy jej fanami, jednak ciekawi jesteśmy kolejnych kroków byłej gwiazdki seriali.







Drugiego dnia festiwalu już na samym początku zaskoczył nas Jon Hopkins, który swoim mocnym, „technicznym” setem poddał w wątpliwość łatkę „pop ambientowca”, która do niego przylgnęła. Niepozbawiona emocji, atmosferyczna, elektroniczna muzyka taneczna była świetną rozgrzewką przed zaplanowanymi na wieczór mocnymi, eksperymentalnymi setami reprezentantów klasycznej już Warpowej stajni. Tim Exile szybko wypędził nas ze swojego występu przy pomocy mikrofonu, gdyż podobnie jak na ostatnim albumie ciekawą, nie kłaniającą się schematom warstwę muzyczną mącą słabe, „postdepeszowskie” wokale. Również headliner imprezy, czyli solowy projekt wokalistki The Knife, Fever Ray nie powalił nas na kolana. Oprawiony w laserowy show występ Karin Elisabeth Dreijer Andersson bardziej by pasował do kameralnego klubu niż na główną scenę sporego festiwalu. Oświetlające scenę nocne lampki i łzy w oczach niektórych słuchaczy budowały atmosferę koncertu, jednak brak energii i jakiejkolwiek interakcji z publicznością narzucały pozycję siedząco-leżącą, którą to zimny piasek skutecznie uniemożliwiał. Do pionu postawiły nas natomiast sety zamykających wieczór reprezentantów sceny nazywanej na siłę „wonky” hip-hopową. Flying Lotus z uśmiechem na ustach i nienagannym warsztatem dj’skim miksował wszystko co tylko wpadło mu pod rękę. Nieograniczona jakimikolwiek podziałami gatunkowymi selekcja Amerykanina porwała zebranych do tańca, równocześnie skłaniając do myślenia i pofestiwalowych muzycznych poszukiwań. Eksperymentalny rap mieszał się z twardym dubstepem, a rozradowany „potomek” Alice Coltrane zabawiał publikę swą ironiczną konferansjerką. Hudson Mohawke, szkocki debiutant w szeregach sheffieldzkiej wytwórni godnie kontynuował poszukiwania FlyLo, jednak my zmęczeni rytualnymi tańcami udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.



Ostatki festiwalowe rozpoczęliśmy od smutnej wiadomości o odwołanym występie Dana Deacona. Szybko uśmiechy na naszych twarzach przywrócił natomiast Onra. Oprawiony w kinematograficzne wizualizacje, świetny, klimatyczny set francuz zakończył bliski łez, dziękując największej publice z jaką w swojej karierze miał do czynienie i prosząc ją o pozostanie jeszcze moment by pozować do zdjęcia. W melancholijną atmosferę wieczoru zamykającego weekend atrakcji wpisał się natomiast Mum, którym w kilka numerów udało się nas skutecznie wypędzić na piwo i festiwalowy grill. Zimni, delikatni Skandynawowie nie nadawali się na główną scenę, tym bardziej ostatniego dnia, którego zmęczenie dawało się publice mocno we znaki. Oznak wycieńczenia nie widać było natomiast podczas koncertu grającego na klubowej scenie Ostrego. Łodzianin pasujący do line-upu jak pięść do nosa zabrał licznie przybyłą widownię w rejony nieobecnego na Nowej Muzyce klasycznego hip-hopu. Wspierany przez mocno zaangażowanego w występ DJ’a Haeama i pozwalającą sobie na eksperymenty ŁDZ Orkiestrę, łodzianin wykładał uliczne prawdy, ogólnoludzkie zasady i… budowę roweru. Rozgrzana występem polaka, spragniona większej dawki rapu publika szybko przemieściła się na główna scenę, gdzie Roots Manuva zamykał kolejną edycję bezkompromisowego festiwalu. W asyście toastującego Ricky’ego Rankinga i „znecającego się” nad adapterami DJ’a MK, Rodney Smith w ciągu godziny płynnie przeszedł przez swoją dyskografię, jak i gatunkowe podziały. Ciężki syntezatory kontrastowały z rootsowymi, korzennymi bębnami, a jamajski zaśpiew szedł w parze z równie dosadnymi jak poetyckimi wersami. Wszyscy byli świadkami formy Brytyjczyka. Tylko nieliczni nie dali się poruszyć duchowi koncertu.
Blisko trzy tysiące festiwalowiczów przez trzy dni rozruszało ciała, mózgi i gusta uczestnicząc w jednym z najciekawszych wydarzeń na muzycznej mapie kraju. Nam nie udało się zobaczyć występów Speech Debelle, iTAL tEKa czy Planningtorock. Nie mieliśmy siły iść na fotograficzne warsztaty. Nie chcieliśmy zbliżać się do pokazów „lotu nad pigułczym gniazdem” znanego lepiej jako „Berlin Calling”. W festiwalu jednak uczestniczyliśmy wszystkimi siłami. Podobnie jak inni goście Nowej Muzyki, którzy w przytłaczającej większości przybyli ze względu na obecność swoich faworytów w line-upie, co niestety nadal nie jest krajową normą. Niektórym ciarki przechodziły po plecach w trakcie koncertów, innym jeszcze przy śniadaniu trzęsły się ręce. Wszyscy z pewnością wrócą za rok. [txt: fika, fot. Piotr Bartoszek]

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

29 sierpnia Marduk i inni, Progresja

W ramach obchodów wieczoru kawalerskiego kolegi część ekipy "Aktivista" udała się na koncert Vadera i Marduka do Progresji. A tak naprawdę tylko na Marduka - Vader nie przeskoczył szatańskiej poprzeczki zawieszonej przez Szwedów 666 cm nad ziemią, więc skoncentrowaliśmy się na piciu piwa. I leczeniu ran. Straty: noga autora posta (dlatego), ręka kawalera, obrączka innego pana młodego (dlatego), policzek jeszcze innego członka naszej 12-osobowej ekipy (nie do końca mu się nie należało - kliknij na fotkę z ciosem). Ave!



Tekst: Figiel
Zdjęcia: Michał Murawski, Kool.pl

czwartek, 27 sierpnia 2009

25 sierpnia, Radiohead, Park Cytadeli, Poznań


Szczerze? Nie spodziewałam się, że dożyję chwili, w której usłyszę "Karma Police", "Paranoid Android" czy "Idioteque" na żywo. Z drugiej strony, wydawało mi się niemożliwe, by koncert wymarzony i wybłagany przez tysiące fanów przy niejednej spadającej gwieździe nie zawiódł oczekiwań. Rockmani pierwszej wielkości, którzy obwarowują swój przyjazd tak rozbudowaną listą zastrzeżeń i tak długo każą się prosić, na pewno od siebie nie będą wymagać tak wiele, myślałam. Sądziłam też, że skoro już się do nas pofatygują, uznają, że wystarczy zachwycić nas swoją czystą obecnością. Że to na początek wystarczy, bo i tak będziemy zadowoleni, że przyjechali.

Ach, jakże bardzo się myliłam! Na szczęście. Bo Thom Yorke i spółka dali z siebie wszystko i wyraźnie rozkręcali się w trakcie koncertu. Wykazali maksymalny profesjonalizm, połączony z totalną dbałością o detal, zgranie wizualu z muzyką (ciekawe sceniczne wyświetlacze LED (?), po których przebiegały światełka i fragmenty większych obrazów) i troską o dobre samopoczucie widzów ("Nie wiemy, dlaczego u diabła tak długo to trwało, zanim znów do was dotarliśmy"). Jak na znanego ze swojego scenicznego "autyzmu" artystę, głowa radiogłowej rodziny wykazała się ogromną spontanicznością, a nawet subtelnym poczuciem humoru, dając popis możliwości wyrażenia emocji za pomocą... gałki ocznej. Powiększone w którymś momencie do rozmiarów całego telebimu oko Thoma komunikowało doprawdy całą gamę emocji. Te płynęły w ogóle ze sceny szeroką falą, opływały tłumy i ekrany, i docierały aż do nas, stojących w odległym II sektorze i ocierających ukradkiem łezkę wzruszenia. To, co nas poraziło, to przede wszystkim fakt, jak bardzo nowocześnie brzmią kompozycje Radiohead - zarówno te starsze, rockowe, ocierające się miejscami o grunge (uhuu!), jak i te spod znaku poszukującej elektroniki. My z nich wszyscy, pomyślałam, i bez nich nie byłoby ani Franza Ferdinanda, ani nu rave'u, ani masy innych wyspiarskich (i nie tylko) wynalazków. I choć niektórzy współprzeżywacze tego występu twierdzili, że panom perkusje rozjeżdżały się momentami z wokalami, a Thom gubił rytm, my i tak wiemy swoje. "Ok Computer" jest, jak powiedział we wrześniu 1997 r. mój licealny konwersator Josh, pierwszą płytą XXI wieku, a Radiohead pozostaje pierwszym (i jednym z niezbyt licznych) zespołem nowego millenium! [tekst: am, foto: materiały promocyjne festiwalu]

PS. Nie możemy też nie wyrazić swojego zachwytu dla organizatorów - wielki szac za to, że doprawdy stanęli na głowie, by działała komunikacja miejska, talerzyki do kiełbasek były z recyklowalnego włókna kukurydzianego i przede wszystkim - by muzyka prezentowała się znakomicie. Śmiem twierdzić, że był to jeden z lepiej nagłośnionych koncertów, na jakich byłam kiedykolwiek w tym kraju.

Wszechno out!
20-22.08.09 - Hip Hop Kemp
Hradec Kralove







Hip Hop Kemp to festiwal z atmosferą. Przede wszystkim jednak Hip Hop Kemp to festiwal ludzi. Atmosferę w Hradec Kralove poza słoneczną pogodą, zimnym czeskim piwem i liberalnym podejściem naszych południowych sąsiadów do miękkich narkotyków, tworzą właśnie ludzie. Rozbici na polu, zbierający się przy butelce, grillu czy freestyle’u, przy których szybko zapomina się o przelotnym deszczu, kolejkach do prysznica i nagminnym złodziejstwie. Zmęczeni po koncercie zagranym na głównej scenie lub w jednym z kilku hangarów, przechadzający się „pasem startowym” przybijając piątki, podpisując płyty i bawiąc się przy występach kolegów po fachu. Przygotowujący niezdatne do jedzenia żarcie, na które wszyscy narzekają zamawiając drugą porcję. Obsługujący tabuny hip-hopowców w pobliskich supermarketach i na stacjach…
Wspólnie narzeka się na słabe występy, partackich DJ’ów czy wokale drastycznie odbiegające od płytowych standardów. Komentuje się stan w jakim pierwszego dnia Lady Sovereign zagrała koncert zastanawiając się na ile jej pijacka forma była urocza, na ile po prostu żałosna. Wymamrotane bez żadnej energii „Love Me Or Hate Me” skłoniło jednak większość osób ku owej drugiej opcji. Ta sama większość nie pojawiła się następnego dnia na koncercie legendarnej francuskiej grupy Les Sages Poetes De La Rue, którzy zdeprymowani brakiem ludzi nie udźwignęli występu na głównej scenie. I jeśli nie liczyć drobnych potknięć, opóźnień czy przymusowego, adapterowego zastępstwa w ekipie Method Mana, nie było więcej powodów do niezadowolenia. O gustach się niby nie dyskutuje, na pewno jednak się ich nie wyperswaduje, ani nie zmieni. I tak lojalnie i patriotycznie Czesi i Słowacy bawili się na koncertach Kontrafaktu czy Pio Squadu, Poniedziałki* bujały się do Huss & Hood, a Polacy wraz z Pihem i Warszafskim Deszczem skandowali wersy, zwrotki refreny.
Wszystkich porwać udało się natomiast headlinerowi imprezy - ekipie La Coka Nostra i czarnemu koniowi piątkowego dnia - Reefowi The Last Cauze. Reprezentant hardcore’owego kolektywu Army Of The Pharoahs bez koszulki i… butów, wykrzykując uliczne hymny, słonecznym jeszcze popołudniem porwał rozleniwiony poprzednimi występami tłum. Ostre wersy zarymowane pod potężne, energetyczne podkłady z miejsc ruszyły nawet najbardziej ortodoksyjnych fanów jasnej strony rapu. Podobnie zadziałały w sobotni wieczór połączone siły składów House Of Pain i Non Phixion. Kiedy grupy te były „jedynie” zespołami, La Coka jest ruchem o sile którego świadczą zastępy ubranych w ciuchy kolektywu „żołnierzy”. Potężny wokal Everlasta, zaskakująco melodyjny flow Ill Billa i bezkompromisowe wersy Danny Boy’a w połączeniu z twardymi boom-bapowi bitami okazało się mieszanką bardziej wybuchową niż kwas zmieszany z gliceryną. Tysiące słuchaczy podnoszących zaciśnięte w pięść dłonie i skaczących do klasycznego „Jump Around” stanowią siłę której nie można zlekceważyć. I choć złotego strzału pod postacią bisu „kokainiści” wygłodzonej publice nie zaserwowali, do wczesnych godzin porannych nad polem namiotowym raz po raz usłyszeć można było nabożnie powtarzane „that’s coke”.
W drodze powrotnej z Kempu słychać natomiast było jeszcze entuzjastyczne opinie jakie Exile zebrał za swój popis na bitmaszynie, wyrazy uznania dla beatbox’owych umiejętności Killa Keli i tęskne westchnienia do chwil takich jak nocna freestyle’owa sesja, która na jednej scenie zgromadziła ogromną większość goszczących na festiwalu raperów. Podczas trzech sierpniowych dni w Hradec Kralove rozmowom o hip-hopie nie było końca, wysokie butelki wypełnione zielonym, wysokoprocentowym płynem przełamywały międzyludzkie bariery, a 25 metrów kwadratowych zapełnionych dziesięcioma tysiącami winylowych płyt, w kurzu, pyle i ścisku łączyło szukających perełek zapaleńców. Bo jak swego czasu ujął to KRS-One „the rap is what you do, hip-hop is what you live”. [txt: fika, fot. Szymon Kraszewski]

* By dowiedzieć się jaka nacja dorobiła się na Kempie owego określenia wystarczy sprawdzić narodowość lubianego przez nich zespołu, a na powód tego miana naprowadzić może bliskie Garfieldowi powiedzenie dotyczące pierwszego dnia tygodnia.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Bracia w muzyce, 18 sierpnia, Hard Rock Cafe Warszawa

HBE w HRC. Hypnotic Brass Ensemble, czyli dziewięciu czarnych braci, nawiedziło duszną świątynię rocka i hamburgera. Music (and image) speak louder than words!

środa, 12 sierpnia 2009

Eklektyczna muzyka elektroniczna - Audioriver 2009, Płock



Wolnych noclegów w mieście nie było od miesięcy. Organizatorzy zatroszczyli się o pole namiotowe, a to zapełniło się w 200 proc. Mimo poważnej konkurencji pod postacią Off Festivalu (see post below) Audioriver 2009 przyciągnął 12 tysięcy fanów grubej elektroniki. Do Płocka zewsząd blisko!

Impreza na nadwiślańskiej plaży z eklektyczną muzyką elektroniczną ma już sześcioletnią tradycję. Zainaugurował ją pamiętny Astigmatic, pierwsze wydarzenie tego typu w kraju. Edycja z 2005 r., przeprowadzona już pod kuratelą innych osób, nazywała się mało fortunnie: FeMEV – Festiwal Muzyki Elektroniczne i Wizualizacji. Od trzech lat wydarzenie znamy jako Audioriver. Tegoroczna edycja przejdzie do historii jako superudana.

Równolegle działały cztery sceny. Główna ustawiona pod niebem na plaży, dwie duże pod dużymi namiotami i jedna mała pod małym namiotem – z krajowymi dejotami. Imprezę na dobre rozpoczęli na wesoło i rockowo Crazy P (koncerty na głównej zapowiadał groźny bas z offu: ten, nine, eight…). Potańczyli my i ruszyli pod namiot lewy na niesamowite show pana Dub FX. To młody beatbokser-showman, który loopami i efektami steruje za pomocą… stóp. Taki bardziej efektowny Matthew Herbert. U jego boku skakała jakaś Hinduska, która zarapowała dwa razy, zapewne ma w życiu ważniejsze tematy do ogarnięcia. Może być dumna, bo jej pan dał jedno z najlepszych show całego festiwalu. Trafia do naszego Top 5! Co ciekawe, chłopaka mogliśmy spotkać też na Przystanku Woodstock. Tu skradł nam praktycznie cały występ Zoot Woman – nie można mieć wszystkiego. Gdy na główną wchodzili już The Whip, my znów uderzyliśmy na lewo. Za deckami stał już Caspa, a za mikrofonem MC Rod Azlan. Niestety, emsi ani razu nie zająknął się, dlaczego nie dotarł Rusko (podobno spóźnił się kolejno na trzy samoloty, rzpkt!), za to non stop krzyczał: „Big up for Caspa!”. Wszyscy robili więc big up i bujali się w rytm dubstepów, a te piękne, ciężkie dwie godziny można uznać za największe wydarzenie dla tego gatunku w kraju. Top 5! Gdy wychodziliśmy, powoli kończył Hell. Legendarny już lider Gigolo Records roztańczył plażę mieszaniną electro z piaskiem. Co ciekawe, następnym i ostatnim artystą openairowym okazał się niejaki Jarek Czechowski. Brzmi znajomo? Tak, Angelo Mike widocznie przestraszył się audioriverowej publiki, która nie bawi się przy Tiësto, i zagrał pod półpseudonimem, czyli własnym imieniem i nazwiskiem. My pokręciliśmy się to tu, to tam, tak do 7.00. W końcu uśpił nas Jacek Sienkiewicz.

Noc drugą rozkręcili Jakim & The Disco. Przebojowo, ale to jeszcze nie było „to”. Skarpą zatrzęsło dopiero trio znane jako Moderat. Tańczące jarzeniówy na didżejskich ambonach (wizualne w ogóle były mocną stroną imprezy) i niesamowicie taneczne techno. Bardzo dobrze, że znów zobaczymy to przed Radiohead. Top 5! I kolejny Top! Dirtyphonics to cholernie energetyczny kwartet drum’n’basowy (plus MC) – każdy z chłopaków kręci innymi gałkami i wciska inne guziczki. Pewnie całą tę elektronikę oraz mikrofon ogarnąłby taki jeden Dub FX, ale wrażenie i tak było niesamowite. Występ przeskakaliśmy pod sceną do końca, więc musieliśmy biec na finał setu Richie’ego Hawtina. Zdania są mocno podzielone, ale sam artysta był bardzo zadowolony i via internet wyraził nadzieję, że na powrót nie będzie musiał czekać kolejnych pięciu lat. Najbardziej zaś zadowolony był James Holden, który zagrał cztery godziny i nie wpuścił na scenę Pozioma-X. Megaszac. Top 5! Cała impreza też na piątkę! [fig]

PS. Aha, i Telefon Tel Aviv też Top 5 (jako szósty)!

wtorek, 11 sierpnia 2009

Off we went


Off, Off i po Offie! A kto nie był ten trąba! My pojawiliśmy się w Mysłowicach dopiero drugiego dnia festiwalu, bo w czwartek razem z Bono i spółką pochylaliśmy się w zadumie nad losem cierpiących i pokrzywdzonych, o czym możecie poczytać w poprzednim poście.

Festiwalowa przygodę zaczęliśmy od występu Micachu and The Shapes. Młoda istota o niezidentyfikowanej na pierwszy i drugi rzut oka płci, z niewielką jak ona sama gitarką akustyczną wydawała z siebie imponujące jak na jej rozmiary pokrzykiwania i powykiwania, przy akompaniamencie akustycznych plumów i plamów. Jak sama wytłumaczyła, był to utwór o życiu w gangu. Alternatywa przez duże A, jak powiedział zdezorientowany z lekka tym występem redaktor Adamski.

Następne w programie (nie licząc szybkiej obowiązkowej festiwalowej kiełbasy) było The Pains of Being Pure at Heart, które oglądane z perspektywy mięciutkiej trawy i przedwieczornego słoneczka bardzo nam się podobało. Tak bardzo, że niestety przegapiliśmy smakowicie zapowiadających się amerykańskich noise rockowców z HEALTH. Sądząc po zniesmaczonych komentarzach fanów Gaby Kulki – dużo straciliśmy!

W przelocie zajrzeliśmy jeszcze do namiotu, gdzie swoim pięknym głosem dzieliła się Marissa Nadler. Na żywo jednak ta mimozo-muza nie przypadła nam do gustu na tyle, aby powstrzymać nas przed kolejną szybką obowiązkowa festiwalową kiełbasą.

Najedzeni i zadowoleni mogliśmy się zmierzyć z koncertem hardkorowców z Kanady, czyli Fucked Up. Ta nazwa nie kłamie! Było grubo. Charyzmatyczny wokalista o charakterystycznej wielkiej łysinie i jeszcze charakterystyczniejszym wielkim brzuchu spędził na scenie może z pięć minut. Przez resztę występu żywiołowo bratał się z tłumem, czym tenże tłum był nad wyraz zachwycony. Szkoda tylko że liczne próby crowd surfingu w wykonaniu wokalisty nie powiodły się. Tłum chyba za mało kiełbasy zjadł (w przeciwieństwie do nas i wokalisty), bo jakoś sił nie miał, żeby udźwignąć brzemię bliskiego kontaktu ze swoim bożyszczem.



Zachwyceni, udaliśmy się ponownie do strefy gastronomicznej (w końcu na festiwalach nie samą muzyką człowiek żyje). Dobrze zrobiliśmy, bo nasze niepokrzepione ciała i umysły mogłyby nie przeżyć tego, co się wydarzyło podczas Monotonix...



Ci izraelscy szaleńcy rzadko już kiedy występują w swojej ojczyźnie, zbyt konserwatywnej, aby na dłuższą metę znieść ich poczynania. Ale, szczerze mówiąc, mało kto by to na dłuższą metę zniósł. Naszych wrażeń z koncertu nie opiszą żadne słowa, obejrzyjcie film:

(ale obejrzyjcie go od 6 minuty, bo przez pierwsze pięć liczni fani Lecha Janerki wyrażają mniej lub bardziej wprost pogląd, że poza Janerką nim nic ciekawego na festiwalu nie ma...)



Biedni ochroniarze, byli trochę spanikowani, gdy Ami Shalev używał ich szerokich karków jako trampoliny... Wspomnienia z koncertu Monotonix – bezcenne!

Tyle wzruszeń, a tu przed nami jeszcze największe – Spiritualized, tak jak przewidywaliśmy porwało nas, zachwyciło i pozostawiło ze szczęką na trawie. Niezależnie od faktu, czy postępowało się zgodnie z nieformalną zasadą Jasona Pierce'a (który btw cały koncert stał bokiem do publiczności) jeszcze z czasów Spaceman 3 i bootlega pt „Taking Drugs to make Music to Take Drugs to”. Tak zakończył się dzień drugi Off Festivalu.



Trzeciego dnia, zbudzeni palącym słońcem i świergotem ptaków, bądź sąsiadów z namiotu obok, obtoknęliśmy się szybciutko (jak mawiają w moich rodzinnych stronach) i popędziliśmy co sił na otwierający Trójkową scenę koncert Hatifnats. Mimo wczesnej jak na festiwalowe realia pory, namiot wypełnił się niemal po brzegi, a nad tłumem powiewała ręcznie wykonana przez jakiegoś die hard fana (albo raczej fankę) flaga z wizerunkami małych hatifnaciątek. Te większe hatifnacięta dały jeden z lepszych w swej karierze koncertów, co dobrze wróży ukazującej się pod koniec września debiutanckiej płycie i planowanej po niej zapewne trasie.

Wstyd się przyznać, ale następne kilka godzin spędziliśmy leniwie czilując się na wielkich zielonych puffach przygotowanych przez pewne sponsorujące imprezę piwo. Więc do powiedzenia mamy tylko tyle, że pufy były przewygodne, a Janek Samołyk rozbrzmiewający zza winkla bardzo przyjemny dla ucha.

Poderwaliśmy się zgodnie po pierwszych dźwiękach Skinny Patrini, bo przypomniały nam one, że czas iść na Handsome Furs. I okazało się to kolejnym trafnym wyborem. Koncert wizualnie i dźwiękowo bardzo przypadł nam do gusty – trochę tylko martwiliśmy się że ładniejsza połówka w postaci Alexei Perry któregoś razu machnie główka odrobinę za mocno i ta zabawa skończy się płaczem. Na szczęście płaczu nie było, była wielka radość po świetnym koncercie!

Tego pracowitego dnia zerknęliśmy jeszcze na bardzo przyjemny występ Gaby Kulki, rzuciliśmy okiem i butelką z benzyną i kamieniam w stronę Cool Kids Of Death, poeksperymentowaliśmy z Brendą Lee DVD & Siupą i doświadczyliśmy z bliska potężnego głosu i takiejż osobowości Marysi Peszek (w obowiązkowym pióropuszu na rezolutnej głowie). Zajrzeliśmy też na Jeremy'ego Gay'a, tfu! Jay'a, który jednak nie porwał nas na podniebny spacer.

I tak oto nadszedł czas na niecierpliwie wyczekiwane The National.



Po ich zeszłorocznym belgijskim koncercie, który mieliśmy szczęście zobaczyć, spodziewaliśmy się silnych wzruszeń. Ale to, co nam zaserwowali, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Ta dostojnie-melancholijnie-potężnie-przepiękna muzyka zyskała na żywo porządnego pazura. Muzycy tak się rozszaleli, że ani jeden utwór nie zabrzmiał tak jak na płycie. Wokalista w garniturze, pod krawatem, z kieliszkiem wina w ręku (co chwilę odwracał się tyłem do publiczności i w sposób nieco mniej elegancki opróżniał butelkę swojego eleganckiego wina) rozbrykał się na całego. Wydawał z siebie przecudnej urody wrzaski, miotał się po scenie tak, że aż mu jego elegancki krawat furkotał na wietrze.



Odcięci od świata festiwalowicze dowiedzieli się od niego o śmierci reżysera Johna Hughesa (jeśli nie kojarzycie go z kultowych ejstisowych filmów jak „Breakfast Club” czy „Pretty in Pink”, to na pewno „Kevin sam w domu” już coś Wam mówi). Jako hołd dla zmarłego The National zagrali tytułowy utwór z film „Pretty in Pink” w aranżacji dużo lepszej od oryginału (naszym skromnym zdaniem). Tak, to był w naszym odczuciu najlepszy koncert festiwalu i jeden z lepszych jakie widzieliśmy w ogóle. Nie licząc oczywiście Monotonix, bo oni nie mieszczą się w żadnych kategoriach.


PS. Smsowa relacja z ostatniego dnia festiwalu, od redaktor Żmudy, która jako jedyna wytrwała do końca:

Tiny Vipers – samobójcze wycie do akompaniamentu gitary akustycznej, Marek Kozelek – trochę mniej samobójczo ale podobnie, Iowa Super Soccer – znowu gitara akustyczna! Wire ratują ten dzień (mino 50-tki na karku). Ale mimo wszystko razem z Fucked Up Szatan opuścił Mysłowice!

Tekst: Ola Wiechnik
Zdjęcia: Jacek Poręba

piątek, 7 sierpnia 2009

06.08 - U2 na Stadionie Śląskim



Relacja w liczbach:

70000 – tyle osób stawiło się wczoraj na Śląskim
1989 – z tego roku pochodziła najstarsza koncertowa koszulka U2 wypatrzona na koncercie. Siwiutki pan dumnie nosił na piersi logo „Lovetown Tour”
500 – mniej więcej tyle osób wpadło na pomysł dojazdu na stadion tym samym tramwajem co my. W dodatku tym samym wagonem.
360 – taki był zakres (w stopniach) widoczności sceny (która notabene zajęła przeważającą część murawy) i gigantycznego, cylindrycznego ekranu zawieszonego nad głowami muzyków.
130 – tyle minut trwał prawdopodobnie najbardziej widowiskowy koncert jaki było nam dane widzieć w życiu. Przynajmniej do czasu następnej trasy U2.
48 – tyle lat kończy dzisiaj The Edge. Był szampan i chóralnie odśpiewane Sto Lat.
23 – tyle piosenek zagrał zespół. Niestety ponad połowę stanowiły te powstałe po 2000 roku.
18 – tyle razy wokalista suportu – grupy Snow Patrol - powtórzył, że cudownie jest dla nas grać.
7 - tyle ciarkowych momentów zafundowało nam wczoraj U2. Począwszy od długich momentów, podczas których Bono pozwalał śpiewać widowni, na tysiącach świecących komórek podczas „One” kończąc.
5 – tyle koszulek wytypowaliśmy jako faworytów w konkursie „Najbardziej obciachowy Tshirt ever”. Pierwsze trójka: „XV Przystanek Woodstock”, „Tokio Hotel”, „Polak nie kaktus, pić musi”.
1 – w jedną wielką flagę Polski zamienił się stadion podczas „New Year’s Day”.

(M i OZ)

środa, 5 sierpnia 2009

Rozkosze dla oka i ucha, 01 sierpnia, CSW, Warszawa


Na występ ParisTetris w warszawskim CSW udałem się niemal całkowicie nieprzygotowany. Wiedziałem, że jest śpiewająca pani z Argentyny, jej mąż uznany pianista i pewien szalony łamacz rytmów – dla mnie i dla wielu gwarant dobrej zabawy. Okazało się, że ubaw był znacznie lepszy, niż można się było spodziewać.

Przede wszystkim dużą frajdę sprawiała już sama oprawa koncertu. Wygodnie rozwalona na leżakach i krzesłach publika mogła podziwiać grę kolorowych jarzeniówek i znakomite wizualizacje. Oprawa była na tyle konkretna, że momentami – mimo że ze sceny płynęły dźwięki najwyższej próby – zawieszałem się na neonowym pulsie świateł, czy cartoonowych obrazkach kota goniącego rybkę. Mało tego, pojawił się nawet sam Sylvester Stallone w pełnym negliżu! Działo się, a działo wokół sceny, jeszcze lepiej było na deskach.

W centrum uwagi Candelaria Saenz Valiente. Co prawda wdzięk Amelie Poulain i sceniczne pląsy nie każdemu musiały przypaść do gustu, ale nie to było jej głównym walorem. Candelaria zdecydowanie daje radę przy mikrofonie. Zaczyna łagodnie i pogodnie, by momentalnie przejść w konwencję kabaretowo-operową, zapiszczeć głosem postaci z kreskówki i zagrzmieć niczym Nina Hagen. To były najprzyjemniejsze momenty – ciara ostro szła po plecach, a uśmiech opromieniał twarz. Było klimatycznie, teatralnie, a nawet psychodelicznie. Ciepło przyjęte „Blue Velvet” zachęciło do śpiewania, by na końcu zniszczyć baśniowym pogłosem, który rozbijał się o ściany dziedzińca i paraliżował mózg. No i jeszcze niespodziankowy featuring z Gabą Kulką. Nastrojowa ballada na dwa głosy, która ma się znaleźć na kolejnej płycie (fajnie, że są takie plany), dopełniła wokalnych wrażeń tego wieczora.

Honory trzeba również oddać muzykom. Masecki i jego klawisz dzielnie trzymali melodię. Moretti jak zwykle nie poprzestawał na wybijaniu rytmu, sięgając pałeczkami w miejsca, o których niejednemu bębniarzowi nawet się nie śniło. No i dwie szare eminencje sceny – Magneto oraz DJ Lenar. Ten pierwszy wspomagał gitarą i basem. Niby jak zwykle z kamienną twarzą, ale montypythonowskie „ping” we wspomnianym „Blue Velvet” robiło różnicę. No i DJ. Duża klasa – dziarski głos i czujna ręka, żonglująca najdziwniejszymi dźwiękami, a i głosem Candelarii, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ogólny wniosek – ParisTetris to nie supertrio, a megakwintet.

Miły to był wieczór w murach Zamku Ujazdowskiego. Fajnie obcować z czymś tak świeżym i przede wszystkim – profesjonalnym. Aż dziw, że polskim... Z konkretną domieszką, ale jednak! [tekst: Bartłomiej Smagała, foto: mat.prom. zespołu]

wtorek, 4 sierpnia 2009

Przyjemny chill z Juniorami, 2 sierpnia, Wrocław


Interdyscyplinarny festiwal Era Nowe Horyzonty zakończył się koncertem kanadyjskiego duo Junior Boys. No dobra, tak naprawdę zakończył się setem Jeffa Milligana (zakończonym przez burzę), a Junior Boys wystąpili w składzie trzyosobowym (w przerwie między nawałnicami). Bilety sprzedały się na pniu, lecz widać było zmęczenie publiki dziesięciodniowym melanżem. Okrzykom przed utworami i po nich nie towarzyszył, niestety, taniec-opętaniec. Może zabrakło wizuali? Pykało parę światełek, a brodaty i z deczka obły multinstrumentalista-wokalista Jeremy Greenspan w kraciastej flaneli delikatnie odbiega od wizerunku emo bożyszcze. Całe to marudzenie nie ma, naturalnie, większego sensu, bo godzinny (z hakiem) koncert był miodzio, chłopaki się uśmiechali, publika się uśmiechała (i lekko drgała), wszyscy zroszeni byli bardzo wzruszeni. Zwłaszcza w finale, gdy zabrzmiały piękne aranże przebojowego „Under the Sun” i epicko-minimalistycznego „Teach Me How to Fight”. Usatysfakcjonowani, mogliśmy odpłynąć do domów. [txt: fig, fot: mat. prom. festiwalu ENH]