piątek, 6 listopada 2009

Kieliszek ciszy aka Jadełko do nieba



Wszystko dobre kiedyś sie kończy. Musiała skończyć sie i Dobra. Tak przynajmniej wydawało nam się wczoraj, kiedy mrożąca krew w żyłach wieść o pożarze Jadłodajni Filozoficznej obiegła via fejsbuk cały alternatywny warszaffski światek (i nie tylko warszawski, bo telefony z kondolencjamii i pytaniami rozdzwoniły się za sprawą fanów Jadło rozsianych po całej Polsce a nawet i zagranicy).



Wszyscy z przerażeniem śledziliśmy medialne i pantoflowe doniesienia, nie wierząc własnym oczom. No więc prawda to, ale nie do końca. Buda sie nam sfajczyła, ale nie doszczętnie, jak to początkowo powtarzano. A przekonali się o tym naocznie wszyscy ci, ktorzy licznie się wczoraj zgromadzili na ulicy Dobrej 33/35 (ciekawa, swoją drogą, sprawa, w Jadlodajni nawet na zgliszczach było więcej ludzi niż na imprezie w sąsiedniej Diunie).



Akcja "Kieliszek Ciszy", którą zorganizowali spontanicznie jadłodajniowi bywalcy, mająca polegać na zbiorowym zapiciu się z rozpaczy na zgliszczach klubu, okazała się nie taką znowy stypą. Wystarczyło trochę posprzątać, odgruzować, wymopować hektolitry wody, a w osmolonych wnętrzach klubu pojawiło się światełko nadziei.



Nie lękajcie się! Jeszcze nie raz przeżyjecie w Jadło niezapomniane chwile, których nie będziecie potem pamiętać.



Właściciel, stojąc na barze, podpierając się mopem wygłosił wczoraj budującą przemowę w stylu "pomożecie?" a kilkudziesięciu zgromadzonych żałobników odpowiedziało zgodnie "Pomożemy!". Nie ma więc co rozpaczać, trzeba zakasać rękawy kracistych koszul i skórzanych kurtek, zamienić kowbojki i baletki na kalosze i pomóc!



Choc przyznać trzeba, że widok spalonego wnętrza był, delikatnie mówiąc, mocno przygnębiający. Jak na ironię spaliła się głównie część dla niepalących. Zwęglony bar, nadtopione butelki, kibel który wygląda, jakby kręcono tam kilka z rzędy części "Piły", płyta Cool Kidsów stopiona w jedno z obrazkiem Matki Boskiej nad resztkami baru, otwieranie reszyek lodówki z piwem za pomocą siekiery (że też nikt z nas wcześniej na to nie wpadł!)



Ale po pierwszym szoku humory nam wróciły, z ustawionego na resztkach fortepianu laptopa dobiegały dźwięki wszystkich niemal znanych ludzkości przebojów ze słowem "Fire" w tytule, a piwo z osmolonych butelek, mimo lekkiego posmaku wędzonki, znikało sprawnie jak zawsze.



Zresztą Jadłodajnia nigdy swoich gości zbytnio pod względem warunków lokalowych nie rozpieszczała, z czasem więc prawie przestaliśmy zauważać dziury w dachu (koniec problemów z wentylacją!), brak okien i drzwi (koniec z przeciskaniem się wte i wewte) za to z zadowoleniem odnotowaliśmy obecność mydła i (uwaga uwaga) papieru w kiblu! Wprawdzie meble trochę się sfatygowały, ale ich stan sprzed pożaru też pozostawiał wiele do życzenia.



Jak powiedział Maciek Wysocki, wlaściciel, "skala zniszczeń przerosła wszystko, co się dotychczas działo w klubie, a działy się różne rzeczy". Oj, działy się działy! Manchester miał swoją Haciende, my mamy Jadło (jaki pan, taki kram), ale wierzymy, że w przeciwieństwie do Heciendy, Jadłodajnia jeszcze troche pożyje. Zresztą, i tak nie za wystrój kochamy ten klub (raczej mimo niego), więc pożar, nie pożar, impreza trwa nadal!

PS. Z ulgą odnotowaliśmy, że zaprzyjaźniony magazyn "Pulp" przetrwał pożogę!



tekst Ola Wiechnik, foto www.generationstrange.com