środa, 5 sierpnia 2009

Rozkosze dla oka i ucha, 01 sierpnia, CSW, Warszawa


Na występ ParisTetris w warszawskim CSW udałem się niemal całkowicie nieprzygotowany. Wiedziałem, że jest śpiewająca pani z Argentyny, jej mąż uznany pianista i pewien szalony łamacz rytmów – dla mnie i dla wielu gwarant dobrej zabawy. Okazało się, że ubaw był znacznie lepszy, niż można się było spodziewać.

Przede wszystkim dużą frajdę sprawiała już sama oprawa koncertu. Wygodnie rozwalona na leżakach i krzesłach publika mogła podziwiać grę kolorowych jarzeniówek i znakomite wizualizacje. Oprawa była na tyle konkretna, że momentami – mimo że ze sceny płynęły dźwięki najwyższej próby – zawieszałem się na neonowym pulsie świateł, czy cartoonowych obrazkach kota goniącego rybkę. Mało tego, pojawił się nawet sam Sylvester Stallone w pełnym negliżu! Działo się, a działo wokół sceny, jeszcze lepiej było na deskach.

W centrum uwagi Candelaria Saenz Valiente. Co prawda wdzięk Amelie Poulain i sceniczne pląsy nie każdemu musiały przypaść do gustu, ale nie to było jej głównym walorem. Candelaria zdecydowanie daje radę przy mikrofonie. Zaczyna łagodnie i pogodnie, by momentalnie przejść w konwencję kabaretowo-operową, zapiszczeć głosem postaci z kreskówki i zagrzmieć niczym Nina Hagen. To były najprzyjemniejsze momenty – ciara ostro szła po plecach, a uśmiech opromieniał twarz. Było klimatycznie, teatralnie, a nawet psychodelicznie. Ciepło przyjęte „Blue Velvet” zachęciło do śpiewania, by na końcu zniszczyć baśniowym pogłosem, który rozbijał się o ściany dziedzińca i paraliżował mózg. No i jeszcze niespodziankowy featuring z Gabą Kulką. Nastrojowa ballada na dwa głosy, która ma się znaleźć na kolejnej płycie (fajnie, że są takie plany), dopełniła wokalnych wrażeń tego wieczora.

Honory trzeba również oddać muzykom. Masecki i jego klawisz dzielnie trzymali melodię. Moretti jak zwykle nie poprzestawał na wybijaniu rytmu, sięgając pałeczkami w miejsca, o których niejednemu bębniarzowi nawet się nie śniło. No i dwie szare eminencje sceny – Magneto oraz DJ Lenar. Ten pierwszy wspomagał gitarą i basem. Niby jak zwykle z kamienną twarzą, ale montypythonowskie „ping” we wspomnianym „Blue Velvet” robiło różnicę. No i DJ. Duża klasa – dziarski głos i czujna ręka, żonglująca najdziwniejszymi dźwiękami, a i głosem Candelarii, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ogólny wniosek – ParisTetris to nie supertrio, a megakwintet.

Miły to był wieczór w murach Zamku Ujazdowskiego. Fajnie obcować z czymś tak świeżym i przede wszystkim – profesjonalnym. Aż dziw, że polskim... Z konkretną domieszką, ale jednak! [tekst: Bartłomiej Smagała, foto: mat.prom. zespołu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz