poniedziałek, 15 października 2012

13-14.10 FreeFormFestival @Warszawa


Dlaczego?

To nie jest dobry weekend dla festiwali. Wczoraj mogliście przeczytać co o wrocławskiej Synesthesii sądzi redaktor Kalinowski. Teraz ja biorę się za opis festiwalu, który w mojej głowie nigdy nie był wystarczająco interesujący, aby się na nim pojawić z własnej woli. No dobra. Jednak tam poszedłem, więc słuchajcie i zgadzajcie się tudzież nie.

Po pierwsze muszę oddać sprawiedliwość Good Music Productions. FFF jest świetnie wyprodukowanym festiwalem. Dobrze ułożone sceny, dużo barów, fajny wybór jedzenia, dźwięki z różnych scen nie nachodzą na siebie. Wszystko wydaje się świetnie. Wydaje się.

Teraz, żeby zrozumieć dlaczego FFF jest tylko średnio rozpoznawalnym festiwalem wystarczy, że spojrzycie na ceny wejściówek,a potem na line up. Teraz spójrzcie na ceny wejściówek i line up Taurona. Po pierwszym szoku w sprawie cen wchodzicie na teren festiwalu. Jest 22:30 czyli od pół godziny powinna już występować Nina Kraviz, ale zamiast niej na drugiej scenie gra xxxy. Informacja o zmianie line upu wisi w trzech punktach festiwalu i są to kartki A4 z wydrukowanym nowym line upem. O braku Toddla T dowiedziałem się godzinę później od kogoś, kto usłyszał to od kogoś, gdy wszedłem na stronę FFF nie zobaczyłem, żadnej informacji, przeprosin, że on (i Little Boots) nie pojawili się w Warszawie. Rozumiem, że nie zawsze jest to wina organizatora (najczęściej nie jest) że jakiś muzyk nie dolatuje na imprezę (case spóżnionej Niny Kraviz, która ostatecznie zagrała na RBMA Stage), ale to od organizatora oczekuję dokładnej odpowiedzi na pytanie „Dlaczego?”. Gdy zapytałem na wallu FFF o to czemu Toddli nie ma i czy może przegapiłem gdzieś wyjaśnienie i przeprosiny otrzymałem odpowiedź „Przegapiłeś...” Classy.



Oczywiście nie omieszkałem napisać do Toddli z pytaniem czemu nie ma go w Polsce. On w przeciwieństwie do organizatorów jednego z największych festiwali w naszym kraju odpowiedział. Dla tych, którzy nie wiedzą – Todlla T został odwołany przez organizatora festiwalu. Podobnie jak Little Boots, która została odwołana kilka dni przed wydarzeniem o czym nie omieszkała poinformować na swoim fanpage’u. Oczywiście według Good Music wina leży po stronie pogody.



Jednak zapomnijmy o tym. Skupmy się na muzycę.

Głównie byłem na scenie RBMA. Zresztą fakt, że Akademia Red Bulla stała się częścią FFF, był jedynym powodem, dla którego rozważałem pojawienie się na festiwalu. Pierwszego dnia dobrze zaczął, niestety średnio skończył Zeppy Zep, problemy ze sprzętem wybiły go z rytmu, gdyż w połowie setu miał całkiem spory parkiet, który potem powoli się wykruszał. Następnie pojawił się Daniel Drumz, który około hip-hopowym mixem zmiażdżył publikę, niestety nie był najlepszym wstępem dla Niny Kraviz, która wystąpiła dwie i pół godziny po zaplanowanym czasie. Nina niestety nie zdążyła na swój samolot, więc GM ratowało sytuację. Zagrała... fajnie, ale nie w tym leży do końca magia panny Kraviz. Nina jest najlepiej prezentującą się djką na świecie. I widać było, że ludzie nie tylko zachwycali się jej setem, ale też tym jak wyglądała za konsoletą pochodząca z Irkutska gwiazda. Na koniec festiwalu występowało Bloody Beetroots. Jest to zły zespół, więc jego występ był zły. Grali dj set, który był złym dj setem, bo BB robią złą muzykę, więc słuchają złej muzyki i taką też muzykę puszczają.


Drugiego dnia, pierwsze dwie godziny spędziłem w namiocie należącym do Spoken Wordu. Zobaczyłem straszną Brytyjkę, śmiesznego Brytyjczyka i kilku świetnych polskich slamerów.

Drugi dzień na szczęście był lepszy od dnia numero uno. Gessalfelstein i Brodinski grali Blawana i Boddikę. Jazzanova jak zwykle czarowała swoim Jazzem, a Ewan Pearson szalał podczas swojego setu. Chciałem również zobaczyć Doca Daneeka i Benjamina Damage’a, jednak wiedząc, że panowie występuję w Polsce raz na dwa tygodnie stwierdziłem, że pójdę do domu grać w Fifę 13. Awansowałem do 7 ligi. [Kacper Peresada]

niedziela, 14 października 2012

13.10.12 - Synesthesia Meeting @ CK Agora, Wrocław

Pierwsza edycja Synesthesii wyglądała dobrze tylko na youtubie. Buńczucznie mianowana pierwszym w Polsce festiwalem audiowizualnym, wrocławska impreza miała intrygujący line-up i... nic poza tym. Ledowy ekran na głównej scenie nadawał się co najwyżej do prezentacji reklam na targach wędliniarskich, małą salę godzinami rozświetlała niebieska poświata braku źródła, a artyści przeklinając pod nosem szukali akustyków-dezerterów. W emdekowej stołówce leciało TVN24, barmanka słuchała Hemp Gru na głośnomówiącym, a negatywne komentarze na fb były systematycznie kasowane. Wnioski wyciągnięte z pierwszej próby ogniowej, przetasowania w ekipie organizatorów i roczna przerwa dawały jednak nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Jeden dzień, kilku gości i - przede wszystkim - tak obca wielu animatorom, szczytna zasada: mierz siły na zamiary. Nazwa Meeting okazała się być niestety nie do końca trafna, bo w Centrum Kultury Agora spotkało się tego wieczora zaledwie kilka tuzinów słuchaczy. Ogromną przestrzeń oswoić „pomagał” jedynie roznoszący się z knajpy zapach gulaszu. Po szybkim zapoznaniu się z roszczącą sobie pretensje do konceptualności wystawą „obrazoburczych” kolaży i instalacji udaliśmy się więc na główną scenę, gdzie śląski elektronik - C.H. District rozpoczął już swój industrialno-techniczny atak na zmysły. Niepokojące, czarno-białe wizualizacje rozświetlały przytłaczająco pustą salę, podczas gdy z głośników dobywały się nieprzyjemnie ukręcone dźwięki. Mogące służyć za podkład pod tańce cyberpunków metaliczne perkusje i syntezatorowy warkot nie znalazły niestety wsparcia w akustyce pomieszczenia i robocie realizatora, co wygnało nas dość szybko na małą scenę teatralną. Choć sam jestem raczej maksymalistą, gracja z jaką Jeff Milligan miksuje swoje ulubione minimalowe brzmienia budzi podziw. Wzbudzić mogłaby też szał na parkiecie większości polskich klubów, jednak w dużo lepiej nagłośnionej sali w której vj Emiko wyświetlała swoje owinięte w taśmy kobiety, trafiała jedynie w pustkę. Szybkie piwo w ośrodkowej jadłodajni, która przez ubiegłe dwa lata przeszła przemianę w teatralną, lustrzano-kotarową restaurację i już zza ściany dało się słyszeć niepokojące burczenie. Każda kolejna minuta seta Aleca Empire'a potwierdzała jego deklaracje z niedawnego wywiadu. Nie ma on zunifikowanego występu na każdą okazję, ale rozgląda się, nadstawia ucha i dopasowuje swoją selekcję do warunków otoczenia. Długie elektroniczne pasaże, noise'owe zgrzyty i free jazzowe partie (Sun Ra!) pasowały wręcz idealnie do kameralnej atmosfery wydarzenia. I tylko nagłośnienie znów nie dawało rady, bo pełne meandrów, eksperymentalne wycieczki lidera Atari Teenage Riot zagłuszał nieprzyjazny człowiekowi, zbyt wysoki bas. Wysoki też próg zawiedzionych oczekiwań stoi przed przyszłą Synesthesią. Jeśli jednak z drugiej edycji wyciągną tyle samo wniosków co z pierwszej, mają szansę go pokonać. Nawet w tak niesprzyjającym eventom miejscu jak - przypominająca XXI wieczny emdek - CK Agora.

[tekst: Filip Kalinowski, foto: materiały organizatora]

poniedziałek, 8 października 2012

07.10.12 - F.M. Einheit / Moritz von Oswald Trio @ Avant Art Festival, Helios / Impart, Wrocław

Przegrany z kilkukrotnie już przegrywanej kasety album „Kollaps” Einstürzende Neubauten przez dobre kilka lat sprawiał, że „słyszałem ból” i „tańczyłem jak niedorozwinięty”. Zdobyte dłuższy czas później „Sthaldubversions” uświadomiły mi natomiast gdzie tkwią korzenie niemieckiej, industrialnej wersji jamajskiej inżynierii dźwiękowej. Choć przez dłuższy czas byłem pewien, że za warstwę rytmiczną tych krążków odpowiedzialne jest jakieś afrykańskie plemię, które już przed naszą erą odkryło proces wytapiania metali, pierwsze oryginalne wydanie futurystyczno-punkowej übergrupy uświadomiło mi, że bębniarz jest w niej tylko jeden - dortmundzki, eksperymentator - F.M. Einheit. Mimo że Mufti zajmuje się dziś głównie soundtrackami, a w graniu na żywo fascynuje go raczej interakcja, na Avant Arcie zgodził się wystąpić solo. Hall kina Helios nie dawał nadziei na dobry dźwięk i mistyczne przeżycia, ale kiedy pierwsze uderzenie rozeszło się po wiszących na scenie stalowych sprężynach, nawet podśmiechujące się panie z bufetu nie były w stanie wyrwać mnie ze specyficznego stanu odrętwienia. Pobrzmiewające czasami Abwärts i Neubauten, filmowe kompozycje Einheita dawały rzadki wgląd w to jak wygląda jego proces twórczy. Wiadro żwiru, kilka pustaków i wiertarka służyły mu za budulec, a rozbijane fizyczno-dźwiekową agresją, elektroniczne pasaże niosły się po piętrach największego polskiego kina studyjnego. Muftiego z transu nie były w stanie wyrwać drobne problemy techniczne lecz kiedy omikrofonowanie sprężyn odmówiło mu posłuszeństwa, wyszedł do ludzi by powiedzieć, że w takich warunkach - mimo tego, że by chciał - grać dalej się nie da. Jakby na potwierdzenie jego słów jeden z mikrofonów osunął się ze stojaka. Bo przedmioty martwe stoją za nim murem, a organizatorzy - jak widać - nie zawsze.

Występ Moritz Von Oswald Trio był natomiast ciekawym eksperymentem socjologiczno-architektonicznym, badaniem nad tym jak przestrzeń kształtuje odbiór widzów. „Przestrzeń dla kultury” w tym wypadku. Głębokie, ociekające tłuszczem dub techno, które w klubie wprawiłoby w rytmiczne bujanie nawet najbardziej opornych, w sali siedzącej sprawiło, że prawie nikt - dosłownie prawie nikt - nie poruszał nawet głową w takt bujających, jamajsko-berlińskich rytmów. Rytmów, które przez pierwszą połowę seta - tak, seta - nie pozwalały mi usiedzieć w miejscu, a druga połowę kazały przestać z boku, gdzie nie rzucając się specjalnie w oczy mogłem spokojnie kołysać się na miękkiej basowej podściółce. Pełne pogłosów i ornamentów, plemienne brzmienie tria niosło się po świetnej akustycznie sali, podczas gdy dubmaster Moritz von Oswald po raz kolejny dowodził swoich karaibskich inspiracji. Pełniący w tym projekcie rolę perkusisty Sasu Ripatti budował przestrzeń, którą pomagał mu urządzać odpowiedzialny za miks całości Max Loderbauer. Przywodząca na myśl czasy ostatnich Roundów i wydawnictw Burial Mix, mistyczna pulsacja występu nie pozostawiała jednak wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za brzmienie całości. I kto, choć nie stroni od improwizacji, a instrumentarium poszerza z każdym kolejnym projektem, jest weteranem berlińskiego techno. A nie jakiejś tam bezpłciowej, zwiewnej elektro-akustyki.

Właśnie na niezrozumieniu tych niewielkich różnic w brzmieniu, lub nie możności dopasowania lokali do ich potrzeb zasadza się jedyna słabość tegorocznego Avant Artu, festiwalu, który wagą swojego tegorocznego line-upu, bije na łeb na szyję inne - zapatrzone w aktualność - inicjatywy tego typu; wydarzenia, którego części składowe składają się na pełną i do głębi przemyślaną panoramę współczesnej muzyki Niemieckiej. Muzyki, która czuje się najlepiej w brudnych, postindustrialnych halach z których swego czasu wyszła.

[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]

Anathema 5.10 w Progresji


5 października w klubie Progresja odbył się koncert brytyjskiej formacji Anathema.

Jadąc na koncert wiedziałem, że wszystkie bilety zostały wyprzedane. Sala wypchana po brzegi potwierdziła , iż zespół ma w Polsce wielu wiernych fanów.

Anathemę supportował niemiecki zespół A Dog Called Ego jednak nie było mi dane go posłuchać.
Strajk pielęgniarek, zawalony chodnik przy budowie metra,  a do tego cotygodniowe, piątkowe korki skutecznie opóźniły moje dotarcie do Progresji. Na szczęście zdążyłem na gwiazdę wieczoru.
Październikowe występy są już drugą mini trasą związaną z tegorocznym albumem „Weather Systems”. Krótko po zgaszeniu wszystkich świateł i intensywnej pracy wytwornic dymu, zespół pojawił się na scenie. Na rozgrzewkę otrzymaliśmy kilka najnowszych utworów w tym otwierający Untouchable w obu częściach. 




Duszna atmosfera nie przeszkodziła nikomu w dobrej zabawie, tłum z euforią przyjmował kolejne nagrania. Oprócz nagrań z nowej płyty pojawiło się również trochę starszych utworów znanych z płyt Judgement czy Alternative 4. Mocne, gitarowe brzmienia były uzupełniane dźwiękami syntezatorów oraz bajecznym głosem Lee Douglas. 



Żywiołowość na scenie oraz zaczepki słowne Daniela Cavanagha podkręcały jeszcze bardziej publikę. Widać było doskonałą interakcję między sceną a fanami, zespół chyba naprawdę dobrze się u nas czuje. Po zagraniu szesnastu utworów, zespół zniknął za kulisami. Nie trwało to jednak długo, publiczność szybko wywołała muzyków na scenę. Bis był mocną częścią całego wydarzenia. „Internal Landsacapes” i „Empty” a zaraz po nich cover Metallicy „Orion” wywołały mnóstwo uśmiechów na twarzach publiczności. Tuż po nich pojawił się utwór – dedykacja dla zmarłej matki braci Cavanaghów zatytuowany „One Last Goodbye”. Był to niezwykle emocjonalny fragment koncertu. Na koniec zaś zespół zagrał „Fragile Dreams” i wszyscy zapomnieli o smutku, koncert zakończył się bardzo energetycznym akcentem. Po krótkich wygłupach na scenie związanych z urodzinami Daniela, zespół zszedł ze sceny. Nie był to jednak koniec spotkań z artystami. Wyraźnie zadowoleni z koncertu artyści pojawili się po chwili przy stoisku z gadżetami, robili sobie zdjęcia z fanami oraz chętnie podpisywali płyty. Anathema doskonale pokazała swoją ewolucję muzyczną. Od bardzo ciężkiego, doom metalowego grania po wrażliwą, rockową muzykę godną samych Pink Floyd. Mówię to z pełną świadomością ponieważ słucham ich od piętnastu lat. Myślę, że ten koncert dla wielu osób był magiczny i zostanie zapamiętany na długo a sam zespół nie nam długo czekać na swoją kolejną wizytę w Polsce.
Mcq


niedziela, 7 października 2012

06.10.12 - DAF @ Avant Art Festival, Impart, Wrocław

Nie. Nie robi się ludziom takich rzeczy. Nie organizuje się koncertu zespołu, którego połowa grywała na Love Parade i Mayday'u, a całość tańczy nawet z Mussolinim, w sali siedzącej. Nie wciska się ludzi między rzędy foteli na występie załogi, której wczesne działania w Ratinger Hof rozpędzała policja. Wyłącznie ze względu na to, że XXI wieczni Polacy - a przynajmniej bywalcy Avant Artu - są mniej sfrustrowani niż Niemcy przełomu lat 70tych i 80tych, skończyło się tylko na powstaniu z miejsc i masowym ruszeniu pod scenę. A na niej dwóch nienajmłodszych panów dało popis, którego intensywność biła na łeb na szyję tempo życia współczesnej zmarnowanej młodzieży. Właśnie swoim wieloletnim już hasłem - Verschwende deine Jugend - Robert Görl i Gabi Delgado-Lopez rozpoczęli ponad godzinne, trzykrotnie bisowane show. Elektroniczna machina została odpalona, perkusja poszła w ruch, pierwsza butelka wody posłużyła Gabrielowi za niezbędny do grania prysznic, a setki wiernych fanów ciasno wypełniły pierwsze rzędy Impartowej sali. Podczas gdy przemoczony do suchej nitki wokalista śpiewał, recytował, krzyczał i wił się w spazmatycznym tańcu, jednoosobowa machina producencka dogrywała partie bębnów do syntezatorowych konstrukcji, których nie powstydziłaby się spora część współczesnej sceny klubowej. Kiedy publika tańczyła wraz z Jezusem, skandowała „Sato-Sato” i utwierdzała się w tym, że „wszystko jest w porządku”, istniejący już ponad 30 lat düsseldorfski duet dowodził, jak przereklamowany jest rozwój muzycznych technologii. Pamiętające lata 80te, partie Korgów i ARPów po dziś dzień dyktują brzmienie tysiącom elektronicznych i hip-hopowych kombinatorów. Często istnieją tylko w formie cyfrowej i prawie zawsze pozbawione są wsparcia tak charyzmatycznego głosu jak ten Delgado-Lopeza, ale nie zmieniły się przez ponad ćwierć wieku nawet o jotę. Jako, że punkowa energia przepełniająca Deutsch Amerikanische Freundschaft również nie zmalała od czasów podzielonych Niemiec, dziś pozostaje tylko leczyć siniaki nabite na twardych, szorstkich fotelach, a Mein Herz - wciąż na myśl o wczoraj - macht Bum.

[tekst: Filip Kalinowski, foto: Andrzej Olechnowski]

sobota, 6 października 2012

05.10.12 - Raster Noton Showcase @ Avant Art Festival, Eter, Wrocław

Na pierwszych frankfurckich i berlińskich imprezach elektronicznych Depeche Mode mijało się w tańcu z Front 242, a Skinny Puppy zgrywało z Ministry. Zafascynowani syntetycznymi dźwiękami niemieccy balangowicze, ów rodzaj grania nazywali techno. Podczas gdy detroickie pofabryczne hale dudniły w takt produkcji Juana Atkinsa, Kevina Saundersona i Derricka May'a, nasi zachodni sąsiedzi szukali swojego własnego brzmienia. O tym jak je znajdowali, gubili i wciąż gonili opowiada dokument Maren Sextro i Holgera Wicka „We Call It Techno”. Mimo że związani po części z magazynem Slices, twórcy filmu nie uniknęli pomnikotwórczych mielizn, ich opowieść o czasach formułowania się największej germańskiej subkultury pełna jest interesujących wspominków, anegdot i archiwaliów. Pokaz, który odbył się w Heliosie w ramach projektu Avant Art Film, zaostrzył nam jeszcze apetyt na wieczorny showcase Raster Noton. I choć do Eteru było rzut kiepem, poprzedzający techniczne tour de force występ berlińskiego electro-Big Cyca zwanego Bonaparte zmusił nas do oddalenia się w tylko nam znanym kierunku. Po kolacji ruszyliśmy z powrotem do fabryki imprez - jak klubowego molocha zwykle nazywa moja żona. Cyrkowe tłumy mijały nas przy kontuarze najdroższej szatni w Polsce, podczas gdy Frank Bretschneider rozstawiał się na scenie. Już pierwsze, wycyzelowane dźwięki dochodzące z laptopa zasłużonego w bojach reprezentanta niemieckiej wytwórni, zapowiadały wspaniały wieczór spędzony w całości pod głośnikami. Soundsystem Eter ma zacny i po krótkiej wymianie zdań między akustykiem a Kanding Ray'em brzmiał on świetnie. Niestety dobre też ma Eter oświetlenie i przyzwyczajeni do urządzania dyskotek włodarze klubu nie mogliby sobie odpuścić jego prezentacji. Geometryczne, monochromatyczne wizualizacje z których słynie chemnitzki label rozpływały się w strugach niebieskich i zielonych lampeczek, a wraz z nimi ginęła myśl stojąca za konceptualną oprawą graficzną - nomen omen - Raster Noton. Kiedy jednak zamknęło się oczy potężne basowe stopy i zimna cyfrowa ornamentyka rysowały przed oczami minimalistyczne obrazy, którym przyklasnął by pewnie i sam Olaf Bender. Jeśli chodzi natomiast o muzykę to czy grał Bretschneider czy Byetone czy Kanding Ray, to napisać właściwie wypada tylko jedno - to właśnie nazywam techno. Surowe, potężne i poruszające (nie tylko do tańca).

[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]

piątek, 5 października 2012

04.10.12 - Caspar Brötzmann Massaker @ Avant Art Festival, Impart, Wrocław

Jeśli chodzi o brzmienia około-rockowe mam jedno małe zboczenie - lubię jak gitara leży. Nie jestem w tym temacie ortodoksem i nachodzi mnie czasem ochota żeby zaryczała, ale zdecydowanie bardziej pociągają mnie te uległe. Caspar Brötzmann - choć swoje narzędzie pracy ma przewieszone przez ramię - dobrze wie jak owo oddanie z niego wykrzesać. Syn jednego z najwybitniejszych europejskich „wolnych” jazzmanów, muzyk-samouk i palacz nałogowiec do perfekcji w obsłudze swojego instrumentu doszedł metodą prób i błędów. Gryfy, progi i struny nie interesują go tak bardzo jak pola magnetyczne i elektryczne napięcia. Na pohybel Vaiowi i innym solówkowym onanistom, wychowanek berlińskiego Kreuzbergu odziera gitarę z narosłego wokół niej etosu i przywraca jej prymitywne a zarazem rytualne właściwości. We współpracy z basistą Eduardo Delgado Lopezem i perkusistą Dannym Arnoldem Lommenem, od ponad dwudziestu lat masakruje akademickie podejście do dźwięku i skostniałe reguły rządzące współczesną muzyką rozrywkową. Podczas gdy jego kolaboranci - z uśmiechem na ustach - przeprowadzają kolejne soniczne ataki, on sam z zamkniętymi oczami, intuicyjnie przekłada swe emocje na tony. Chodź ich występy nie są wolne od struktur i znanych z płyt numerów, wciąż pozostają oni w ciągłym, pozawerbalnym kontakcie; zasłuchani w siebie nawzajem dają wyraz swym frustracjom, lękom i fascynacjom. Grają rocka i tylko ogłuszeni komercją Amerykanie mogli ochrzcić Niemca artystą noise'owym. Na Avant Arcie owa noise'owa łatka zadecydowała najprawdopodobniej o wyborze teatralnej sali na której wystąpiło Caspar Brötzmann Massaker. I choć słychać było nieźle, a kilkanaście rzędów foteli tworzyło kameralną atmosferę, to nie w takich miejscach zawarta w tych dźwiękach plemienność ujawnia swą prawdziwą siłę. Bo kiedy stojąc unosi się pięść - daje się wyraz buntu, na siedząco natomiast człowiek wygląda jakby głosował.

[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]

czwartek, 4 października 2012

03.10.12 - LA Boiler Room Low End Theory Takeover @ Wrocław

Doczekanie do czyjegoś występu o czwartej rano nie jest jakimś szczególnym osiągnięciem. Zwykle jednak w tym zadaniu towarzyszy mi żona, kumple i/albo przynajmniej paskudne - ale za to kolejne - rozwodnione piwo w plastikowym kubku. No i przygrywa też coś zazwyczaj w bliższym lub dalszym otoczeniu. Tym razem godzina diabła mija na zegarach, a tu jeszcze przez 60 minut cisza w głośnikach, papierosy na balkonie i napis na ekranie rodem z peerelowskiej telewizji nocą. Kilka minut po 19.00 czasu losangeleskiego zastąpiły go wreszcie miękkie pastelowe barwy, a z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Nisko zawieszone, basowe podwaliny, zwichnięte, hip-hopowe perkusje i atmosferyczne, syntezatorowe melodie. Nowy Nosaj Thing i stary DJ Shadow. Zapowiedziany przez Nocando Daddy Kev rozpoczyna transmisję z Low End Theory. Psychodeliczne wizualizacje kalifornijskiego grafika Strangeloopa stanowią tło dla poruszających się za plecami grających cieni zwierząt, obcych i prezydentów; na tle beatowych konstrukcji rozbrzmiewają kolejne zagajenia, pozdrowienia i okrzyki. Shiggar Fraggar Show XXI wieku. Niepowtarzalna okazja wizyty w jednym z najbardziej intrygujących klubów świata. Dostępna poprzez Boiler Room internetowa relacja z cotygodniowego spotkania producentów, didżei i muzyków z LA. Jedna z szeroko komentowanych sesji na których gościnnie pojawia się Thom Yorke i Questlove... dostępna na wyciągnięcie myszki w moim wrocławskim mieszkaniu. D-Styles wkracza za gramofony, turntablistyczne skillsy jednego z niesławnych Beat Junkies zderzają się z mainstreamowym amerykańskim rapem, a sąsiadka utyskuje na zbyt wczesna pobudkę. Jej nerwy szybko koją jednak dubowe pogłosy i szum pierwszych tramwajów za oknem. Didżejkę przejmuje Nobody, który wpierw daje podkład pod wersy Nocando i Busdrivera, by po pół godzinie samemu zapędzić się w rejony sceny na których prym wiedzie Nicki Minaj. Zmappingowane adaptery rozbłyskują wizualizacjami, podczas gdy obecny od samego początku, nadpobudliwy Gaslamp Killer serwuje powtórkę tego, co znam z MELTa czy Nowej Muzyki. Fragmenty „Breakthrough”, TNGHT, Dilla i czupryna za którą nie nadąża transfer danych. Dużo hałasu o ni...ewiele. Atmosferę w kalifornijskim klubie pomaga uspokoić DJ Lo Down Loretta Brown czyli nikt inny jak sama królowa - Erykah Badu. W przypadku świetnie zaznajomionej z ciepłymi, „dusznymi” brzmieniami bogini mikrofonu termin DJ jest jednak niezbyt trafnym naddatkiem. Świetna selekcja ginie w natłoku nadużywanych efektów i niemiłosiernie loopowanych próbek. Dla niektórych ma to pewnie wartości medytacyjne, mnie jednak wygania na balkon nad którym wstaje już słońce, a ptaki ćwierkają dużo przyjemniej niż gra Loretta. Z powrotem do pokoju wzywają mnie jednak wrzaski GLK i rozpoczynający swój występ Flying Lotus. Najbardziej utytułowany reprezentant środowiska skupionego wokół Low End Theory świętuje właśnie premierę swojego czwartego albumu. Numery z nowego krążka mieszają się ze starszymi kompozycjami, rapowa klasyka przeplata się z grime'm, a sąsiad Stevene Ellisona, Thundercat dogrywa do wszystkiego swoje wyluzowane partie basu. Nie ma fajerwerków, zachwytów i szału. Jest to, do czego FlyLo przyzwyczaił bywalców swoich setów - szerokie horyzonty, szacunek dla klasyki i morderczy bas od którego stroni zwykle w swoich nagraniach. Jest też ósma rano, ludzie zmierzają do pracy, a ja po sześciu latach istnienia kalifornijskiego cyklu, wreszcie miałem okazję zajrzeć za czerwoną kotarę beatowej mekki. I co prawda nie wpłynęło to na mój ogląd świata w podobnym stopniu jak ostatni odcinek Twin Peaks, ale wciąż jestem zaciekawiony i podekscytowany tym co dzieje się w piwnicach i sypialniach LA. Internet nie spalił magii na cyfrowym stosie, twórcy Boiler Roomu zyskali kolejnego plusa, a „Until the Quiet Comes” czeka na powtórny odsłuch.

[tekst: Filip Kalinowski]

poniedziałek, 1 października 2012

Exklusiv Prize rozdane!


Exklusiv Prize rozdane!

W piątek wieczorem w Och Teatrze odbyła się gala Exklusiv Prize. Pierwszymi laureatami nagrody magazynu Exklusiv zostali: 
Piotr Gniewek (grafika),



Edyta Dufaj (fotografia analogowa)


Adam Kruk (film z komórki)


Przemysław Konefał (nagroda specjalna za fotografię analogową). 


Exklusiv Prize wręczali m.in. Przemek „Trust” Truściński, Iza Grzybowska, Maria Seweryn, galę poprowadził redaktor naczelny Tomasz Kin. Gwiazdą wieczoru była nowa nadzieje polskie muzyki Kari Amirian, a kilkuset gości przez całą noc bawiło się przy muzyce Rawskiego.