sobota, 23 lutego 2013

22.02.13 - NP @ Cafe Kulturalna, Warszawa

Masywny, przesterowany beat urywa się nagle dając wytchnienie membranom głośników. Ktoś z końca sali zdziera gardło dopowiadając ostatnie słowa zwrotki. Powietrze drży jeszcze przeładowane elektrycznością, gdy wszystko zastyga w bezruchu. Owe kilka sekund ciszy kołacze się w uszach przez dłuższą chwilę po czym warkot syntezatorów i dudniący rytm przywracają ruch na sali. Marek Karolczyk uderza miarowo w górujący w tym momencie nad elektroniką, samotny „żywy” bęben, podczas gdy Robert Piernikowski swoim charakterystycznym głosem wije się między rapowym etosem, a poetycką wrażliwością. Poznański duet N(a)P(szykłat) robi kolejne chore gówno, podczas gdy pod powiekami stają mi obrazy rodem z cyberpunkowych powieści i filmów. Szamani odprawiają swe rytuały w cieniu wieżowców i blasku neonów. Metaliczne tłoki poruszają się w takt tanecznych kroków. Sprzęgnięcia płyną po perkusyjnej strukturze. I choć Wielkopolanie co rusz zapędzają się w mniej lub bardziej eksperymentalne rejony, to ton ich myślom i ruchom wciąż nadaje hip-hop. Nieskrępowana żadnymi zasadami, oddolna i szczera muzyka bloków, osiedli i miast. Bloków mających setki pięter, osiedli przeczesywanych przez czujne oczy kamer i miast wybudowanych ze szkła, stali i chromu. Wraz z nimi Napszykłat rozwija się i rozrasta, wciąż ewoluuje dążąc do scenicznej perfekcji. Poznaniacy dawno już zostawili za sobą psychorapowe tradycje i bezpodstawne - choć ukochane przez wielu recenzentów - porównania do artystowskiej Niwei. Wraz z rykiem maszyn, kawalkadą beatów i bujanką wersów wciąż idą przed siebie. Nie zawracając sobie głowy tym czy takie granie wpisuje się w aktualne trendy (a wpisuje się znakomicie) i czy po ich koncercie ktoś za chwilę nie odpali Beyoncé (a odpalił). [Filip Kalinowski]

sobota, 9 lutego 2013

08.02.13 - AZ @ 55, Warszawa

W miniony piątek, warszawskie „piątki” - co rusz - przywodziły mi na myśl obrazy z teledysku do „Burn” Mobb Deepów. Morze głów wypełniające ulokowany w piwnicy klub, zwisające spod sufitu wentylacyjne rury i niewielka scena z której niosły się podbite bębnami, twarde, osiedlowe wersy. Zastępy miłośników prawdziwego, surowego rapu na Żurawią ściągnął jednak nie Havoc i Prodigy, ale mocno związany z dzielnicą Queensbridge, reprezentant Brooklynu - AZ. Autor niezapomnianej gościnnej zwrotki na debiutanckim albumie Nasa polskim fanom kazał na siebie czekać blisko 20 lat. W owym czasie zdążył wydać dziesięć płyt, nagrać setki gościnnych wersów i - wraz ze swoimi sąsiadami z największego blokowiska świata - wychować całe pokolenie nadwiślańskich, ulicznych MC's. Setki gardeł wtórowały mu w niemożliwej do wygrania batalii z dyskografią zbyt obfitą nawet na najdłuższy koncert świata. Dziewczyny nuciły soulowy refren „Problems”, faceci rymowali całe zwrotki z „Mo Money Mo Murder” i Firmowego „Phone Tap”, a DJ Doo Wop sprawdzał przybyłych ze znajomości nowojorskiej klasyki. Ręce składały się w znaczek Wu-Tangu, pieści wznosiły się na cześć nieodżałowanych Notoriousa i Guru, a na twarzach „gwiazd” gościł coraz szerszy uśmiech. Trudno im się zresztą dziwić skoro w Stanach tłumy na koncertach mają jedynie najbardziej „aktualni” raperzy, a większość polskich serc nadal bije w rytmie starego dobrego boom-bapu - prosto uciętego sampla, potężnej basowej stopy i tekstu, który wciąż potrafi wywołać ciarki na plecach. I tylko okrzyki ze sceny się zmieniły, bo w klasyczny repertuar „make some noise'ów” i „put your hands'ów” wdarło się niedawno nieszczególnie pobudzające i mało awanturnicze zawołanie „turn your cameras on”. [Filip Kalinowski]

piątek, 11 stycznia 2013

Trust @ 1500m2 do wynajęcia, Warszawa, 10.01.2013

Trudno krytykuje się występy formacji, z którymi wiązało się tak duże nadzieje. Czasem trzeba jednak założyć czarny kaptur na głowę i chwycić rzeźniczy topór w dłoń.



Z koncertu Trust wyszliśmy przedwcześnie z minami apatycznych cyborgów na twarzach. Nie jest to jednak wina koncertowego przesytu czy dziennikarskiego zmanierowania, ale nastroju, który wytworzyli sami muzycy, sprzedając nam produkt tak syntetyczny i niestrawny, że do teraz pijemy wyłącznie napar z rumianku. Kanadyjczycy wyszli na scenę krótko po dziesiątej, rozpoczynając set od swoich najlepszych numerów i na wstępie wystrzelali się z ostrej amunicji, która trafiała kilometry od wyznaczonego celu. „Shoom”, „Chrissy E” i “Bulbform”, naszym zdaniem największe atuty zespołu, zabrzmiały płasko i utonęły w nieprzyjaznych akustycznie odmętach 1500, a maniera wokalisty – Roberta Alfonsa – okazała się równie pretensjonalna co jego imię i nazwisko. Wszystkie znaki szczególne odróżniające Trust od zalewu kopistów Crystal Castles zbladły, a zamierzony mroczny charakter koncertu miał więcej wspólnego z popołudniowymi występami na Castle Party. Rok zaczynamy więc od koncertowego falstartu i długoterminowej dyskwalifikacji. Szkoda.



tekst: Cyryl Rozwadowski, foto: Karolina Jasińska

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Barter, 09.12.20120

Z ręki do ręki

W ostatnią sobotę odbyła się druga edycja Barteru, czyli kiermaszu prac młodych polskich artystów, na którym walutą nie są złotówki tylko kreatywności i praca.


Zasada działania jest prosta: przy przedmiocie, który nam się spodobał, umieszczamy karteczkę z informacją, co jesteśmy w stanie za niego zaoferować, a na koniec dnia artysta decyduje się na jedną z propozycji. A te są bardzo rożne: od pierogów, przez kurs html, po lot samolotem. Zdarzają się nawet oferty dwuznaczne.


W tej edycji Barteru można było wylicytować między innymi sesję zdjęciową w fotobudce, plakat „Moja Warszawa” autorstwa Doroty Hauswirt oraz zdjęcia i ilustracje takich artystów jak Patryk Pietras, Jacek Kołodziejski, Magda Kmiecik czy Marta Wajda. Na miłośników mody czekały ubrania od Nenukko i biżuteria Mirelli von Chrupek oraz Pauliny Plizgi.


Idea kiermaszu udowadnia, że sztuka nie musi być droga i elitarna. Przy odrobinie chęci i pomysłowości, każdy możne wejść w posiadanie prac młodych polskich artystów. Jak najbardziej popieramy takie działania i mimo że tym razem nie udało się nam nic wylicytować, to już czekamy na następną edycje. [tekst: Lucy]

sobota, 8 grudnia 2012

06.12.12 - kIRk @ Kosmos Kosmos, Warszawa

Wyprawy w kosmos organizowane są z różnych powodów. Obserwacja wpływu Księżyca na naszą planetę, naprawa stacji badawczych czy poszukiwania innych cywilizacji. W miniony czwartek postanowiłem, że też polecę. Bez przygotowania, sponsorów i sprzętu. Dobrze, że nie tak daleko. Kosmos Kosmos na Koszykowej gościł bowiem na swojej scenie zespół kIRk. Okazje były co najmniej dwie. Mikołajki oraz przedpremierowy koncert prezentujący materiał z nadchodzącej płyty „Zła krew”. Krótko po 21 zaczęło się odliczanie i - gdy w przeciągu paru chwil w klubie zjawiła się całkiem spora liczba osób - rakiety zostały odpalone. Trąbka, komputer, gramofon i cała masa kolorowych urządzeń generujących paliwo potrzebne do tej podróży były już gotowe do lotu. Na sali nie było zbyt jasno, muzyka nie należała też zresztą do najjaśniejszych. W takiej scenerii trudno by było wyprawić „Uroczysty obiad...”. Długie, niepokojące i transowe pętle podbite niską sinusoidą basu dopełniały krótsze bądź dłuższe partie trąbki. Publiczność kiwała zakapturzonymi głowami, bujała się w takt beatów albo stała w skupieniu. Pierwsza część występu była spokojna, przypominała nieco „Mszę...”, jednak po krótkich oklaskach trzej muszkieterowie zaserwowali „Prawdziwe piekło”.

kIRk pozostaje nader konsekwentny w swoim podejściu do muzyki. Słabość do dźwiękowej heroiny i szumu winylowej płyty w połączeniu z postapokaliptycznymi odłamkami techno wciąż działa. Przed wyprawą w kosmos nie miałem okazji zapoznać się ze „Złą krwią” z której materiał Paweł, Olgierd i Filip prezentowali na scenie po raz pierwszy. Ciekaw jestem, na ile improwizacji pozwolą sobie przy następnej podróży. O ile będą jeszcze bilety.

[tekst: Maciej MCQ Panek, foto: Bartek Bajerski / bajerski.org]

wtorek, 4 grudnia 2012

30.11 - 02.12.12 - Festiwal Ambientalny @ Puzzle, Syngoga pod Biały Bocianem, Wrocław

Podążając za tokiem myślenia ojca-założyciela gatunku - Briana Eno, ambient (od łacińskiego ambire) powinien otaczać swoich odbiorców. Pozwalać chętnym na wsłuchiwanie się w jego strukturę, ale i umożliwiając całej reszcie kompletne zignorować jego obecność. Szerokość tak rozumianego pojęcia pozwala na przykład wtłoczyć w jego ramy Stefana Betke, niemieckiego dubowego eksperymentatora ukrywającego się pod aliasem Pole. I choć jamajska miłość do przestrzennych dźwięków i elektronicznych efektów łączy go ze spadkobiercami autora „Music for Airports”, to pominąć jego nagrania można tylko w wypadku braku należytego basu. W piątkowy wieczór w Puzzlach owych niskich częstotliwości było tyle co akustyk napłakał, a rozstawione po całym klubie krzesełka wymuszały niemrawy, „należny ambientom” odbiór. W takich warunkach ledwie 40 minutowy live na który złożyły się utwory z niedawno wydanych, „Waldgeschichtenowych” epek, nie miał szans wywrzeć należytego wrażenia.

Często trudne do zwerbalizowania czy spisania wrażenia, które budzi „prawdziwy” ambient powstają natomiast zwykle pod przymkniętymi powiekami. Na urokliwym podwórzu przed Synagogą pod Białym Bocianem nic nie zapowiadało, że jej wnętrze upstrzone zostanie tandetnymi światełkami, które kreśliły niebiesko-czerwone esy floresy na łukach i sklepieniu klasycystycznej świątyni. Niezrażeni tą feerią barw, zamkniętymi oczami poczęliśmy więc patrzeć na występ Szymona Kaliskiego. Niesieni falą ciepłego, przyjemnie trzeszczącego lo-fi z rzadka tylko spoglądaliśmy na intrygujące wizualizacje dogorywające w zalewie świateł. Wynurzające się raz po raz z wolno rozrastającej się ściółki tony i melodie przywodziły na myśl obrazy, rozpoczynały narracje i nie dawały prostych odpowiedzi. Autor niedawno wydanego „From Scattered Accidents” w przedbiegach wyprzedził swoich następców, a zgrzyty przesuwanych krzeseł, dzwonki telefonów i uciszane przez oburzonych ortodoksów fragmenty rozmów - z mniejszą lub większą gracją - wpisywały się w strukturę utworów.

Większość dźwiękowych minimalistów nie przyswoiła niestety lekcji płynącej z „4:33” i licząc na próżnię wokół, pozwala by pojedyncze kaszlnięcie wyrwało wszystkich z rysowanego przez nich świata. Szczególnie, że większość tych światów znajduje się - nie wiedzieć czemu - gdzieś głęboko pod wodą lub daleko pośród gwiazd. Ogromny procent twórców ambientu nie ma zamiaru podążać za Erikiem Satie, tworzyć sonicznych mebli i budować atmosfery miejsc w których dane jest im grać. Chcąc zabierać słuchaczy w zapierające dech w piersiach, dalekie podróże podejmują jednak spore ryzyko. Masowo opierające głowy na barkach swoich chłopaków, uczuciowe dziewczęta pędzą za nimi gdziekolwiek poprowadzą. Ja jednak ziewam sobie dyskretnie widząc po raz kolejny te same meduzy i dawno już zwiedzone galaktyki, a rozmiłowanie w patosie Irisarriego i trance'owe (bo acid to nie tylko składanki z bazaru) wycieczki Carbon Based Lifeforms zupełnie nie umilają mi zwiedzania.

Nie „moja” zupełnie okazała się również współpraca An on Bast z Maciejem Fortuną. W podejściu do jazzu - jego brzmienia, formy i celu - z „nową nadzieją” polskiej trąbki różnimy się diametralnie i na 30 ulubionych „gatunkowych” płyt nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakiekolwiek wspólne. Wiele nagrań poznańskiej producentki natomiast lubię, ale w takich okolicznościach przestrzennych i nagłośnieniowych nic beatowego nie miałoby szansy się sprawdzić. Łatwo przyswajalna, międzygatunkowa elektronika rozbijała się po ścianach, a zapętlana i efektowana, melodyjna trąbka co rusz przypominała mi jak bardzo nie znoszę „Tutu” Davisa. Ukojenie przyniosło mi dopiero Deaf Center. Szczelnie otulony niskimi częstotliwościami, razem z norweskim duetem przemierzałem ciemne, gęste lasy Skandynawii. Niepokojące i mroczne, a jakby znajome i gościnne. Przepełnione obecnością czegoś co mieszka w nich od zarania, lecz nie ma wobec nikogo złych zamiarów. Najwyżej nastraszy partią klawiszy, wstrząśnie basowym dronem czy zatrwoży jękiem struny.

Po otwarciu oczu znów jednak zobaczyłem niebiesko-czerwone, świetlne pajączki łażące po galeriach dla kobiet i... miałem dość. Wieczorny Wrocław bardziej pasował do klimatu w jaki wprowadzili mnie Totland i Skodvin. Za nagraniami Jacaszka nie przepadam, a kilka godzin „ambientu” w dwa dni, to i tak za dużo. Bo jeśli chce się wsłuchiwać w jego strukturę, to najlepiej w małych dawkach. Na festiwalu natomiast trudno ignorować jego - dobitną - obecność. Zwykle pozwala to wedrzeć się nudzie. A wtedy i krzesła bardziej skrzypią i drzwi częściej trzaskają.

[tekst: Filip Kalinowski]

wtorek, 13 listopada 2012

Twin Shadow @ Basen, Warszawa, 09.11.2012

Druga, wydana całkiem jeszcze niedawno płyta Twin Shadowa podzieliła redakcję. Zwiewność i naturalna lekkość cechująca debiut Georga Lewisa Juniora (co do której się wszyscy zgadzamy) ustąpiła miejsca siermiężnemu (zdaniem niektórych) kiczowi lat 80., dając co poniektórym powody do obaw o jakość jego stołecznego występu. Fani ejtisowej stylistyki nie mogli się za to doczekać koncertu. Zwłaszcza ci, którzy przegapili jego występ podczas zeszłorocznego Offa.

Zacznijmy od początku: warto wspomnieć o paru niespodziankach przygotowanych przez organizatorów koncertu. Pierwszą były niezrozumiale wysokie ceny biletów (stówa? serio?). Drugą, punktualny (i zwyczajnie za wczesny) start koncertu – sporo osób pojawiło się w klubie dopiero w połowie (ale to raczej nauczka na przyszłość, niż zarzut pod adresem agencji koncertowej).

Występ wąsacza z Brooklynu był też okazją do przetestowania reaktywowanego niedawno, mocno odrestaurowanego Basenu. Wnętrze starej pływalni ma ogromny potencjał koncertowy, ale ten nadal istnieje raczej w teorii. Nagłośnienie tego wieczoru pozostawiało wiele do życzenia i nawet wyprawa w okolice konsolety realizatora nie pomogła. Trudno też zrozumieć dlaczego nie wyłączono większości świateł w klubie – dość jasne oświetlenie, w połączeniu z białym ekranem rozłożonym za muzykami, odzierało wydarzenie z klimatu. Nowe, ciągnące żywcem z radiowych hitów lat 80. kompozycje wypadły blado, a oczekiwanie na starsze kawałki okazało się stratą czasu, ponieważ zostały one w dość drastyczny sposób przearanżowane. Sam George z kolei sprawiał wrażenie mocno zaspanego (jeśli nie zwyczajnie skacowanego). Jego wizerunek uratowały pogawędki z publiką między poszczególnymi utworami.

Nasza redakcyjna reprezentacja nie była jednak jednomyślna w sprawie werdyktu: o ile zgodni jesteśmy co do starszych numerów (nowe aranże nie dorównywały oryginałom, pozbawiły je lekkości i klimatu), o tyle wspomniane ejtisowe kawałki z nowej płyty wypadły zdaniem drugiej połowy redakcji świetnie. Sam Gorgie – na początku faktycznie nieco wsobny (co nie przeszkodziło mu od pierwszych minut „wyhaczać” co ładniejszych dziewczyn z publiki i obdarzać ich przeciagłymi spojrzeniami połączonymi z zawadjacko-zalotnymi uśmiechami), z każdym kolejnym łykiem wyborowej (a nie przychodziło mu to łatwo, rzekoma „polish finest” zdecydowanie nie przypadła mu do gustu – ale gospodarzom się nie odmawia!) coraz bardziej się rozluźniał, rzucał żartami, pozwolił sobie nawet na bardzo zabawny monolog dotyczący swoich korzeni, naszej historii i niemieckiego sztywniactwa).

Koncert był dość długi, muzycy coraz bardziej zaangażowani, a publika od początku bardzo entuzjastyczna. Nagłośnienie i oświetlenie faktycznie pozostawiało sporo do życzenia, ale już dawno przestaliśmy się tym przejmować. Inaczej musielibyśmy opuszczać 90% organizowanych w Polsce koncertów.

tekst: Rozwadowski, Wiechnik