wtorek, 29 listopada 2011

Chłopcy z The Wombats odwiedzili nasz kraj już po raz drugi w tym roku. Kilka miesięcy po koncercie na festiwalu Open'er ekipa z Liverpoolu rozgrzała w połowie wypełnioną stołeczną Stodołę. Na występ wpadliśmy na przysłowiowy ostatni gwizdek. Dwa łyki piwa, krótkie intro i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy wszystko się zaczęło.



Tradycyjny punkowy kop od początku mieszał się z klasycznymi indie melodiami sprzed paru lat. Start setu mocą zdecydowanie przypominał rozgrzewkę Slayera albo innej maszyny wojennej. O ilości energii świadczyć może to, że nasza fotografka w ciągu zaledwie trzech piosenek dostała w głowę rzuconym z tłumu piwem i prawie zaliczyła bliskie spotkanie z trampkiem chwiejącego się na krawędzi sceny Matthew Murphy'ego. Nastoletnie fanki momentalnie złapały flow i od samego początku zachowywały się prawie jak na ostatnim koncercie ukochanego zespołu. Piski, wrzaski, brawa, piski, wrzaski, brawa i tak aż do końca. Wszystko toczyło się w tym dość klasycznym koncertowym rytmie i byłoby to ok, gdyby nie wrażenie, że z każdą piosenką zespół słabnie.



Jak nakręcony samochodzik, który powoli traci energię, The Wombats zdawali się łapać oddechy tylko w momencie wykonywania największych przebojów. „Techno Fan”, „Moving to New York” czy zagrane na samiutki koniec „Let’s Dance to Joy Division” były jak łyk energetyka w zbyt dosłownej reklamie. Może bezsensem było granie aż półtoragodzinnego setu? W końcu już dawno temu udowodniono zasadę sformułowaną przez Ramones - im bardziej energetycznie grasz, tym twoje show powinno być krótsze. Jako że Wombaty to przyjazne stworzonka, nie obyło się bez miłych gestów w tym życzeń urodzinowych dla jednej z fanek (do końca nie jesteśmy pewni o co dokładnie chodziło, bo pisk po nich był zbyt wielki) oraz kilkukrotnego wynoszenia w górę maskotki lemura.
tekst: Michał Kropiński, foto: Fila Padlewska

Rival Sons @ Hydrozagadka, 24.11.11

Dzień po koncercie Kaiser Chiefs zajrzeliśmy do Hydrozagadki, którą ku naszemu zdziwieniu wypełnili młodzi mężczyźni w skórach i glanach – o dziwo, nie ci łysiejący, tylko tacy zupełnie młodzi i sowicie owłosieni. Wszyscy oni – jak i zresztą my – przybyli tam nieprzypadkowo, bo na koncert kalifornijskiego Rival Sons. Zmuszający do bynajmniej nie anemicznego potupywania nogą i kołysania barkami, grubo podszyty bluesem rock w wykonaniu zespołu, którego wokalista wygląda jak skrzyżowanie Jima Morrisona i Axla Rose’a, był więcej niż strawny – do momentu, gdy rzeczony Jim Rose (aka Axl Morrison) na alkoholowym bądź muzycznym highu odpłynął za daleko w namiętne wokalizy i nieskończone powtórzenia jednego wersu. Mimo mniej udanej drugiej połowy wielki plus za tę pierwszą – wprawdzie nie mamy pewności, czy wokalista śpiewał (jakieś 30 razy) „save your soul”, czy „save your toe” i czy zamiast „thank you” nie mówił „fuck you” – ale cóż, rock’n’roll!
tekst: wiech

czwartek, 24 listopada 2011

Kaiser Chiefs @ Stodoła, 23.11.11

Jeśli patrzeć przez pryzmat sprzedanych biletów, koncert Kaiser Chiefs prezentował się biednie. Fani zespołu wypełnili salę Stodoły w jakiejś jednej trzeciej. Oceniając jednak to, co działo się na scenie (a także na balkonie, rusztowaniach sceny i na środku sali) to występ zespołu z Leeds był więcej niż kapitalny.



Niesamowita energia bijąca od muzyków momentalnie została podchwycona przez zgromadzonych pod sceną. Przez półtorej godziny nie było chyba ani jednej osoby, która nie śpiewałaby zaraźliwych refrenów. Bo tych przecież Kaiser Chiefs mają w swoim dorobku mnóstwo.




Zespół zupełnie nie zraził się pustkami na sali, co więcej - nie szczędził komplementów pod adres publiczności. Wokalista zakończył koncert poza sceną - śpiewając wśród fanów, co było najlepszych zwieńczeniem tego znakomitego koncertu.



foto: Fila Padlewska

środa, 23 listopada 2011

CSS@Proxima, 22.11.11

Wtorkowy wieczór w Proximie wspólnym setem zaczęli Sheep and Wolves i Tony Stylu. Po jakiejś godzinie na scenę wyszła główna atrakcja imprezy czyli brazylijskie CSS.



Cztery kobiety dwóch facetów i masa rock’n’rolla… No właśnie, tych, którzy spodziewali się elektronicznej pięści między oczy, musiał zaskoczyć iście AOR-owy początek. Ekipa zabrzmiała jak jakiś rip off po Suzi Quatro albo innym, niekoniecznie dziewczyńskim, zespole sprzed wielu lat. Z czasem wszystko wróciło do normy (czyli mniej więcej tego, co znamy z płyt), jednak my nie mogliśmy się pozbyć wrażenia, że oglądamy jakiś na maksa żartobliwy cover band grający dla znanej sobie od lat klubowej publiki.



Było tam wszystko: owłosiona klata, czapka tirówka, tatuaże, dość tandetne kostiumy wokalistki, fryzura na 80’s businesswoman, a nawet koszulka z reklamą znanego wszystkim Polakom piwa, pełen popkulturowy miszmasz.



Muzycznie zaliczyliśmy przejazd przez wszystko, co może kojarzyć się z ideą wojujących dziewczyn - od wspomnianej Suzi Quatro, przez Blondie (!) po Bikini Kill. Były też kompletne stylistyczne zaskoczenia, jak gitary pracujące w rytmach Dire Straits, czy kończący występ 90’sowy rap (widzieliśmy oczyma wyobraźni jakiś klip z '93 roku z cyklu „Yo Sis” i MC Hammerem na featurnigu). Żeby było jeszcze bardziej od czapy, całość zagrana została z wielkim luzem, dystansem, totalnie garażowo, ze sprzężeniami, piskami i innymi rockowymi smaczkami. Jeden bis dla zachwyconej sali i już spocony pan perkusista palił papierosa przed klubem.

tekst: Michał Kropiński, foto Fila Padlewska

poniedziałek, 21 listopada 2011

Fink @ Palladium, 18.11.11

W piątkowy wieczór postanowiliśmy na chwil kilka zatrzymać się w cotygodniowym pędzie i spędzić niezapomniane chwile (tego przynajmniej oczekiwaliśmy) z Jeffem Buckleyem aka Finkiem. Pijąc weekendowe piwko, słuchając Rachael Sermanni i gitary przewieszoną na jej drobnym ramieniu wprowadziliśmy się w błogi stan. Rachael mimo swojej skromnej postury ma mocny głos, którym w niesamowity sposób operuje, łącząc go z brzmieniem gitary akustycznej. Sprawnie poradziła sobie w roli tzw. rozgrzewacza. Po kilku chwilach przerwy na scenę wkroczył Fink, którego koncert z powodu dużego zainteresowania publiczności został przeniesiony z Cafe Kulturalnej ulicę obok do klubu Palladium. Ilość chętnych chyba zaskoczyła samych organizatorów.



Cieszył widok wypełnionej sali koncertowej i totalnego skupienia na twarzy publiczności. To był koncertowy pewniak i wiedzieliśmy, że czeka nas wyjątkowy wieczór. Rozpoczął się od pochodzącego z drugiej płyty artysty utworu „Biscuits for Breakfast”, wprowadzającego w bardzo nastrojowy świat Anglika. Kolejne utwory pochodziły z wydanej w czerwcu tego roku płyty „Perfect Darkness” przeplatane były kawałkami z „Biscuits for Breakfast” i krótkimi opowieściami Finka.



Między innymi o tym, dlaczego na scenie zabrakło specjalnie na tę trasę przygotowanej scenografii - nie dojechała z wcześniejszego koncertu w Pradze i zespół musiał sobie poradzić bez niej. Zrobił to doskonale. Podczas prawie półtoragodzinnego występu nie potrzebowaliśmy żadnych specjalnych efektów świetlnych i innych ozdobników. Wystarczyła jedynie gitara akustyczna i niesamowity głos, którym Fink wręcz hipnotyzował. Oby więcej takich kameralnych występów w Warszawie!
teks: Rafał Gruszkiewicz

czwartek, 17 listopada 2011

Patrick Wolf@ Stodoła, 16.11.11

Był to trzeci już koncert w Polsce tego charyzmatycznego multiinstrumentalisty. Mimo iż Patrick Wolf staje się nad Wisłą coraz bardziej popularny, na środowy koncert stawiło się stosunkowo mało osób. Może to i lepiej, w końcu można było spokojnie wypić piwo, nie obawiając się stratowania przez rozochoconą młodzież płci żeńskiej (która stanowiła lwią część małego tłumu zgromadzonego pod sceną ). Jako support przed gwiazdą wystąpiła Chinawoman – kanadyjka o rosyjskich korzeniach, której interesujący i zmysłowo ochrypły głos bardzo się zgromadzonym podobał. Po dłuższej przerwie na scenę wkroczył odziany w szarą pelerynę Patrick. Po raz kolejny zachwycił nas swoim talentem wokalnymi, brytyjskim akcentem oraz umiejętnością grania na większości instrumentów, jakie znalazły się na scenie. Wprawdzie kontakt z publiką tym razem nieco kulał, ale Wolf świetnie nadrabiał to wyuzdanymi kocimi ruchami. Muzycznie koncert wypadł świetnie, nagłośnienie w porządku, nie ma się do czego przyczepić. Wprawdzie można by życzyć sobie tego i owego, ale cóż: Stodoła! Sam Wolf kipiał energią, seksem i egocentryzmem, ale kiedy muzyka cichła i nadchodził moment, w którym wypadałoby coś powiedzieć, cała pewność ulatywała – Patrick sprawiał wrażenie wręcz nieśmiałego. Dla wszystkich, którzy przegapili koncerty w Stodole i Firleju, dobra wiadomość – artysta (po raz kolejny) zapewnił, że wkrótce wróci na kolejne koncerty, bo bardzo lubi u nas koncertować.
tekst: Andrzej Trzmiel

środa, 16 listopada 2011

The Horrors @ Proxima, 15.11.11

W całym koncertowym dostatku, jaki spadł na nas w listopadzie, nie możemy pominąć występu The Horrors, których trzecia płyta, "Skying", zrobiła na nas niemałe wrażenie. Stąd i apetyt na kawałki w wersji „live” był duży. Wielka szkoda, że do Warszawy nie dotarła ekipa młodszego brata Rhysa Webba, S.C.U.M. - też zresztą nasi faworyci. Ich występ odwołano w ostatniej chwili, dlatego zapewne przed gwiazdą wieczoru nie pojawił się żaden support.



Od początku występu Horrorsów było jasne, że lepiej się sprawdzą w stosunkowo niewielkiej Proximie - klubie o klaustrofobicznie niskim suficie - spowici mrokiem i dymem, niż na wielkiej scenie festiwalu Off, w dodatku w pełnym, popołudniowym słońcu. I choć akustyk nie powinien za swoją pracę dostać ani złotówki (tak źle nagłośnionego koncertu nie słyszeliśmy dawno – gdzie się podziały średnie i wysokie tony?), doskonałe numery, głównie z ostatniej płyty, świetnie obroniły się same, a chłodny attitude chłopaków paradoksalnie rozgrzewał niezbyt co prawda liczną, ale najwyraźniej oddaną publiczność. Ani razu nie patrzyliśmy na zegarek, a to bardzo dobry znak.
tekst: Rafał Rejowski, zdjęcie: Aleksandra Żmuda