Oglądający zdjęcia z na powrót katowickiego festiwalu mogą nie uwierzyć, że stalowa wieża górująca nad terenem Nowej Muzyki nie została zbudowana specjalnie na potrzeby trzydniowego święta dźwiękowych eksperymentów. Tereny znajdującej się w ścisłym centrum miasta, zamkniętej kopalni wydają się być dziełem scenografa zainspirowanego muzyką Flying Lotusa czy Tima Exile’a. Dwie sceny rozlokowane na wysypanej piachem postindustrialnej przestrzeni, na swoich „deskach” gościły w ostatni weekend sierpnia najmocniejszą reprezentację nie kłaniającej się schematom elektroniki jaką nadwiślański kraj miał okazję widzieć. Bezkompromisowy, świeży line-up jaki przy pomocy „energetycznego” wsparcia Taurona zaserwowała w tym roku Nowa Muzyka, nie miał do tej pory równych sobie na polskich ziemiach. Docenili to słuchacze, urzeczeni byli również artyści.
Basowy morderca, należący od niedawna do szeregów Ninja Tune, King Cannibal już pierwszego dnia do dzikich tańców, klaskania i wrzasków porwał niezaznajomiony w większości z jego twórczością tłum. Dubstepowi laicy ramię w ramię z fanatykami niskich częstotliwości przez długość trwania dwugodzinnego seta, targani falami wobbli i kaskadami bębnów rozgrzewali się przed zbliżającymi się kolejnymi występami. Zaraz po „królu rzeźników” na znajdującej się kilka metrów dalej, głównej scenie zjawił się nienagannie ubrany pan z brodą w asyście swojego cynicznego producenta. Dan Le Sac & Scrobious Pip swoim koncertem udowodnili, że traktowany z przymrużeniem oka hip-hopowy entourage, nie przeszkadza im w byciu świetnym rapowym duetem. Producent i MC hołdują wywiedzionym z oldschoolu zasadom - pozostają wiernym swoim charakterom i korzeniom, a jednocześnie swą odmiennością nie zasłaniają braku umiejętności. Potężne, zbasowane bity stanowiły podkład pod celne, ironiczne teksty, a sceniczne rekwizyty dopełniały naturalny aktorski talent dwójki anglików. Zaraz po nagrodzonym brawami i… marynarką koncercie, scenę klubową we władanie przejął dźwiękowy terrorysta, znany jako The Bug, Kevin Martin. Niestety ogromna ilość pogłosów i nie przygotowane na tę okazję nagłośnienie już po raz drugi nie pozwoliło polskiej publice docenić mocy autora jednej z płyt zeszłego roku (wydane przez Nina Tune „London Zoo” wylądowało min. na pierwszym miejscu zestawienia opiniotwórczego The Wire). Nawet wersy szalejącego za mikrofonem Flowdana nie poprawiały ogólnego wrażenia, a brzmienie przypominające słyszane za ściany, dźwiękowe ekscesy sąsiadów, przepędziły większość publiki z powrotem na główną scenę. To, że Ebony Bones wraz ze swoim cyrkowym imagiem, nadpobudliwymi chórzystkami i świetnym kontaktem ze słuchaczami, bardzo nam się podoba mogliście się już dowiedzieć w relacji z EuropaVox’u. Poza zagranym na bisa coverem „The Wall” jej występ nie różnił się od tego w Clermont Ferrand, więc nadal pozostajemy jej fanami, jednak ciekawi jesteśmy kolejnych kroków byłej gwiazdki seriali.
Drugiego dnia festiwalu już na samym początku zaskoczył nas Jon Hopkins, który swoim mocnym, „technicznym” setem poddał w wątpliwość łatkę „pop ambientowca”, która do niego przylgnęła. Niepozbawiona emocji, atmosferyczna, elektroniczna muzyka taneczna była świetną rozgrzewką przed zaplanowanymi na wieczór mocnymi, eksperymentalnymi setami reprezentantów klasycznej już Warpowej stajni. Tim Exile szybko wypędził nas ze swojego występu przy pomocy mikrofonu, gdyż podobnie jak na ostatnim albumie ciekawą, nie kłaniającą się schematom warstwę muzyczną mącą słabe, „postdepeszowskie” wokale. Również headliner imprezy, czyli solowy projekt wokalistki The Knife, Fever Ray nie powalił nas na kolana. Oprawiony w laserowy show występ Karin Elisabeth Dreijer Andersson bardziej by pasował do kameralnego klubu niż na główną scenę sporego festiwalu. Oświetlające scenę nocne lampki i łzy w oczach niektórych słuchaczy budowały atmosferę koncertu, jednak brak energii i jakiejkolwiek interakcji z publicznością narzucały pozycję siedząco-leżącą, którą to zimny piasek skutecznie uniemożliwiał. Do pionu postawiły nas natomiast sety zamykających wieczór reprezentantów sceny nazywanej na siłę „wonky” hip-hopową. Flying Lotus z uśmiechem na ustach i nienagannym warsztatem dj’skim miksował wszystko co tylko wpadło mu pod rękę. Nieograniczona jakimikolwiek podziałami gatunkowymi selekcja Amerykanina porwała zebranych do tańca, równocześnie skłaniając do myślenia i pofestiwalowych muzycznych poszukiwań. Eksperymentalny rap mieszał się z twardym dubstepem, a rozradowany „potomek” Alice Coltrane zabawiał publikę swą ironiczną konferansjerką. Hudson Mohawke, szkocki debiutant w szeregach sheffieldzkiej wytwórni godnie kontynuował poszukiwania FlyLo, jednak my zmęczeni rytualnymi tańcami udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Ostatki festiwalowe rozpoczęliśmy od smutnej wiadomości o odwołanym występie Dana Deacona. Szybko uśmiechy na naszych twarzach przywrócił natomiast Onra. Oprawiony w kinematograficzne wizualizacje, świetny, klimatyczny set francuz zakończył bliski łez, dziękując największej publice z jaką w swojej karierze miał do czynienie i prosząc ją o pozostanie jeszcze moment by pozować do zdjęcia. W melancholijną atmosferę wieczoru zamykającego weekend atrakcji wpisał się natomiast Mum, którym w kilka numerów udało się nas skutecznie wypędzić na piwo i festiwalowy grill. Zimni, delikatni Skandynawowie nie nadawali się na główną scenę, tym bardziej ostatniego dnia, którego zmęczenie dawało się publice mocno we znaki. Oznak wycieńczenia nie widać było natomiast podczas koncertu grającego na klubowej scenie Ostrego. Łodzianin pasujący do line-upu jak pięść do nosa zabrał licznie przybyłą widownię w rejony nieobecnego na Nowej Muzyce klasycznego hip-hopu. Wspierany przez mocno zaangażowanego w występ DJ’a Haeama i pozwalającą sobie na eksperymenty ŁDZ Orkiestrę, łodzianin wykładał uliczne prawdy, ogólnoludzkie zasady i… budowę roweru. Rozgrzana występem polaka, spragniona większej dawki rapu publika szybko przemieściła się na główna scenę, gdzie Roots Manuva zamykał kolejną edycję bezkompromisowego festiwalu. W asyście toastującego Ricky’ego Rankinga i „znecającego się” nad adapterami DJ’a MK, Rodney Smith w ciągu godziny płynnie przeszedł przez swoją dyskografię, jak i gatunkowe podziały. Ciężki syntezatory kontrastowały z rootsowymi, korzennymi bębnami, a jamajski zaśpiew szedł w parze z równie dosadnymi jak poetyckimi wersami. Wszyscy byli świadkami formy Brytyjczyka. Tylko nieliczni nie dali się poruszyć duchowi koncertu.
Blisko trzy tysiące festiwalowiczów przez trzy dni rozruszało ciała, mózgi i gusta uczestnicząc w jednym z najciekawszych wydarzeń na muzycznej mapie kraju. Nam nie udało się zobaczyć występów Speech Debelle, iTAL tEKa czy Planningtorock. Nie mieliśmy siły iść na fotograficzne warsztaty. Nie chcieliśmy zbliżać się do pokazów „lotu nad pigułczym gniazdem” znanego lepiej jako „Berlin Calling”. W festiwalu jednak uczestniczyliśmy wszystkimi siłami. Podobnie jak inni goście Nowej Muzyki, którzy w przytłaczającej większości przybyli ze względu na obecność swoich faworytów w line-upie, co niestety nadal nie jest krajową normą. Niektórym ciarki przechodziły po plecach w trakcie koncertów, innym jeszcze przy śniadaniu trzęsły się ręce. Wszyscy z pewnością wrócą za rok. [txt: fika, fot. Piotr Bartoszek]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz