piątek, 25 czerwca 2010

Konkurs GrafEx magazynu "Exklusiv" - nagrodzeni!

Jako patroni medialni tego zacnego przedsięwzięcia informujemy na dobry początek o zwycięzcach w konkursie "Exklusiva".

Jak co roku redakcja miała ambicję wyłapywać młode ilustratorskie talenty. Idea GrafExu pozostała bez zmian: poszukiwanie prac świeżych, zaskakujących, niebanalnych. Tegoroczne zadanie polegało na wykonaniu ilustracji w jednej bądź dwóch kategoriach: modzie i muzyce. W przypadku muzyki chodziło o tryptyk portretów – do wyboru spośród Davida Bowie, Courtney Love, Lady Gagi, Boba Dylana, Pete'a Doherty oraz Antony'ego Hegarty. Prace modowe natomiast miały być impresją na temat stylu projektantów – Henrika Vibskova, Alexandra McQueena, Christophera Kane, Donatelli Versace, Stelli McCartney bądź Vivienne Westwood.

Z przyjemnością informujemy, że w kategorii modowej zwyciężyły:
I miejsce - Nina Łupińska


Prace Niny

II miejsce - Aleksandra Haduch
III miejsce - Joanna Grochocka

Wyróżniono także intrygujące prace Agaty Królak i Sebastiana Pawlaka.

W kategorii muzycznej nagrodzono:
I miejscem - Katarzynę Mardeusz-Karpinską



prace Kasi

II miejscem - Patrycję Podkościelny
III miejscem - Justynę Rutkowską.

Wyróżnienia trafiły w ręce Kamila Czapigi i Konstantego Wincentego Raczkowskiego.

Gratulujemy!!!! O przebiegu samej grafeksowej imprezy w 1500 m2 do Wynajęcia poinformujemy Was zaś, jak tylko dostaniemy w swoje łapki balangowe zdjęcia.

wtorek, 22 czerwca 2010

Czarodziejka Cibelle - 21 czerwca, Warszawa, Cafe Kulturalna


Wygląda trochę jak Amy Winehouse, tylko bez rock'n'rollowej stylizy. Jest niepokorna i zmysłowa niczym Peaches, ale w mniej dosłowny sposób. Jej koncerty mają trochę freakowego klimatu à la Coco Rosie, lecz są zdecydowanie weselsze. Raz śpiewa tak, że jej głos brzmi jak dzwon, kiedy indziej zbliża się do zmysłowego szeptu niczym Marilyn śpiewająca „Happy Birthday, Mr President”. Jej zespół przypomina trochę zbiór dziwaków należących do Ebony Bones, ale to nie performerzy, tylko pełnoprawni muzycy. Ten zbiór podobieństw, ale i wybijających ją na niepodległość różnic, to domena pięknej Brazylijki Cibelle. Po podobno bardzo żywiołowym koncercie w Poznaniu udaliśmy się zobaczyć autorkę „Las Venus Resort Palace Hotel” na warszawskiej ziemi. I tu, w kameralnej atmosferze Cafe Kulturalnej, na scenie przystrojonej kwiatowo-celofanowymi dekoracjami, udało jej się wykreować tropikalne, przykuwające uwagę show, przy którym biodra same kołysały się do rytmu, nóżka przytupywała do wtóru energetycznej perkusji, a oczy wodziły za śliczną, smukłą Cibelle.


To nie żadna bossa nova, tylko wciągające, elektroniczne rytmy z wyrazistymi gitarami, ale i z pewnym, trudno definiowalnym, południowym feelingiem. Skonstatowaliśmy, że choć Brazylijka świetnie wpisuje się w obowiązującą, zwłaszcza na Wyspach, dominację pięknych kobiet obdarzonych pokaźnymi głosami (Florence Welsh, Marina and the Diamonds) czy nie lada talentem scenicznym (La Roux, Paloma Faith), to jednak ma swój unikalny, forsowany już od 7 lat charakter. Z Kulturalnej wyszliśmy rozmarzeni i lekko zakochani. [tekst: am, foto: Hubert Worobiej]

piątek, 18 czerwca 2010

12.06.10 - Ty @ Królikarnia, Warszawa

Na tegorocznym pikniku Co Jest Grane, ochroniarze reagowali na każdą - pojawiającą się na kocyku - obcą butelkę. Organizatorzy zrezygnowali co prawda z cichego przyzwolenia na spożywanie własnego alkoholu, nie przestali jednak spraszać intrygujących gości. Ty, w otoczeniu parasoli, leżaków i wszędobylskich dzieci, czuję się równie dobrze jak w zadymionym, podziemnym klubie. Niestety nawet ciepłe, radosne numery brytyjskiego MC, nie były w stanie przegnać burzowych chmur zbierających się tego wieczoru nad Królikarnią. Na hasło „we're on the move” wszyscy ruszyli w stronę wyjścia. Jednak to nie słowa wieloletniego reprezentanta Big Dady skłoniły ich do tak radykalnej zmiany pozycji; a dokuczliwy, rzęsisty deszcz w sekundy przenikający przez wszystkie warstwy ubrań. Podczas gdy rodziny w pośpiechu zwijały manele, spora grupa fanów - nie przejmując się nawałnicą - godnie reprezentowała krajowy hip-hop massive. Przeplatając nowy materiał, starszymi hitami, sympatyczny angol nie potrafił ukryć uśmiechu jaki budziła w nim przesiąknięta do suchej nitki, tańcząca i śpiewająca banda. Chóralnie skandując „don't worry 'bout the rain”, dziesiątki osób bujały się w takt ciepłych, funkowych bitów. Do ostatniego uderzenia bębnów tworzyli pod sceną „sztuczny” tłum. Kiedy pojechaliśmy już suszyć komórki i laptopy, najbardziej wytrwali zostali jeszcze zobaczyć Go! Team (który - jak się potem dowiedzieliśmy - nie zagrał). [txt: fika, fot. Michał Murawski]

czwartek, 17 czerwca 2010

Koncertowe monstra - Sonisphere Festival, 16 czerwca, Warszawa


Wiecie, jak jest - choćbyśmy już od dawna nie kochali Slayera czy Metalliki (choć ostatnia, niezła płyta tej drugiej przemknęła nawet przez mojego iPoda), to na Sonisphere Festival nie mogło nas zabraknąć. Powoli wkraczamy w ten wiek, kiedy obecność na koncertach dyktują nie mody czy ciekawość, a sentymenty. Tym bardziej, że niżej podpisana wybrała się na lotnisko Bemowo z licealnymi (ex)metalowymi ziomkami. Ale po kolei.

Już od dwóch dni dudniło nam przed redakcyjnym barakiem. We wtorek na lotnisku odbywały się próby, niosące się szerokim echem po okołobemowskich ogródkach działkowych, w środę zaś, wychodząc z pracy, słyszałam nawet dość dokładnie koncert Behemotha. To świadczy tylko o potężnej sile sonisphere'owego nagłośnienia, które - podobnie jak każdy inny element oprawy festiwalu - pozostawało na najwyższym poziomie.


Przyznaję, że świadomie podarowałam sobie Behemotha, Anthrax i Megadeath. Zresztą w przeciwnym razie lipcowy numer "Akti" mógłby ucierpieć. Trafiłam za to akurat na początek występu Slayera, którego fanką ani znawczynią nigdy nie byłam, ale absolutnie nie miałam się do czego przyczepić. Panowie srożyli się i łomotali jak trzeba, brzmieli przepięknie mocno i czysto, a porażający wokal Toma Arai i jego bezpretensjonalna konferansjerka (You're fucking awesome!) zjednywały sympatię nawet nieprzekonanym. Podobnie jak występująca po Slayerze Metallica, Hanneman, King i spółka nie udają młodzieniaszków, ale czuje się, że robią to, co robić kochają.


Miłość do sceny, koncertowania w ogóle i do polskiej publiczności w szczególe czuło się też na każdym kroku podczas Grande Finale, czyli ponaddwugodzinnego występu Metalliki. Zaczęło się spektakularnie, gdy czarna dotychczas ściana za plecami muzyków rozbłysła i okazało się, że jest jednym gigantycznym telebimem. Na dziki początek band zaintonował, a raczej zaatakował "Creeping Death" z drugiego (sic!) albumu "Ride the Lightning". Zaskakujące intro, zwłaszcza dla tych, którzy spodziewali się przede wszystkim utworów z ostatniego krążka "Death Magnetic". Te pojawiły się zaledwie w liczbie trzech na liczącej 18 utworów koncertowej set-liście!


To sprawiło, że występ Hetfielda, Ulricha, Hammeta i Trujillo w Warszawie był raczej koncertem życzeń, podczas którego stare (ale wcale nie przestarzałe!) przeboje lały się jak miód na serca nie najmłodszych już fanów. Panowie grali mocno, nierzadko w szybszym tempie niż to znanym z płyt, z powerem, którego się po nich nie spodziewałam.


Wygląda na to, że Metallica ostatnim albumem powróciła na słuszną drogę, która prowadzi znaną, ale wcale nie zadeptaną ścieżkę ostrych riffów, nagłych zmian tempa narzucanych przez bezlitosną perkusję i przechodzącego czasami w krzyk wokalu Hetfielda - raczej niż rockowych ballad z countrową gitarką. Pochwalamy ze wszech miar, doceniamy kunszt i wizualną oprawę (buchające ognie, fajerwerki, bajery), formę i monstrualne przedsięwzięcie, jakim jest dzisiaj Metallica. Piękny koncert, sentymentalny powrót i wielki, efektywny wysiłek organizatorów. [tekst: am, foto: Bartosz Bajerski]

PS. Jeśli ktoś mimo wszystko tęskni jeszcze za starymi dobrymi czasami, niech sobie porówna: http://www.youtube.com/watch?v=MtaxKNaEAns (Seattle, 1989) i http://www.youtube.com/watch?v=erc_QDM2TUM (Warszawa, 2010, od ok 01:30)

środa, 16 czerwca 2010

Selector Festival, 4-5 czerwca, Kraków

No i zaczęło się. Sezon festiwalowy ruszył i do października nic już nie zatrzyma tej bezlitosnej, pochłaniającej nasze siły witalne i moralne, nieustającej zabawy. A sygnał do startu dał, jak w zeszłym roku, Selector Festival, tym razem ze względu na pogodę przeniesiony z uświęconych wizytą papieża Błoni na teren Muzeum Lotnictwa (hmm, może to wcale nie przypadek, a boska interwencja i kara za bezbożną zabawę w końcu jednak nas wszystkich spotka).
Spóźniwszy się niestety na Hellow Dog, wbiegliśmy do namiotu na zaczynających właśnie Friendly Fires. I choć bardzo na ten koncert czekaliśmy i w sumie nie ma na co narzekać, to nie możemy się oprzeć wrażeniu, że panowie byli na ciężkim kacu lub choćby po nadwerężających kondycję ciężkich przejściach. Ed Macfarlane, główny strażnik płomienia, choć poruszał się na scenie popisowo, był tylko cieniem samego siebie sprzed dwóch lat, kiedy to mieliśmy szczęście zobaczyć ich na żywo pierwszy raz. To samo zresztą dotyczy całego zespołu.



Po części więc usatysfakcjonowani, po części rozczarowani, udaliśmy się na przerwę techniczną. Skonsumowawszy festiwalową kiełbasę, zajrzeliśmy do Uffie. I to doświadczenie, w przeciwieństwie do wspomnianej kiełbasy, pozostawiło niesmak. M.I.A.-wannabe nas nie zachwyciła, zachwycili nas za to Bloody Beetroots - naszym zdaniem najlepszy występ całego festiwalu.



I sądząc po panującym w namiocie ścisku (oczywiście brak swobody ruchów nie przeszkadzał w owych ruchów gwałtownym wykonywaniu) i strzępkach rozmów zasłyszanych w autobusie powrotnym – nie byliśmy w tej opinii odosobnieni.




W tak zwanym międzyczasie udaliśmy się do namiotu Burna zobaczyć tajemnicze combo Loco Star i Dick4Dick. I to była bardzo dobra decyzja, bo choć wydawało nam się, ze ani Diki, ani Loco Star niczym już nas zadziwić nie mogą, to fakt, że lepiej bawiliśmy się na tym koncercie niż na większości występów zagranicznych gwiazd wprawił nas w lekkie osłupienie.

W pozytywny szok wprawił nas też Calvin Harris, którego zeszłorocznego występu na Orange Festivalu wolelibyśmy nie pamiętać. Co w sumie nie byłoby trudnym zadaniem, bo nie działo się podczas niego nic ciekawego. Tym razem jednak działo się bardzo wiele. Zarówno na scenie, jak i wśród publiczności, która bawiła się tak, jakby była przekonana, że to ona stworzyła disco i jakby czekała na ten weekend całe życie.

Może to dlatego, że Calvin był tak dobry, a może po prostu dlatego, że Audio Bullys byli tak źli, ale pod Magenta Stage spędziliśmy tej nocy już tylko kilka minut, nad niecierpliwie wyczekiwanych Brytyjczyków przedłożyliśmy dobrze znanych Polaków, udając się do namiotu Urban Wave. Z założenia miała to być strefa wypoczynkowa, ale warszawski kolektyw Double Trouble tak rozruszał odpoczywajacych, że wszyscy na nowo bardzo się zmęczyli.



Następnego dnia pełni świeżych sił powróciliśmy na pole pod Geantem, aby doświadczyć deja vu. Znowu niecierpliwie wyczekiwany przez nas koncert zespołu, który już raz wcześniej widzieliśmy rozczarował. Mowa o Delphic, którzy zachwycił nas niespełna rok temu, by teraz wzbudzić lekką konsternację. Czy to my się tak zmieniliśmy, czy oni? Hmm... Może na taką opinię wpłynęły nasze wyidealizowane wspomnienia? Wstydu nie było, były za to przydługie improwizowane przejścia między utworami, mające odwrócić uwagę od faktu, że materiału starczyłoby im na pół godziny (temu pewnie też miał służyć 15 minutowe spóźnienie).

W kolejnym miedzy czasie zerkneliśmy na grającą w namiocie Burna Niweę i utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie jest to rzecz łatwa ani przyjemna, choć dobra. Odbłyski geniuszu, jakie widac w singlowym "Miłym młodum człowieku" zdawały się porażać większość publiczności - mina widoczna na co drugiej twarzy, będąca mieszaniną dezorientacji, wysiłku umysłowego i cierpienia - bezcenne!



Wysiłku wymagało od nas też wytrwanie na koncercie Faithless, choć najzagorzalsi fani zdawali się być zachwyceni. Nas występ znudził, a gdy namiot zatrząsł się od reggae aranżacji, fanom używek poza alkoholowych wyraźnie spadł poziom energii.



Sytuację uratował Boys Noize i jego gęste, ciężkie masywne brzmienie. Słysząc jego rockowo-brzmiące elektroniczne wyczyny byliśmy w siódmym niebie, zwłaszcza gdy przyszła kolej na jego remiks „Personal Jesus” Depeszy.
I choć można mieć różne zastrzeżenia zarówno organizacyjne (problemy z autobusami festiwalowymi – zero oznakowania miejsca ich postoju, zero informacji na dworcu) i line-upowe, to Selector, choć elektroniczny, jest festiwalem z pewnością dobrze rokującym na przyszłość.
[tekst: Ola Wiechnik, fot. Bartosz Bajerski]

Europavox @ Clermont-Ferrand, 20-23 maja

Choć czerwic obfitował w ciekawe wydarzenia muzyczno-towarzysko-artystyczne, nas cieżko było w tym miesiącu zadowolić, bo jeszcze zanim się zaczął przeżyliśmy wiosenno-muzyczne apogeum. Jako że od lat wspieramy słuszną inicjatywę muzyczno-integracyjną, jaką jest festiwal Europavox, nie mogło nas na nim zabraknąć i w tym roku. Już po raz piąty urokliwe miasteczko w serem i winem płynącej francuskiej Owernii, Clermont-Ferrand, pod koniec maja zamieniło się w centrum europejskiej muzyki. Dzięki unijnemu dofinansowaniu organizatorzy Europavox mogli po raz kolejny uświadamiać sobie i nam, że europejska muzyka nie kończy się na tej tworzonej na Wyspach. W wulkanicznym otoczeniu Clermon-Ferrand zgromadzono wybuchową mieszankę artystów, dziennikarzy, słuchaczy i przedstawicieli branży muzycznej z całej Europy. Nie zabrakło też oczywiście polskich miłośników dobrej nowej muzyki, wyłonionych za pośrednictwem „Aktivista”. Przez trzy dni raczyliśmy się starym serem, młodym winem i świeżą muzyką z wszystkich zakątków naszego kontynentu. Oto mały przegląd tego, co dne nam było zobaczyć i usłyszeć



Wprawdzie pierwszego wieczoru podziwialiśmy głownie średniowieczne centrum miasta, ale z dobrze poinformowanego źródła wiemy, że wyróżnił się zwłaszcza belgijski Black Box Revelation. Choć panowie brzmią jakby nie mogli się zdecydować, czy chcą być bardziej Liamem Gallagherem, czy Richardem Ashcroftem, to umiejętne dobieranie wzorców im się chwali!



Drugiego dnia przysłuchiwaliśmy się już nowym europejskim brzmieniom na własne uszy. Na początek swoim zamaszystym wdziękiem uraczyła nas Hindi Zahra Francuzka o marokańskim pochodzeniu.



I choć ten miękki balladowo-soulowy blues nie jest tym, co lubimy najbardziej, to daliśmy się na chwile zahipnotyzować ponętnym ruchom i głosowi Hindi. Patriotyczny krzyk sumienia wyrwał nas jednak z przyjemnego letargu i kazał popędzić do namiotu, zwanego nie bez przyczyny Magic Mirrors, aby wesprzeć rodzime Oszibarack. Okazało się jednak, że Oszibarack naszego wsparcie nie potrzebuje, godnie reprezentuje nas na europejskiej scenie, a nawet gromadzi przed nią naprawdę sporą publiczność, wyglądającą do tego na dość zadowoloną.

Uspokojeni, udaliśmy się na koncert Band Of Skulls. Nic na to nie poradzimy, ale choć założeniem festiwalu jest m.in. pokazanie, że dobra europejska muzyka powstaje nie tylko na Wyspach, to nam najbardziej podobała się właśnie ta o brytyjskim pochodzeniu. Band of Skulls, brzmiący trochę jak The White Stripes, trochę jak Kings of Leon, a trochę jak oni sami, stali się już po paru minutach grania naszymi festiwalowymi faworytami.



Musieliśmy jednak szybko zweryfikować tę opinię, bo oto nadszedł czas hołdu dla Joy Division, złożonego w 30 rocznicę śmierci Iana Curtisa przez innego członka tego zespołu – Petera Hooka. Unknown Pleasures, bo tak w nawiązaniu do twórczości JD nazywało się to karkołomne przedsięwzięcie, okazało się przeżyciem bardzo mocnym zarówno muzycznie jak i emocjonalnie – tak dla samego Petera Hooka i towarzyszących mu muzyków, jak i dla publiczności. Tego wieczoru w Clermont-Ferrand, a wcześniej w Manchesterze, stał się cud, nie będziemy więc nawet próbować wyjaśnić wam, jak wyjątkowy był to koncert, bo cud jest z natury swej niewytłumaczalny.



Po tych przeżyciach nieco ochłonęliśmy na nastrojowym występie JJ, szwedzkiego duetu o bardzo dziwnych relacjach wewnętrznych. Wokalistka, z gatunku uroczych grubasek o pięknej twarzy i wrażliwej duszy, i cherubinowy blondynek, którego funkcja na scenie i stosunek do zespołowej partnerki były nie do końca zrozumiałe. Przez większość czasu stał tyłem, z ręcznikiem na głowie, machając powoli rękami włożonymi w kieszenie bluzy, jak złoszczące się dziecko w zwolnionym tempie. Podchodził co jakiś czas do śpiewającej dziewczyny, szepcząc jej coś do ucha, przytulając, szturchając, co w połączeniu z dość intymnymi (w sensie raczej kameralnym i prywatnym, niż erotycznym) wizualizacjami tworzyło wrażenie mocno kazirodcze i nadawało całości trochę irytujący, a trochę interesujący wydźwięk.



Ten bardzo udany dzień zakończyliśmy w bardzo udany sposób z francuskim DJ-em
Mr. NO

Drugiego dnia zaczęliśmy od świetnej Emily Chick i trochę mniej świetnych, ale ciekawych Plasticines. I wstyd się przyznać, ale chyba przemówił przez nas męski szowinizm, bo coś nam w tym obrazku pełnym twardych, acz słodkich lasek z gitarami nie pasowało.



Pasował nam za to, i to bardzo, hałaśliwy Joensuu 1685



Świetnie zapowiadający się wieczór popsuła nieco główna gwiazda, czyli Peter Daniell Doherty. Nie chciał Mahomet do góry, to my przyszliśmy do Francji.



I bardzo się cieszymy, że boski Pete nie był jedynym powodem naszej wyprawy, bo koncert był to straszliwie nudny. Kulminacyjnym momentem było zdjęcie przez Doherty’ego kapelusza i powachlowanie się tymże. Publika szalała. My poszliśmy na gofra.

I jeszcze relacja naszego ambasadora z Europavox! 20-23 maja, Clermont-Ferrand


Piąta edycja festiwalu EuropaVox, który w całości poświęcony jest promocji różnorodności we współczesnej muzyce, odbył się w dniach 20-23 maja w Clermont-Ferrand. W ciągu 5 dni muzycznej ekstazy miało miejsce ponad 60 koncertów artystów z całej Europy reprezentujący wszystkie gatunki muzyczne, począwszy od rocka przez electro a skończywszy na muzyce world.

Historia rozpoczęła się 20 maja na lotnisku De Gaulle’a. Nucąc pod nosem słowa piosenki „Music Is My Hot Hot Sex” Cansei de Ser Sexy, wylądowałem w Paryżu jako jeden z 54 ambasadorów reprezentujących każde z członkowskich państw UE. Cel, jaki przyświecał każdemu z nas, był prosty: muzyka, wino i ludzie – istne bachanalia. Ze stolicy Francji udaliśmy się autokarem do celu, jakim było malownicze miasto położone u stóp pasma wygasłych wulkanów Masywu Centralnego.

Pierwszej nocy festiwalu, mimo małego spóźnienia, zdołaliśmy obejrzeć ostatnie koncerty. Największą uwagę przykuł charakterystyczny zespół La Cafetera Roja, założony przez sześciu muzyków z Francji, Austrii i Hiszpanii, którzy serwują w swojej twórczości mieszankę indie, trip-hopu, oraz hip-hopu. Śpiewają w języku angielskim, francuskim, niemieckim i hiszpańskim, łącząc dźwięki z takich instrumentów, jak bas, skrzypce, wiolonczela, fortepian czy harmonia. Całość spaja charakterystyczny żeński głos powodując, że ich koncert zapada głęboko w pamięci. Zachęcony pierwszymi pozytywnymi wrażeniami udałem się na chwil kilka do sceny zwanej „magicznymi lustrami”, która stworzona została na wzór namiotu cyrkowego z mnóstwem świecidełek w środku. Wizualnie było to moje ulubione miejsce na terenie całego festiwalu. Po mieszance kulturowej i muzycznej przyszedł czas na Hiszpanów z Tokyo Sex Destruction, którzy połączeniem punku z soulem zgotowali fanom ciężkich gitar i wrzasków istną destrukcję. Jako że się do nich nie zaliczam, udałem się na najbardziej oczekiwany występ tego wieczoru. Na scenie pojawiła się młodziutka przedstawicielka Clermont-Ferrand – JEN onesailor. Jak sama mówi inspiruję się kulturą japońską, lecz w jej muzyce słychać także duży wpływ francuskiego electro, co sprawia, że o tej dziewczynie świat muzyki elektronicznej jeszcze z pewnością usłyszy. Mimo niewielkiej frekwencji pierwszego dnia festiwalu udało jej się porwać zgromadzoną publiczność do szalonej zabawy.

Mimo że pierwszy dzień pobytu na EuropaVox zakończył się nad ranem (przy ulubionych dźwiękach młodych Europejczyków i narodowych specjałach), po nieprzespanej nocy z energią udałem się na zwiedzanie miasta i integrację na trawie w pobliskim parku z ogromną ilością francuskich serów, pieczywa oraz przepysznego wina.

Drugiego wieczoru znowu czekało nas kilka świetnych występów. Na uznanie na pewno zasługuję koncert jednej z festiwalowych gwiazd, czyli Rahida Tahy, u którego boku wystąpił Mick Jones – były gitarzysta i współzałożyciel grupy The Clash. Jako muzyk francusko-algierski Taha czerpie inspirację z takich źródeł, jak raï, techno, rock'n'roll i punk. Na scenie zachowywał się jak afrykański szaman, a emanująca z niego ogromna energia porywała do tańca przy algierskich rytmach. Następni w kolejce byli Hocus Pocus, szeroko znani na francuskiej scenie hiphopowej. W swojej muzyce łączą elementy soulu i r’n’b przy wykorzystaniu instrumentów na żywo oraz możliwości nadwornego didżeja. Tłumy na koncercie potwierdziły doniesienia, iż to właśnie oni biją od 15 lat rekordy popularności. Już od pierwszych dźwięków wiedziałem, że zapowiada się coś niesamowitego i tak też było do końca. Największe zasługi dla tego udanego koncertu miał wokalista, który okazał się istnym wodzirejem, a crowdsurfing w jego wykonaniu był niezapomnianym momentem całego show. W pewnym momencie znalazł się wśród publiczności i wykonał kilka utworów wraz z nimi. Coś niesamowitego! Znakomitym dopełnieniem drugiej nocy festiwalu okazał się występ hiszpańskich didżejów kryjących się pod nazwą The Requesters. Za sprawą ich electroclashowych i dance'owych dźwięków, które w ostatnim czasie spowodowały niezłe zamieszanie w barcelońskim undergroundzie, oddałem się muzycznej ekstazie i w takim stanie trwałem do końca świetnego występu.


Dzień trzeci okazał się niezwykle pracowity. Oprócz konferencji na temat korzyści z internetu przy tworzeniu i promowaniu muzyki, wzięliśmy też udział w pracy nad festiwalowym blogiem i przeprowadzaliśmy wywiady z artystami.


Muzycznie ten dzień upłynął pod wpływem Haçiendy. Na scenie magicznych luster zagrała gwiazda tego wieczoru, czyli Peter Hook, basista Joy Division i New Order. Obok niego, tego dnia na uwagę zasłużyła także Hindi Zahra, tworząca piękne ballady na pograniczu soulu, bluesa i muzyki pustyni. Polskim akcentem na francuskim festiwalu była grupa Oszibarack, którą na żywo widziałem po raz pierwszy. Wraz z innymi ambasadorami zająłem miejsce w pierwszy rzędzie, gdyż patriotyczne uczucia nakazały mi pochwalić się naszym muzycznym eksportem przed innymi uczestnikami. Jak się okazało, nie miałem się czego wstydzić i koncertowo wrocławska formacja jest rewelacyjna. Wszystko za sprawą kryształowego głosu wokalistki i ich unikalnego stylu, emanującego mieszanką electro, funky i trip hopu. Elektroniczne dźwięki na stałe wpisane są w występy kończące każdy z festiwalowych dni, tym razem ten zaszczyt przypadł Mr. No. Jego psychodeliczną muzykę polecam przede wszystkim fanom Kraftwerk i The Stooges.

Finalny dzień EuropaVox stał pod znakiem występu gwiazdy festiwalu, czyli Petera Doherty. Pete słynie, jak nam dobrze wiadomo, z odwoływanych koncertów albo totalnego upojenia w trakcie. W Clermont-Ferrand miejsce miało to drugie. Pete wyszedł na scenie z butelka wina w ręku. Dało się odczuć, że większą satysfakcję sprawia mu picie wina niż muzyka, którą odśpiewał nieledwie mechanicznie. Najbardziej oczekiwany występ okazał się też najbardziej nieudany.

Całe szczęście wieczór uratował niesamowity, akustyczny występ pośrodku festiwalowej uliczki, łączącej trzy sceny.

Na podeście sceny kameralnej, czyli tzw. SXRM Sessions, występował The Dempster Highway. Jak się później okazało, to jedyny jednoosobowy projekt, który zainspirowany jest zimą, kotami, piwem i papierosami. Jego muzyka to wariacja na temat muzyki ludowej, podlana psychodelicznym klimatem koła podbiegunowego. Warto także wspomnieć o takich zespołach, jak Mary’s Flower Superhead oraz Funeral Suits, które fanom muzyki z pogranicza popu i rocka z pewnością przypadłyby do gustu.

Po zakończonym festiwalu udaliśmy się do hostelu, gdzie czekało nas szalone after party. Zabawa do białego rana, głośne śpiewy i osobiste recenzje koncertów towarzyszyły nam do wschodu słońca. Upojeni dźwiękami muzyki, francuskim winem oraz ogromnym bagażem doświadczeń za nic nie chcieliśmy opuszczać tego niesamowitego miejsca. Jednak sielanka dobiegała końca, a Europavox rzeczywiście okazał się niesamowitym i niezapomnianym przeżyciem. [tekst i foto: Rafał Gruszkiewicz, ambasador Polski na festiwalu Europavox, zwycięzca w konkursie "Aktivista"]