poniedziałek, 31 sierpnia 2009

29 sierpnia Marduk i inni, Progresja

W ramach obchodów wieczoru kawalerskiego kolegi część ekipy "Aktivista" udała się na koncert Vadera i Marduka do Progresji. A tak naprawdę tylko na Marduka - Vader nie przeskoczył szatańskiej poprzeczki zawieszonej przez Szwedów 666 cm nad ziemią, więc skoncentrowaliśmy się na piciu piwa. I leczeniu ran. Straty: noga autora posta (dlatego), ręka kawalera, obrączka innego pana młodego (dlatego), policzek jeszcze innego członka naszej 12-osobowej ekipy (nie do końca mu się nie należało - kliknij na fotkę z ciosem). Ave!



Tekst: Figiel
Zdjęcia: Michał Murawski, Kool.pl

czwartek, 27 sierpnia 2009

25 sierpnia, Radiohead, Park Cytadeli, Poznań


Szczerze? Nie spodziewałam się, że dożyję chwili, w której usłyszę "Karma Police", "Paranoid Android" czy "Idioteque" na żywo. Z drugiej strony, wydawało mi się niemożliwe, by koncert wymarzony i wybłagany przez tysiące fanów przy niejednej spadającej gwieździe nie zawiódł oczekiwań. Rockmani pierwszej wielkości, którzy obwarowują swój przyjazd tak rozbudowaną listą zastrzeżeń i tak długo każą się prosić, na pewno od siebie nie będą wymagać tak wiele, myślałam. Sądziłam też, że skoro już się do nas pofatygują, uznają, że wystarczy zachwycić nas swoją czystą obecnością. Że to na początek wystarczy, bo i tak będziemy zadowoleni, że przyjechali.

Ach, jakże bardzo się myliłam! Na szczęście. Bo Thom Yorke i spółka dali z siebie wszystko i wyraźnie rozkręcali się w trakcie koncertu. Wykazali maksymalny profesjonalizm, połączony z totalną dbałością o detal, zgranie wizualu z muzyką (ciekawe sceniczne wyświetlacze LED (?), po których przebiegały światełka i fragmenty większych obrazów) i troską o dobre samopoczucie widzów ("Nie wiemy, dlaczego u diabła tak długo to trwało, zanim znów do was dotarliśmy"). Jak na znanego ze swojego scenicznego "autyzmu" artystę, głowa radiogłowej rodziny wykazała się ogromną spontanicznością, a nawet subtelnym poczuciem humoru, dając popis możliwości wyrażenia emocji za pomocą... gałki ocznej. Powiększone w którymś momencie do rozmiarów całego telebimu oko Thoma komunikowało doprawdy całą gamę emocji. Te płynęły w ogóle ze sceny szeroką falą, opływały tłumy i ekrany, i docierały aż do nas, stojących w odległym II sektorze i ocierających ukradkiem łezkę wzruszenia. To, co nas poraziło, to przede wszystkim fakt, jak bardzo nowocześnie brzmią kompozycje Radiohead - zarówno te starsze, rockowe, ocierające się miejscami o grunge (uhuu!), jak i te spod znaku poszukującej elektroniki. My z nich wszyscy, pomyślałam, i bez nich nie byłoby ani Franza Ferdinanda, ani nu rave'u, ani masy innych wyspiarskich (i nie tylko) wynalazków. I choć niektórzy współprzeżywacze tego występu twierdzili, że panom perkusje rozjeżdżały się momentami z wokalami, a Thom gubił rytm, my i tak wiemy swoje. "Ok Computer" jest, jak powiedział we wrześniu 1997 r. mój licealny konwersator Josh, pierwszą płytą XXI wieku, a Radiohead pozostaje pierwszym (i jednym z niezbyt licznych) zespołem nowego millenium! [tekst: am, foto: materiały promocyjne festiwalu]

PS. Nie możemy też nie wyrazić swojego zachwytu dla organizatorów - wielki szac za to, że doprawdy stanęli na głowie, by działała komunikacja miejska, talerzyki do kiełbasek były z recyklowalnego włókna kukurydzianego i przede wszystkim - by muzyka prezentowała się znakomicie. Śmiem twierdzić, że był to jeden z lepiej nagłośnionych koncertów, na jakich byłam kiedykolwiek w tym kraju.

Wszechno out!
20-22.08.09 - Hip Hop Kemp
Hradec Kralove







Hip Hop Kemp to festiwal z atmosferą. Przede wszystkim jednak Hip Hop Kemp to festiwal ludzi. Atmosferę w Hradec Kralove poza słoneczną pogodą, zimnym czeskim piwem i liberalnym podejściem naszych południowych sąsiadów do miękkich narkotyków, tworzą właśnie ludzie. Rozbici na polu, zbierający się przy butelce, grillu czy freestyle’u, przy których szybko zapomina się o przelotnym deszczu, kolejkach do prysznica i nagminnym złodziejstwie. Zmęczeni po koncercie zagranym na głównej scenie lub w jednym z kilku hangarów, przechadzający się „pasem startowym” przybijając piątki, podpisując płyty i bawiąc się przy występach kolegów po fachu. Przygotowujący niezdatne do jedzenia żarcie, na które wszyscy narzekają zamawiając drugą porcję. Obsługujący tabuny hip-hopowców w pobliskich supermarketach i na stacjach…
Wspólnie narzeka się na słabe występy, partackich DJ’ów czy wokale drastycznie odbiegające od płytowych standardów. Komentuje się stan w jakim pierwszego dnia Lady Sovereign zagrała koncert zastanawiając się na ile jej pijacka forma była urocza, na ile po prostu żałosna. Wymamrotane bez żadnej energii „Love Me Or Hate Me” skłoniło jednak większość osób ku owej drugiej opcji. Ta sama większość nie pojawiła się następnego dnia na koncercie legendarnej francuskiej grupy Les Sages Poetes De La Rue, którzy zdeprymowani brakiem ludzi nie udźwignęli występu na głównej scenie. I jeśli nie liczyć drobnych potknięć, opóźnień czy przymusowego, adapterowego zastępstwa w ekipie Method Mana, nie było więcej powodów do niezadowolenia. O gustach się niby nie dyskutuje, na pewno jednak się ich nie wyperswaduje, ani nie zmieni. I tak lojalnie i patriotycznie Czesi i Słowacy bawili się na koncertach Kontrafaktu czy Pio Squadu, Poniedziałki* bujały się do Huss & Hood, a Polacy wraz z Pihem i Warszafskim Deszczem skandowali wersy, zwrotki refreny.
Wszystkich porwać udało się natomiast headlinerowi imprezy - ekipie La Coka Nostra i czarnemu koniowi piątkowego dnia - Reefowi The Last Cauze. Reprezentant hardcore’owego kolektywu Army Of The Pharoahs bez koszulki i… butów, wykrzykując uliczne hymny, słonecznym jeszcze popołudniem porwał rozleniwiony poprzednimi występami tłum. Ostre wersy zarymowane pod potężne, energetyczne podkłady z miejsc ruszyły nawet najbardziej ortodoksyjnych fanów jasnej strony rapu. Podobnie zadziałały w sobotni wieczór połączone siły składów House Of Pain i Non Phixion. Kiedy grupy te były „jedynie” zespołami, La Coka jest ruchem o sile którego świadczą zastępy ubranych w ciuchy kolektywu „żołnierzy”. Potężny wokal Everlasta, zaskakująco melodyjny flow Ill Billa i bezkompromisowe wersy Danny Boy’a w połączeniu z twardymi boom-bapowi bitami okazało się mieszanką bardziej wybuchową niż kwas zmieszany z gliceryną. Tysiące słuchaczy podnoszących zaciśnięte w pięść dłonie i skaczących do klasycznego „Jump Around” stanowią siłę której nie można zlekceważyć. I choć złotego strzału pod postacią bisu „kokainiści” wygłodzonej publice nie zaserwowali, do wczesnych godzin porannych nad polem namiotowym raz po raz usłyszeć można było nabożnie powtarzane „that’s coke”.
W drodze powrotnej z Kempu słychać natomiast było jeszcze entuzjastyczne opinie jakie Exile zebrał za swój popis na bitmaszynie, wyrazy uznania dla beatbox’owych umiejętności Killa Keli i tęskne westchnienia do chwil takich jak nocna freestyle’owa sesja, która na jednej scenie zgromadziła ogromną większość goszczących na festiwalu raperów. Podczas trzech sierpniowych dni w Hradec Kralove rozmowom o hip-hopie nie było końca, wysokie butelki wypełnione zielonym, wysokoprocentowym płynem przełamywały międzyludzkie bariery, a 25 metrów kwadratowych zapełnionych dziesięcioma tysiącami winylowych płyt, w kurzu, pyle i ścisku łączyło szukających perełek zapaleńców. Bo jak swego czasu ujął to KRS-One „the rap is what you do, hip-hop is what you live”. [txt: fika, fot. Szymon Kraszewski]

* By dowiedzieć się jaka nacja dorobiła się na Kempie owego określenia wystarczy sprawdzić narodowość lubianego przez nich zespołu, a na powód tego miana naprowadzić może bliskie Garfieldowi powiedzenie dotyczące pierwszego dnia tygodnia.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Bracia w muzyce, 18 sierpnia, Hard Rock Cafe Warszawa

HBE w HRC. Hypnotic Brass Ensemble, czyli dziewięciu czarnych braci, nawiedziło duszną świątynię rocka i hamburgera. Music (and image) speak louder than words!

środa, 12 sierpnia 2009

Eklektyczna muzyka elektroniczna - Audioriver 2009, Płock



Wolnych noclegów w mieście nie było od miesięcy. Organizatorzy zatroszczyli się o pole namiotowe, a to zapełniło się w 200 proc. Mimo poważnej konkurencji pod postacią Off Festivalu (see post below) Audioriver 2009 przyciągnął 12 tysięcy fanów grubej elektroniki. Do Płocka zewsząd blisko!

Impreza na nadwiślańskiej plaży z eklektyczną muzyką elektroniczną ma już sześcioletnią tradycję. Zainaugurował ją pamiętny Astigmatic, pierwsze wydarzenie tego typu w kraju. Edycja z 2005 r., przeprowadzona już pod kuratelą innych osób, nazywała się mało fortunnie: FeMEV – Festiwal Muzyki Elektroniczne i Wizualizacji. Od trzech lat wydarzenie znamy jako Audioriver. Tegoroczna edycja przejdzie do historii jako superudana.

Równolegle działały cztery sceny. Główna ustawiona pod niebem na plaży, dwie duże pod dużymi namiotami i jedna mała pod małym namiotem – z krajowymi dejotami. Imprezę na dobre rozpoczęli na wesoło i rockowo Crazy P (koncerty na głównej zapowiadał groźny bas z offu: ten, nine, eight…). Potańczyli my i ruszyli pod namiot lewy na niesamowite show pana Dub FX. To młody beatbokser-showman, który loopami i efektami steruje za pomocą… stóp. Taki bardziej efektowny Matthew Herbert. U jego boku skakała jakaś Hinduska, która zarapowała dwa razy, zapewne ma w życiu ważniejsze tematy do ogarnięcia. Może być dumna, bo jej pan dał jedno z najlepszych show całego festiwalu. Trafia do naszego Top 5! Co ciekawe, chłopaka mogliśmy spotkać też na Przystanku Woodstock. Tu skradł nam praktycznie cały występ Zoot Woman – nie można mieć wszystkiego. Gdy na główną wchodzili już The Whip, my znów uderzyliśmy na lewo. Za deckami stał już Caspa, a za mikrofonem MC Rod Azlan. Niestety, emsi ani razu nie zająknął się, dlaczego nie dotarł Rusko (podobno spóźnił się kolejno na trzy samoloty, rzpkt!), za to non stop krzyczał: „Big up for Caspa!”. Wszyscy robili więc big up i bujali się w rytm dubstepów, a te piękne, ciężkie dwie godziny można uznać za największe wydarzenie dla tego gatunku w kraju. Top 5! Gdy wychodziliśmy, powoli kończył Hell. Legendarny już lider Gigolo Records roztańczył plażę mieszaniną electro z piaskiem. Co ciekawe, następnym i ostatnim artystą openairowym okazał się niejaki Jarek Czechowski. Brzmi znajomo? Tak, Angelo Mike widocznie przestraszył się audioriverowej publiki, która nie bawi się przy Tiësto, i zagrał pod półpseudonimem, czyli własnym imieniem i nazwiskiem. My pokręciliśmy się to tu, to tam, tak do 7.00. W końcu uśpił nas Jacek Sienkiewicz.

Noc drugą rozkręcili Jakim & The Disco. Przebojowo, ale to jeszcze nie było „to”. Skarpą zatrzęsło dopiero trio znane jako Moderat. Tańczące jarzeniówy na didżejskich ambonach (wizualne w ogóle były mocną stroną imprezy) i niesamowicie taneczne techno. Bardzo dobrze, że znów zobaczymy to przed Radiohead. Top 5! I kolejny Top! Dirtyphonics to cholernie energetyczny kwartet drum’n’basowy (plus MC) – każdy z chłopaków kręci innymi gałkami i wciska inne guziczki. Pewnie całą tę elektronikę oraz mikrofon ogarnąłby taki jeden Dub FX, ale wrażenie i tak było niesamowite. Występ przeskakaliśmy pod sceną do końca, więc musieliśmy biec na finał setu Richie’ego Hawtina. Zdania są mocno podzielone, ale sam artysta był bardzo zadowolony i via internet wyraził nadzieję, że na powrót nie będzie musiał czekać kolejnych pięciu lat. Najbardziej zaś zadowolony był James Holden, który zagrał cztery godziny i nie wpuścił na scenę Pozioma-X. Megaszac. Top 5! Cała impreza też na piątkę! [fig]

PS. Aha, i Telefon Tel Aviv też Top 5 (jako szósty)!

wtorek, 11 sierpnia 2009

Off we went


Off, Off i po Offie! A kto nie był ten trąba! My pojawiliśmy się w Mysłowicach dopiero drugiego dnia festiwalu, bo w czwartek razem z Bono i spółką pochylaliśmy się w zadumie nad losem cierpiących i pokrzywdzonych, o czym możecie poczytać w poprzednim poście.

Festiwalowa przygodę zaczęliśmy od występu Micachu and The Shapes. Młoda istota o niezidentyfikowanej na pierwszy i drugi rzut oka płci, z niewielką jak ona sama gitarką akustyczną wydawała z siebie imponujące jak na jej rozmiary pokrzykiwania i powykiwania, przy akompaniamencie akustycznych plumów i plamów. Jak sama wytłumaczyła, był to utwór o życiu w gangu. Alternatywa przez duże A, jak powiedział zdezorientowany z lekka tym występem redaktor Adamski.

Następne w programie (nie licząc szybkiej obowiązkowej festiwalowej kiełbasy) było The Pains of Being Pure at Heart, które oglądane z perspektywy mięciutkiej trawy i przedwieczornego słoneczka bardzo nam się podobało. Tak bardzo, że niestety przegapiliśmy smakowicie zapowiadających się amerykańskich noise rockowców z HEALTH. Sądząc po zniesmaczonych komentarzach fanów Gaby Kulki – dużo straciliśmy!

W przelocie zajrzeliśmy jeszcze do namiotu, gdzie swoim pięknym głosem dzieliła się Marissa Nadler. Na żywo jednak ta mimozo-muza nie przypadła nam do gustu na tyle, aby powstrzymać nas przed kolejną szybką obowiązkowa festiwalową kiełbasą.

Najedzeni i zadowoleni mogliśmy się zmierzyć z koncertem hardkorowców z Kanady, czyli Fucked Up. Ta nazwa nie kłamie! Było grubo. Charyzmatyczny wokalista o charakterystycznej wielkiej łysinie i jeszcze charakterystyczniejszym wielkim brzuchu spędził na scenie może z pięć minut. Przez resztę występu żywiołowo bratał się z tłumem, czym tenże tłum był nad wyraz zachwycony. Szkoda tylko że liczne próby crowd surfingu w wykonaniu wokalisty nie powiodły się. Tłum chyba za mało kiełbasy zjadł (w przeciwieństwie do nas i wokalisty), bo jakoś sił nie miał, żeby udźwignąć brzemię bliskiego kontaktu ze swoim bożyszczem.



Zachwyceni, udaliśmy się ponownie do strefy gastronomicznej (w końcu na festiwalach nie samą muzyką człowiek żyje). Dobrze zrobiliśmy, bo nasze niepokrzepione ciała i umysły mogłyby nie przeżyć tego, co się wydarzyło podczas Monotonix...



Ci izraelscy szaleńcy rzadko już kiedy występują w swojej ojczyźnie, zbyt konserwatywnej, aby na dłuższą metę znieść ich poczynania. Ale, szczerze mówiąc, mało kto by to na dłuższą metę zniósł. Naszych wrażeń z koncertu nie opiszą żadne słowa, obejrzyjcie film:

(ale obejrzyjcie go od 6 minuty, bo przez pierwsze pięć liczni fani Lecha Janerki wyrażają mniej lub bardziej wprost pogląd, że poza Janerką nim nic ciekawego na festiwalu nie ma...)



Biedni ochroniarze, byli trochę spanikowani, gdy Ami Shalev używał ich szerokich karków jako trampoliny... Wspomnienia z koncertu Monotonix – bezcenne!

Tyle wzruszeń, a tu przed nami jeszcze największe – Spiritualized, tak jak przewidywaliśmy porwało nas, zachwyciło i pozostawiło ze szczęką na trawie. Niezależnie od faktu, czy postępowało się zgodnie z nieformalną zasadą Jasona Pierce'a (który btw cały koncert stał bokiem do publiczności) jeszcze z czasów Spaceman 3 i bootlega pt „Taking Drugs to make Music to Take Drugs to”. Tak zakończył się dzień drugi Off Festivalu.



Trzeciego dnia, zbudzeni palącym słońcem i świergotem ptaków, bądź sąsiadów z namiotu obok, obtoknęliśmy się szybciutko (jak mawiają w moich rodzinnych stronach) i popędziliśmy co sił na otwierający Trójkową scenę koncert Hatifnats. Mimo wczesnej jak na festiwalowe realia pory, namiot wypełnił się niemal po brzegi, a nad tłumem powiewała ręcznie wykonana przez jakiegoś die hard fana (albo raczej fankę) flaga z wizerunkami małych hatifnaciątek. Te większe hatifnacięta dały jeden z lepszych w swej karierze koncertów, co dobrze wróży ukazującej się pod koniec września debiutanckiej płycie i planowanej po niej zapewne trasie.

Wstyd się przyznać, ale następne kilka godzin spędziliśmy leniwie czilując się na wielkich zielonych puffach przygotowanych przez pewne sponsorujące imprezę piwo. Więc do powiedzenia mamy tylko tyle, że pufy były przewygodne, a Janek Samołyk rozbrzmiewający zza winkla bardzo przyjemny dla ucha.

Poderwaliśmy się zgodnie po pierwszych dźwiękach Skinny Patrini, bo przypomniały nam one, że czas iść na Handsome Furs. I okazało się to kolejnym trafnym wyborem. Koncert wizualnie i dźwiękowo bardzo przypadł nam do gusty – trochę tylko martwiliśmy się że ładniejsza połówka w postaci Alexei Perry któregoś razu machnie główka odrobinę za mocno i ta zabawa skończy się płaczem. Na szczęście płaczu nie było, była wielka radość po świetnym koncercie!

Tego pracowitego dnia zerknęliśmy jeszcze na bardzo przyjemny występ Gaby Kulki, rzuciliśmy okiem i butelką z benzyną i kamieniam w stronę Cool Kids Of Death, poeksperymentowaliśmy z Brendą Lee DVD & Siupą i doświadczyliśmy z bliska potężnego głosu i takiejż osobowości Marysi Peszek (w obowiązkowym pióropuszu na rezolutnej głowie). Zajrzeliśmy też na Jeremy'ego Gay'a, tfu! Jay'a, który jednak nie porwał nas na podniebny spacer.

I tak oto nadszedł czas na niecierpliwie wyczekiwane The National.



Po ich zeszłorocznym belgijskim koncercie, który mieliśmy szczęście zobaczyć, spodziewaliśmy się silnych wzruszeń. Ale to, co nam zaserwowali, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Ta dostojnie-melancholijnie-potężnie-przepiękna muzyka zyskała na żywo porządnego pazura. Muzycy tak się rozszaleli, że ani jeden utwór nie zabrzmiał tak jak na płycie. Wokalista w garniturze, pod krawatem, z kieliszkiem wina w ręku (co chwilę odwracał się tyłem do publiczności i w sposób nieco mniej elegancki opróżniał butelkę swojego eleganckiego wina) rozbrykał się na całego. Wydawał z siebie przecudnej urody wrzaski, miotał się po scenie tak, że aż mu jego elegancki krawat furkotał na wietrze.



Odcięci od świata festiwalowicze dowiedzieli się od niego o śmierci reżysera Johna Hughesa (jeśli nie kojarzycie go z kultowych ejstisowych filmów jak „Breakfast Club” czy „Pretty in Pink”, to na pewno „Kevin sam w domu” już coś Wam mówi). Jako hołd dla zmarłego The National zagrali tytułowy utwór z film „Pretty in Pink” w aranżacji dużo lepszej od oryginału (naszym skromnym zdaniem). Tak, to był w naszym odczuciu najlepszy koncert festiwalu i jeden z lepszych jakie widzieliśmy w ogóle. Nie licząc oczywiście Monotonix, bo oni nie mieszczą się w żadnych kategoriach.


PS. Smsowa relacja z ostatniego dnia festiwalu, od redaktor Żmudy, która jako jedyna wytrwała do końca:

Tiny Vipers – samobójcze wycie do akompaniamentu gitary akustycznej, Marek Kozelek – trochę mniej samobójczo ale podobnie, Iowa Super Soccer – znowu gitara akustyczna! Wire ratują ten dzień (mino 50-tki na karku). Ale mimo wszystko razem z Fucked Up Szatan opuścił Mysłowice!

Tekst: Ola Wiechnik
Zdjęcia: Jacek Poręba

piątek, 7 sierpnia 2009

06.08 - U2 na Stadionie Śląskim



Relacja w liczbach:

70000 – tyle osób stawiło się wczoraj na Śląskim
1989 – z tego roku pochodziła najstarsza koncertowa koszulka U2 wypatrzona na koncercie. Siwiutki pan dumnie nosił na piersi logo „Lovetown Tour”
500 – mniej więcej tyle osób wpadło na pomysł dojazdu na stadion tym samym tramwajem co my. W dodatku tym samym wagonem.
360 – taki był zakres (w stopniach) widoczności sceny (która notabene zajęła przeważającą część murawy) i gigantycznego, cylindrycznego ekranu zawieszonego nad głowami muzyków.
130 – tyle minut trwał prawdopodobnie najbardziej widowiskowy koncert jaki było nam dane widzieć w życiu. Przynajmniej do czasu następnej trasy U2.
48 – tyle lat kończy dzisiaj The Edge. Był szampan i chóralnie odśpiewane Sto Lat.
23 – tyle piosenek zagrał zespół. Niestety ponad połowę stanowiły te powstałe po 2000 roku.
18 – tyle razy wokalista suportu – grupy Snow Patrol - powtórzył, że cudownie jest dla nas grać.
7 - tyle ciarkowych momentów zafundowało nam wczoraj U2. Począwszy od długich momentów, podczas których Bono pozwalał śpiewać widowni, na tysiącach świecących komórek podczas „One” kończąc.
5 – tyle koszulek wytypowaliśmy jako faworytów w konkursie „Najbardziej obciachowy Tshirt ever”. Pierwsze trójka: „XV Przystanek Woodstock”, „Tokio Hotel”, „Polak nie kaktus, pić musi”.
1 – w jedną wielką flagę Polski zamienił się stadion podczas „New Year’s Day”.

(M i OZ)

środa, 5 sierpnia 2009

Rozkosze dla oka i ucha, 01 sierpnia, CSW, Warszawa


Na występ ParisTetris w warszawskim CSW udałem się niemal całkowicie nieprzygotowany. Wiedziałem, że jest śpiewająca pani z Argentyny, jej mąż uznany pianista i pewien szalony łamacz rytmów – dla mnie i dla wielu gwarant dobrej zabawy. Okazało się, że ubaw był znacznie lepszy, niż można się było spodziewać.

Przede wszystkim dużą frajdę sprawiała już sama oprawa koncertu. Wygodnie rozwalona na leżakach i krzesłach publika mogła podziwiać grę kolorowych jarzeniówek i znakomite wizualizacje. Oprawa była na tyle konkretna, że momentami – mimo że ze sceny płynęły dźwięki najwyższej próby – zawieszałem się na neonowym pulsie świateł, czy cartoonowych obrazkach kota goniącego rybkę. Mało tego, pojawił się nawet sam Sylvester Stallone w pełnym negliżu! Działo się, a działo wokół sceny, jeszcze lepiej było na deskach.

W centrum uwagi Candelaria Saenz Valiente. Co prawda wdzięk Amelie Poulain i sceniczne pląsy nie każdemu musiały przypaść do gustu, ale nie to było jej głównym walorem. Candelaria zdecydowanie daje radę przy mikrofonie. Zaczyna łagodnie i pogodnie, by momentalnie przejść w konwencję kabaretowo-operową, zapiszczeć głosem postaci z kreskówki i zagrzmieć niczym Nina Hagen. To były najprzyjemniejsze momenty – ciara ostro szła po plecach, a uśmiech opromieniał twarz. Było klimatycznie, teatralnie, a nawet psychodelicznie. Ciepło przyjęte „Blue Velvet” zachęciło do śpiewania, by na końcu zniszczyć baśniowym pogłosem, który rozbijał się o ściany dziedzińca i paraliżował mózg. No i jeszcze niespodziankowy featuring z Gabą Kulką. Nastrojowa ballada na dwa głosy, która ma się znaleźć na kolejnej płycie (fajnie, że są takie plany), dopełniła wokalnych wrażeń tego wieczora.

Honory trzeba również oddać muzykom. Masecki i jego klawisz dzielnie trzymali melodię. Moretti jak zwykle nie poprzestawał na wybijaniu rytmu, sięgając pałeczkami w miejsca, o których niejednemu bębniarzowi nawet się nie śniło. No i dwie szare eminencje sceny – Magneto oraz DJ Lenar. Ten pierwszy wspomagał gitarą i basem. Niby jak zwykle z kamienną twarzą, ale montypythonowskie „ping” we wspomnianym „Blue Velvet” robiło różnicę. No i DJ. Duża klasa – dziarski głos i czujna ręka, żonglująca najdziwniejszymi dźwiękami, a i głosem Candelarii, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ogólny wniosek – ParisTetris to nie supertrio, a megakwintet.

Miły to był wieczór w murach Zamku Ujazdowskiego. Fajnie obcować z czymś tak świeżym i przede wszystkim – profesjonalnym. Aż dziw, że polskim... Z konkretną domieszką, ale jednak! [tekst: Bartłomiej Smagała, foto: mat.prom. zespołu]

wtorek, 4 sierpnia 2009

Przyjemny chill z Juniorami, 2 sierpnia, Wrocław


Interdyscyplinarny festiwal Era Nowe Horyzonty zakończył się koncertem kanadyjskiego duo Junior Boys. No dobra, tak naprawdę zakończył się setem Jeffa Milligana (zakończonym przez burzę), a Junior Boys wystąpili w składzie trzyosobowym (w przerwie między nawałnicami). Bilety sprzedały się na pniu, lecz widać było zmęczenie publiki dziesięciodniowym melanżem. Okrzykom przed utworami i po nich nie towarzyszył, niestety, taniec-opętaniec. Może zabrakło wizuali? Pykało parę światełek, a brodaty i z deczka obły multinstrumentalista-wokalista Jeremy Greenspan w kraciastej flaneli delikatnie odbiega od wizerunku emo bożyszcze. Całe to marudzenie nie ma, naturalnie, większego sensu, bo godzinny (z hakiem) koncert był miodzio, chłopaki się uśmiechali, publika się uśmiechała (i lekko drgała), wszyscy zroszeni byli bardzo wzruszeni. Zwłaszcza w finale, gdy zabrzmiały piękne aranże przebojowego „Under the Sun” i epicko-minimalistycznego „Teach Me How to Fight”. Usatysfakcjonowani, mogliśmy odpłynąć do domów. [txt: fig, fot: mat. prom. festiwalu ENH]