piątek, 24 lipca 2009

18.07.09 - Boogie Brain, Szczecin


Do Szczecina, a dokładniej do malowniczego amfiteatru w którym odbywała się druga edycja Boogie Brain, dotarliśmy dopiero w sobotę. Ominęły nas występy Scratch Perverts czy Roberta Owensa, ale uniknęliśmy tym samym powodziowego deszczu, który nawiedził w piątek portowe miasto. Woda płynąca po schodach, zalana perkusja i dudniąca w dachy nawałnica nie budziły jednak w opowiadających równie wielkich emocji jak set brytyjskiego, adapterowego tercetu czy oldschoolowy outfit house’owego wokalisty.
Mimo, że „Everybody Loves The Sunshine”, drugiego dnia również nie przestawało mżyć, a tłumy przyciągnięte występem legendarnego wibrafonisty szukać musiały suchych miejsc pod dachem Teatru Letniego. Jednak koncert Roy’a Ayersa wart byłby stania w nawet najbardziej dokuczliwym deszczu. Dalekie od muzealnych pokazów jakie nierzadko zdarzają się muzykom starszego pokolenia, swobodne, rozimprowizowane show pełne było jazzowego feelingu i funkowego groove’u. Obok hitów pokroju "We live in Brooklyn baby" (co z resztą szybko przerodziło się w „We live in Poland baby”) zespół zagrał choćby „A Night In Tunesia” Dizzy’ego Gillespie. Poza porywającymi, pulsującymi aranżacjami, każdy z muzyków miał szansę sprawdzić się w pokazowych solówkach za które grający na ślepo bębniarz i wijący się po ziemi klarnecista, zbierali największe owacje. Skandowaniu nie było też końca kiedy okazało się, że saksofonista obchodzi tegoż właśnie dnia urodziny. Tort wniesiony na scenę i odśpiewane na setki gardeł „sto lat” rozczuliły muzyka, ale to publika była tego wieczoru najbardziej wdzięczna. Wdzięczna instrumentalistom i charyzmatycznemu liderowi za półtora godzinny, porywający występ na który czekać trzeba było latami.
Po chwili przerwy scenę we władanie przejęła reprezentacja Anglii, a tempo utworów drastycznie przyśpieszyło. DJ Storm i MC Rage to prawdziwe ikony drum’n’bassu. Pełen rollerów, połamany set pierwszej damy jungle współpracujący między innymi z Goldie’m nawijacz urozmaicał wersami i okrzykami. Oldschoolowe hity przeplatały się z nowinkami podczas gdy spora grupka fanów starała się dotrzymać kroku pędzącym kaskadom bębnów.
Te zaczęły zwalniać wraz z pojawieniem się na scenie Coki’ego i Sgt’a Pokesa. Równo ze zmianą jaka nastąpiła za adapterami i mikrofonem zaczął też przyspieszać bas. Reprezentant pionierskiego dubstepowego kolektywu DMZ mimo trudności technicznych i coraz szybciej wybywających słuchaczy pokazał, że w najmłodszym dziecku brytyjskich soundsystemów nie chodzi o woble i modę, ale o dubową pulsację i miłość do winyla. Hity przeplatane nikomu nieznanymi dubplate’ami do późnych godzin nocnych trzęsły posadami szczecińskiego amfiteatru. [txt: fika, fot: bart bajerski]

środa, 22 lipca 2009

Mały wielki festiwal

Trzyosobowa reprezentacja Aktivista wybrała się w miniony weekend do kraju kiełbasy, piwa i kartofli na Melt! Festival. Choć od powrotu minęły już dwa pracowite dni, nadal nie możemy się otrząsnąć. Panie i Panowie, prezentujemy Wam niniejszym najlepszy festiwal świata!



Wyobraźcie sobie nieogrodzone pole namiotowe, na które ciągną kolorowe tłumy ze stertami mebli ogrodowych i pożyczonymi z supermarketów wózkami pełnymi krat piwa – zamiast płotów, zasieków i podejrzliwych ochroniarzy przeglądających wam torby i plecaki. Wyobraźcie sobie dowolnie wypasiony drink zamiast rozwodnionego piwa i truskawki w czekoladzie albo brokuły w cieście zamiast kiełbasy albo kiełbasy. Wyobraźcie sobie dowolną ilość prawdziwych toalet – z umywalką, mydłem i papierem, zamiast tojtojów i braku umywalki, mydła i papieru.

Moglibyśmy tak długo, ale to przecież nie są sprawy najważniejsze (choć ważne) w przypadku festiwalu. To, co w Melcie najlepsze (poza muzyką, oczywiście, o której za chwilę) to miejsce, w którym się odbywa. Ferropolis, dawniej kopalnia żelaza, teraz zalany wodą skansen, z niewielką wyspą pośrodku sztucznego jeziora (można się kąpać!).



Wielkie maszyny, przypominające transformersy, obwieszone ogromnymi kulami dyskotekowymi i oświetlone z lekka psychodeliczną fantazją robią niesamowite wrażenie.



Całość robi wrażenie bajkowego zamku ze snu szalonego artysty narkomana.



Pomiędzy maszynami (a nawet wewnątrz nich) 6 scen i tłum artystów z pierwszej ligi – zarówno wielkich gwiazd, jak Oasis, czy świeższych odkryć jak La Roux czy Fever Ray. Dużo elektroniki (Digitalism, Simian Mobile Disco, Aphex Twin), sporo gitar (Kasabian, Glasvegas, Travis, Bloc Party), najlepsi DJe (Erol Alkan, Boys Noize, Diplo, Yuksek) i sleepless floor, czyli 3 dni po 24h muzyki dla najwytrwalszych (nie trzeba mieć biletu, żeby tam wejść!)

Ogromna zaleta festiwalu to jego niewielkie rozmiary. Melt nie chwali się jak Open'er dziesiątkami kilometrów płotu. Teren niewielki, przewalający się wte i wewte tłum liczy zaledwie 20 tysięcy – a wybór zespołów zarówno liczebnie jak i statusowo imponujący.

No to może czas na jakieś konkrety. W dużym skrócie, bo dużo się działo. Pierwszego dnia rzuciliśmy okiem na Royksopp, Travisa, Crystal Castles, i na dłużej zatrzymaliśmy się na hajpowanej ostatnio wszędzie La Roux.



Artystka spisała się śpiewająco, jej starannie ułożony czub nie drgnął ani o milimetr podczas scenicznych podrygów (za to rozszedł się jej nieco rozporek). Zauważyliśmy dość interesujące objawy hołdu ze strony fana, który umoczywszy rękę w piwie zakręcił sobie z bujnej grzywy czub do złudzenia przypominający ten na głowie Elly Jackson.




Po La Roux skoczyliśmy jeszcze na Matthew Herberta i Aphex Twina, ale na SMD i Moderata nie starczyło nam już niestety sił.

Następnego dnia, pokrzepieni śniadaniem w pobliskim supermarkecie (Kartoffelsalate i Wurst, a jak!), kąpielą w jeziorze i pięknym, czystym murowanym kibelkiem, udaliśmy się spacerkiem droga nad jeziorem na Filthy Dukes (świetny, żywiołowy, koncert!!) i The Whitest Boy Alive, który zgromadził największy (poza Oasis) tłum pod sceną. Część ekipy udała się na Caribu i Animal Collective, reszta wybrała frytki z majonezem, chkchkchk i Phoenix. Potem szybki skok na plaże na MSTRKRFT i powrót do namiotu na Fever Ray, która pierwsze 3 kawałki odśpiewała przebrana za coś, co spoza gęstej ściany dymu wyglądało jak wielki pień drzewa. W połączeniu z jej niesamowitym głosem dało to efekt absolutnie ciarogenny.



Potem szybki skok na Block Party (lekka zamuła), znowu na plażę na Diplo (eeeextra!), pod wielki dźwigar z zawieszoną jakieś 30 metrów nad ziemia didżejką zobaczyć Paula Kalkbrennera (znanego Wam może z „Berlin Calling”). I z powrotem na dużą scenę (po drodze kolejne frytki z majonezem – genialne!), gdzie Digitalism zaczął tak potężnie, że aż nam grzywki rozwiewało od podmuchu basów. Wschód słońca w towarzystwie Erola Alkana i Boys Noiza i poranek z Ellen Allien – tak, to był długi dzień!



Niedziela była już litościwsza dla naszego zdrowia – zaczęło się spokojnie i nastrojowo na Glasvegas (którzy niestety nie nadają się na dużą scenę, w popołudniowym słońcu jakoś gubi się ten specyficzny klimat ich muzyki, choć nam i tak bardzo się podobało. Zwłaszcza improwizowane podśpiewywania wokalisty na temat ewentualnych fanek w jego garderobie).

Powoli zbliżała się godzina zero, czyli występ Oasis, ale wcześniej zachwycił nas rewelacyjny Kasabian (trzymamy kciuki za ich przyjazd na Venę!). O występie braci Gallagherów nie napiszemy za dużo, bo nie chcemy się za bardzo wzruszać. Było hiciorsko (jak to na festiwalach) i nonszalancko (jak to Oasis).



Mało było nam tylko trochę Noela (Noel rządzi) i tekstów Liama. Do dziś z łezką w oku wspominamy jego rzuconą mimochodem między utworami podczas berlińskiego koncertu absurdalną uwagę: „Are there any midgets in the audience, cause I can't see any”.



Przemyślcie to – bilet na Melta kosztuje tyle, co na Open'era (jak na zachodnioeuropejski festiwal naprawdę tanio), dojazd samochodem z 3-4 znajomych tyle co pociąg do Gdyni, a na miejscu można utrzymywać się ze zbierania plastikowych kubeczków, w których sprzedawany jest alkohol – kaucja 1 euro! Ten genialny i prosty pomysł, na który jakoś w Polsce nikt nie może wpaść, nie tylko zaoszczędza znacznej ilości cierpień środowisku, ale też pozwala przetrwać w ciężkich chwilach!

Jedźcie na Melta!
Ach, było pięknie!



Nawet kalosze okazały się niepotrzebne, bo podłoże w większości betonowe, co dodaje industrialnego uroku. No i ochroniarze nie tylko nie zabiorą Wam gum do żucia, jak nam się to zdażyło na Open'erze, ale pozwolą wnieść soczek i pożyczą uprzejmie dobrej zabawy!



[tekst Ola Wiechnik, foto Aleksandra Żmuda (La Roux), Mateusz Adamski (Oasis), www.meltfestival.de]

poniedziałek, 20 lipca 2009

Powiślańska plaża, 18 lipca, Warszawa-Powiśle


Piękny to był wieczór, zupełnie niewarszawski. Kiedy osłabiony upałem Akti&Exklu team dotarł na miejsce, z budynkiem dawnych kas dworca Powiśle pożegnały się już mamy z dziećmi. I dobrze, bo tylko dzieci tam jeszcze brakowało – pod mostem Poniatowskiego i tak była już cała Warszawa. Pardon, ta, która jeszcze trzymała się na nogach po pełnym dniu plażowania i ta, która nie wyjechała grzać tyłki w przyjemniejszych okolicznościach przyrody. I czegośmy tam szukali? Ochłody i zapomnienia w trunkach serwowanych zza zatłoczonego baru. Przyjemności w konwersacjach z dawna niewidzianymi ziomkami (czasem nawet od piętnastolecia!). Relaksu w piasku i na fotelach rozstawionych na całej szerokości chodnika. I iluzji, że nie jesteśmy w Warszawie, ale w jakiejś znakomitej zachodniej stolicy, gdzie tego typu akcje – didżeje, mniej lub bardziej spontaniczny melanż na kilkaset osób, piasek, grill i alkohol – są na porządku dziennym. Pardon nr 2 – nocnym. Za zanimowanie megaprzyjemnej, niezobowiązującej i relaksującej imprezy kaowcom z Warszawy-Powiśla należy się potrójne „hip hip hurra!”. A panom policjantom – za łagodne, choć stanowcze i skuteczne zlikwidowanie party około 2.00 – jakiś kojący nerwy drink i gruby skręt.
[tekst: am, foto: Jarek Bąk, www.flickr.com/photos/jarekbak/sets/72157621605395093/]

Canada! Canada! NoMeansNo, 17 lipca w CSW, Warszawa


Z czym przeciętnemu Polakowi kojarzy się Kanada? Ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Tak przynajmniej można wnioskować po okrzykach witających legendę punk rocka spod znaku klonowego liścia na dziedzińcu Zamku w Warszawie.

Nomeansno, czyli „bracia w rytmie” – Rob i John Wright, wspomagani gitarą leworękiego Toma Hollistona, niewiele sobie z tego zrobili. Pewnie dlatego, że z polską publicznością sporo już przeszli, co udokumentowane zostało nawet pół-oficjalnym bootlegiem znanym jako „Live in Dziekanka, Warsaw Poland, 25 May 1990”. Spotkanie starych, dobrych znajomych przebiegło według spodziewanego scenariusza, choć z pewnymi wyjątkami.
Od siebie trio z Vancouver dało więcej niż sto procent. Dość powiedzieć, że set trwał około dwóch godzin (z podwójnym bisem). Nie zabrakło największych – przepraszam za słowo – przebojów, w tym tych odśpiewywanych wspólnie z fanami, jak choćby „Oh No! Bruno!”. Spragniona śpiewów publika była jednak wyrozumiała, kiedy grupa grała najświeższe, szybko zresztą wpadające w ucho, kompozycje.
Największy szacun należy się jednak Robowi Wrightowi. Obserwując jego elektryzującą grę na basie, słuchając donośnego niczym dzwon głosu i zestawiając to z... siwiuteńka czupryną należało wręcz paść krzyżem i przepraszać za młodość. No i ta mimika! Pyszni „ultrasi” mieli jednak inne plany wobec dziarskiego 55-latka. Gdy tylko ze sceny popłynęły co żywsze dźwięki, zaczął się stage diving. Reakcja artysty była szybka. Najpierw jeden z błąkających się po scenie dostał kopa w dupę, a później nastąpiło – na szczęście skuteczne – pouczenie słowne. Niby punks not dead, ale jednak szacuneczek musi być.

Sądząc choćby po wpisach na Facebooku, Nomeansno zapisują warszawski gig po stronie plusów i dziękują za wsparcie przez te wszystkie lata. I ja z tego miejsca również chcę podziękować. Organizatorom – za najwolniej na świecie poruszające się kolejki do piwa. Bardzo dobrze, że one były, te kolejki. W końcu fan pijany jest bardziej awanturujący się, a tego dżentelmenom z Kanady na pewno do szczęścia nie było tego wieczoru trzeba.
[tekst: Bartłomiej Smagała, foto: materiały promocyjne]

piątek, 17 lipca 2009

Morcheeba - 16 lipca w Warszawie


Morcheeba wreszcie dotarła do Warszawy. Duchotę stajni zwanej Stodoła, gdzie wepchnęło się 1,5 tys. osób – co jest niezłym wynikiem, jak na tę festiwalową porę roku, ceny biletów i niefajność ostatniej płyty zespołu – chłodziła temperatura koncertu brytyjskich triphopowców. No, prawie brytyjskich i prawe triphopowców. Energię sceniczną muzyków porównać można do energii kinetycznej TGV w zajezdni. Przecież z tych downtempowych hiciorów można wykrzesać ogień. Nie udało się. Francuska wokalistka zwana Mandą jako lokomotywa sprawdziła się umiarkowanie, postulujemy powrót Skye. Dobrze, że nie zabrakło przebojów ze starszych płyt, przy których miło było posiedzieć na murku, na zewnątrz parnego klubu, wpatrując się niebo i wyczekując lepszego jutra.

foto: Bartek Bajerski

wtorek, 14 lipca 2009

Let's go, Murphys! 12 lipca, Warszawa, Progresja



Pełni oczekiwań udaliśmy się na daleki WAT, żeby obadać irlandzkich bostończyków, czyli punkowy band Dropkick Murphys, znany z zamiłowania do łączenia konwencji – hardcore'u z elementami muzyki irlandzkiej i ska – oraz do baseballu, a zwłaszcza bostońskich Red Sox. Oczekiwania wywołał medialny szum, który towarzyszył premierowemu występowi chłopaków w Polsce – co dziwne o tyle, że o grupach z tej bardziej łomoczącej półki rzadko tak entuzjastycznie rozpisują się mainstreamowe media. Okazało się, że wrzawa wokół Murphys jest całkiem uzasadniona. Siedmiu chłopa na scenie, w tym w porywach cztery gitary, dudy, dwa mocne wokale i sto stopni piekielnej gorączki wewnątrz spływającej potem i testosteronem Progresji dało nam popalić. Chyba nie tylko nam, bo w tłumie widać było głównie nagie, wytatuowane męskie torsy i rozciągnięte w szerokim uśmiechu usta, wykrzykujące za wokalistami Alem i Kenem wszystkie teksty. Ci zresztą wygrywają konkurs na najbardziej przyjaznych frontmanów sezonu – najpierw zaprosili do siebie dziewczyny, by odetchnęły od zmaskulinizowanej atmosfery w klubie, przy następnym kawałku zaś – wszystkich chętnych. Dla każdego znalazło się miejsce, nikt nikogo nie ściągał i nie przeganiał, w związku z czym w pewnym momencie muzykom towarzyszył tłumek chyba większy niż ten, który został pod sceną. Mimo tego, że w ten niedzielny wieczór w Progresji zgromadziło się chyba najbardziej hardkorowe i rock'n'rollowe towarzystwo w stolicy – oiowcy pod rękę z punkami i lekko podstarzałymi rockersami – nie odnotowaliśmy żadnych istotniejszych rozrób i konfliktów. W dodatku urzekła nas szantowa niemalże atmosfera niektórych balladowych kawałków, wytrwałość i wierność fanów oraz dostępny w lokalu catering – pyszne wegańskie żarcie (znane nam osobiście z dań wydawanych na krechę podczas Open'era) zamiast kiełbas z przysłowiowego gryla. Let's go, Murphys! [Tekst: am, foto: Ryszard Raszplewicz, www.rockmetal.pl]

David Byrne, 13 lipca, Stodoła


Kilka dni przed koncertem dostałem zaproszenie na starym poczciwym MySpace od niejakiego "niespodzianka dla David'a Byrne'a". Z profilu wyżej wymienionego dowiedziałem się 4 istotnych rzeczy (informował o nich też Aktivist!). Wszystkich wybierających się na koncert zachęcano, aby:

1) ubrali się na biało (tak jak artyści),
2) po utworze "Once in A Lifetime" wypuścili w powietrze bańki mydlane,
3) na zakończenie piosenki "Burning Down the House" rzucili na scenę papierowy samolocik,
4) rzucili w kierunku sceny kwiatek po kawałku "Everything That Happens Will Happen Today".

Nie spodziewałem się, że warszawska publiczność tak dobrze odrobi pracę domową! Niemal co druga osoba z białym elementem na sobie, fruwające bańki i deszcz kwiatów dla artystów. Jednak prawdziwy show zrobił na scenie David z załogą! Blisko dwugodzinny set z najlepszymi kawałkami Talking Heads (m.in. "Burning Down the House") i Byrne'a we współpracy z Brian'em Eno. Świetna choreografia sceniczna lidera i towarzyszących mu muzyków i tancerzy ("Take Me To the River"). Publiczność bawiła się doskonale (średnia wieku była wyższa niż na Morrissey'u), a co najważniejsza - idealnie wczuwała się w to, co robił Byrne. Trasa "Songs of David Byrne and Brian Eno" zebrała bardzo dobre recenzje na świecie, a występ w Stodole tylko to potwierdził, tak samo jak moi znajomi, którzy wysyłali mi podczas koncertu smsy i ustawiali sobie opisy na Facebook'u: "Fajosko jest, nie?" , "Koncert roku" , "Lepiej niż w Berlinie" etc. Tę opinię musi też potwierdzić Bartek Czarkowski (dziennikarz radiowy Roxy FM), który świetnie bawił się na koncercie tuż przede mną, lekko mi przy tym zasłaniając (Bartek pozdrawiam! :) ). Po wyjściu z koncertu dość długo zastanawiałem się czy zespół bisował 3 czy 4 razy. Zagrali "tylko" 3 bisy, czekam(y) na powrót!
[tekst i foto Piotr Bartoszek, Pitaparty]




08.07 - Peaches & Jane's Addiction, Poznań, 8 lipca

Koncerty zagranicznych gwiazd od kilku już lat na nikim nie robią wrażenia, a w zalewie festiwali ciężko czas podzielić między wszystkie atrakcje. Blisko dekadę trzeba było jednak czekać na moment w którym headlinerzy będą przyjeżdżać nad Wisłę w towarzystwie supportów przez nich samych wybieranych na trasy. Poznańska Malta wprowadziła w tym roku obok silent disco i ten rzadko u nas propagowany zagraniczny zwyczaj, lecz występ poprzedzającej Jane’s Addiction, Peaches dla gwiazd wieczoru mógłby być argumentem za wybraniem jakiegoś mało znanego i mniej charyzmatycznego polskiego zespołu na wprowadzenie w klimat. Merrill Beth Nisker w asyście niemieckiej grupy Sweet Machine bezceremonialnie ukradła show utytułowanym Kalifornijczykom. Po jej występie Perry Farrell i spółka nawet za swych młodzieńczych lat nie mieliby zbyt wiele do pokazania. Pełen przekrój przez repertuar kanadyjsko-berlińskiej „divy” zamknięty w formie rozerotyzowanego wodewilu do zdjęcia koszulek i wrzasków przy refrenach zmusił nawet najbardziej zatwardziałych fanów rocka. Rozśpiewane, nowe utwory Peaches poprzedzała tekstami rodem z przerysowanego, komediowego porno, podczas gdy starsze hity żadnej zapowiedzi nie potrzebowały. Obok stage divingu i przechadzania się w tłumie, podczas koncertu na scenie pojawili się dwumetrowi, hermafrodytyczni kuzyni, światełko dla Polski odpalone z… łona i zwrotka poprzedzona zwróceniem treści żołądka. Cyrk jakich mało. Cyrk będący jedynie tłem dla porywającego swoją energią elektro-punkowego show. Bo jakie inne koncert kończą się zawołaniem „We hope we fucked You In the ass tonight”?


Choć Nisker w kategoriach scenicznej energii i spektakularności występów nie ma zbyt wielu konkurentów przez cały swój koncert nawet na moment nie zapomniała kto jest gwiazdą wieczoru, a nazwę headlinerów wymieniała prawie równie często jak słowa na F.
Perry Farrell, lider legendarnego Jane's Addiction, Porno for Pyros i Satellite Party, to pan w wieku Morrisseya (pięćdziesiątka na karku). W związku z bezpośrednią bliskością obu koncertów mogliśmy porównać formę w połączeniu ze stylem życia i niniejszym donosimy, że baaaardzo dużo narkotyków w połączeniu z seksem, rock'n'rollem i jeszcze większą górą narkotyków wcale nie konserwuje gorzej niż domniemana abstynencja Mozza i jego fanatyczny wegetarianizm. Wieku Farrella absolutnie nie odgadlibyście po wysokooktanowym występie, który pierwsza wymieniona formacja, zreaktywowana po raz kolejny – choć po raz pierwszy od 18 lat w oryginalnym składzie – dała na dziedzińcu Targów Poznańskich. Skaczącemu po scenie, pociągającemu z butelki wino (kalifornijskie, jak mniemamy) i wprost rozsadzanemu przez pozytywną energię Farrellowi bliżej było do niefrasobliwego surfera o manierach gwiazdy rocka niż do ustatkowanego pana w średnim wieku. A jeszcze bardziej – do... Brüna, nowego wcielenia Sachy Barona Cohena, z którym łączą go: tleniona grzywka, smukła sylwetka androgynicznego seks-symbolu i pewna miękkość ruchów. Może tak się robi wszystkim żydowskim chłopakom po przenosinach do LA?


W każdym razie w niezgorszej formie była reszta bandu: Dave Navarro, Eric Avery i Stephen Perkins, którzy wydobyli ze świetnie znanych poznańskiej publiczności kompozycji całą ich brudną energię. Ta tym razem zabrzmiała jakoś tak wesołkowato, jakby zespół naprawdę cieszył się z powrotu w wielkim stylu. Panowie wygrali (wszystkie) hity, bywało nieomal lirycznie, Farrell zapraszał publiczność w odwiedziny do Kalifornii i z radością, która charakteryzowała cały ten występ, powitał fana, który wdarł się przez nikogo nie zatrzymywany na scenę. Chłopaka pochwycono wprawdzie w momencie, kiedy sięgał po mikrofon z rąk Perry'ego, ale i tak szacun! I choć koncert zaczął się od kilku kropel deszczu, a poznańska publika nie stawiła się tak licznie, jak nam, naiwnym warszawiakom, mogło się wydawać, wzbudziła nasz szacunek wytrwałością, z którą przez 20 minut po ostatnim bisie skandowała „Jane's Addiction”, mimo że mikrofony zostały już dawno odłączone, a ekipa techniczna zaczęła znosić sprzęt ze sceny. [tekst: fika, am, foto: W. Barzewski/Reportage]

czwartek, 9 lipca 2009

26.06 - Pan Sonic @ Musica Genera, Warszawa


Już pierwsze dźwięki jakie w Teatrze Dramatycznym ze swoich maszynek wydobył fiński duet były dla publiki niczym soniczny kop w klatkę piersiową. Każde uderzenie bębnów, każdy ton basu, każdy sprzęg i zgrzyt jest dla Pan Sonic deklaracją bezkompromisowości. Chropowate, twarde brzmienie jakie bez użycia komputerów, nieustannie improwizując tworzą na scenie Mika Vainio i Ilpo Väisänen czerpie na równi z industrialnych tradycji muzycznych, „technicznej” rytmiki i dubowej przestrzeni. Pełna pogłosów i przesterów godzinna eskapada jaką zafundowali zebranym na sali gościom festiwalu Musica Genera dla wielu okazała się zbyt ekstremalna. Dźwiękowa agresja oprawiona w minimalistyczne wizualizacje we wszelkich encyklopediach mogłaby znajdować się pod hasłem „hard listening”. Czego innego się spodziewać się jednak po duecie, który na swoje występy wytaczał policyjne samochody opancerzone wyposażone w sound system o mocy 5000 watów, a w ramach performance’u poddawał się dziesięciogodzinnej „terapii” niskimi tonami (13 Hz o głośności 125 decybeli)? Pisk w uszach i głośne rozmowy ogłuszonych fanów trwały jeszcze godzinami w kuluarach teatru i Kulturalnej, gdzie Jacek Sienkiewicz grał after-party. [fika, foto: bartek bajerski]

środa, 8 lipca 2009

Zbiorowy orgazm




Morrissey nie ma zwykłych fanów. Morrissey ma wyznawców i czcicieli. Dlatego od początku było jasne, że to nie będzie zwykły koncert. Występ wokalisty w Stodole można nazwać misterium na cześć bóstwa, albo zbiorowym orgazmem, fakt pozostaje faktem – koncert był spełnieniem marzeń. Dobra, nie jesteśmy obiektywni. Ale z Mozzem tak to już jest – jak się go kocha, to bezkrytycznie i absolutnie. Tym bardziej zmartwił nas fakt, że stodołowa ochrona nie zdobyła się na minimum zrozumienia i kazała zdezorientowanym fanom zostawić kwiaty, które przynieśli, aby zgodnie z nieformalną tradycją rzucić je na scenę (Morrissey występuje często z bukietem gladioli wetkniętym nonszalancko w tylną kieszeń spodni). Widocznie, z nieznanych nam bliżej powodów, kwiaty mogą stanowić poważne zagrożenie.
Ale wróćmy do głównego bohatera. Mimo że stuknęła mu niedawno pięćdziesiątka, na scenie zachowuje się młodzieńczo. Prawie półtorej godziny szczęścia minęło nam tak szybko, że nie zdążyliśmy zauważyć żadnych mankamentów. Morrissey włosów ma wprawdzie coraz mniej, ale charyzmy mu z pewnością nie brakuje. Jako bóstwo łaskawe dla swoich wiernych, pozwalał się dotknąć, podawał mikrofon, aby fani mogli wygłosić wyznanie wiary i miłości. Wszystko to mogłoby być lekko niestrawne, gdyby nie zdystansowane autoironiczne komentarze Mozza, jak choćby „No applause, let me die unhappy”, czy spektakularne zdarcie z siebie koszuli na słowach „You open your eyes and you see someone that you physically despise” w utworze „Let Me Kiss You” (nie musimy chyba dodawać, że na koszulę natychmiast rzucili się oszalali fani – nawet guziki z fosy zostały na prośbę tłumu wygrzebane przez ochroniarzy). Morrissey koszule zmieniał niemal równie często jak Roisin Murphy swoje sceniczne kapelusze (od królewskiej purpury, przez delikatny róż, niebiański błękit aż po czerń – podczas pozostawiającego fanów w żałobie jednego jedynego bisu). Pozostali muzycy (dobierani chyba nie tylko pod względem muzycznych zdolności ale też fizycznego podobieństwa do Mozza) robili wszystko, co mogli, aby nie zostać w cieniu Mistrza. I całkiem nieźle im to wychodziło. Podsumowując: ach i och!

Openerowe wrażenia w telegraficznym skrócie


To, co na scenie zaprezentowała królowa mrocznej elektroniki Alice Glass, przeszło najśmielsze oczekiwania! Tak pięknie drapieżnego i wściekłego show nie spodziewaliśmy się w najśmielszych fanowskich snach! Alice rzucała się w tłum, wrzeszczała, miotała po scenie niczym piękne dzikie zwierzę w klatce, a publiczność wpadła w zbiorowy trans. Crystal Castles pozamiatało po układnej i wdzięczącej się do publiki Duffy (2 zdjęcie od dołu), pozostawiając po sobie przemoczone do cna tshirty, rozmazane makijaże i zdarte od krzyku głosy.




Opinie o tym koncercie są bardzo różne, także wewnątrz redakcji. Słyszeliśmy głosy, że to koncert wręcz epokowy i KOL za parę lat będą Stonsami naszego pokolenia, inni odchodzili spod sceny rozczarowani. Fakt, że na początku szło dośc opornie, bracia Followilll wyglądali na mocno spiętych, brakowało kontaktu z publicznością i scenicznego luzu. Na szczęście, po mniej więcej 20 minutach sporo się zmieniło. Caleb ze swoim południowo-amerykńskim akcentem wymamrotał, że nie wiedzieli, czego się po polskiej publiczności spodziewać, ale na pewno nie spodziewali się tak fantastycznego przyjęcia. I powiedziawszy to, popłynęli. A z nimi skrzeczące tłumy, próbujące na kawałku "Charmer" dorównać wrzeszczącemu w szatańsko-niebiański sposób Calebowi. Pozostaje nam cieszyć się, że jako narzędzie pracy służy nam klawiatura komputera, a nie głos, bo ten na czas dłuższy straciliśmy.




Faith No More dali jeden z najlepszych koncertów w historii Open'era. Luz sceniczny, przyjemność z bycia na scenie, klasa, świetny kontakt z publicznością, koncert życzeń, no i najlepszy i najseksowniejszy męski wokal w showbiznesie (przynajmniej zdaniem części redakcji) to jest to! Mike Patton to prawdziwy sceniczny diabeł wcielony!




Złośliwi komentowali, że koncert będzie świetny, bo nie potrzeba telebimu żeby dobrze widzieć Beth Ditto, inni powtarzali, że, jak powszechnie wiadomo, kamera dodaje 5 kilo, więc telebim 500. Jednak gdy koncert się zaczął, mało kto interesował się jeszcze pokaźnymi rozmioarami wokalistki. Beth swoim potężniejszym od tuszy głosem, uroczym sposobem bycia i sceniczną charyzmą wbiła nas w ziemię. Koncert bardzo nam się podobał, choć zapewne spodobałby się bardziej, gdyby The Gossip miało więcej, niz 3 dobre kawałki...


foto: bartek bajerski