wtorek, 26 lipca 2011

Melt! Festival 2011

Zapowiadany przez nas jako najlepsza letnia impreza Melt! Festival rzeczywiście spełnił większość pokładanych w nim nadziei. Wszyscy – zarówno debiutująca, jak i bywała na Melcie część redakcji – od pierwszych chwil ulegliśmy czarowi lokalizacji, która szczególnie nocą zapiera dech w piersiach.



Podświetlone maszyny górnicze na środku otoczonego jeziorem półwyspu, kule dyskotekowe na dźwigach (na jednym z nich parze śmiałków udało się nawet o świcie uprawiać seks!) i oświetlone trawiaste brzegi tworzą specyficzną industrialno-zabawową atmosferę.



Zabawową, gdyż w przeciwieństwie do np. kopalnianego anturażu Nowej Muzyki nie ma w niej nic mrocznego. Na terenie festiwalu wszystko działało bez zarzutu – autobusy z pola, choć kursowały niezbyt często, wypełnione były kulturalnym tłumkiem, ochroniarze dziękowali i szczerzyli zęby, a sanitariusze w razie problemu pojawiali się w dwie minuty (sprawdziliśmy!). Ogromnie podobało nam się to, że z Gräfenhainichen niedaleko jest do Berlina, Lipska i Wittenbergi, w sztucznym jeziorku można się kąpać, a nieodległy supermarket Rewe oferuje jednorazowe grille.

Line-up Melta to gratka głównie dla fanów elektroniki i rocka – takiż zresztą podtytuł nosi ta impreza (electro vs. rock) – ale można tu było zobaczyć i pożegnalny koncert The Streets (po dwóch odwołanych w Polsce należało nam się!), i hardcore'owców z Atari Teenage Riot, i kuriozum w stylu Frittenbude (hle, hle), które zostało najwyraźniej ściągnięte spod najbliższej budki z frytkami, by zastąpić Plan B. My podczas Melt! Festivalu obstawialiśmy przede wszystkim muzyczne nowości. Najpierw wybraliśmy się na koncert The Naked and Famous, nowozelandzkiej kapeli, którą od jakiegoś czasu zachwycają się wszystkie zagraniczne media.



Aplauzy dziennikarskiej braci nie są bezpodstawne, bo na scenie Nadzy i Sławni wypadają rewelacyjnie – skupili na sobie naszą uwagę na pełną godzinę, podczas której zapominaliśmy nawet popijać piwo, co, wierzcie nam, w naszych zblazowanych żywotach zdarza się coraz rzadziej. Z końcówki N&F zrezygnowaliśmy dla Foster the People, którzy – mimo problemów z nagłośnieniem – rozbawili nas i rozruszali od pierwszego utworu (choć hity zachowali na sam koniec). Potem wybraliśmy się na Noah and the Whale. Londyńczycy nie są już co prawda debiutantami (w tym roku wydali swój trzeci krążek), ale dopiero teraz zrobiło się o nich naprawdę głośno dzięki świetnemu singlowi „L.I.F.E.G.O.E.S.O.N”. Ludyczne podejście do dźwięków, dopracowany image, świetne nagłośnienie i genialny głos wokalisty to coś, czego było nam trzeba! Z kolei nowa Madonna, czyli Robyn zafundowała nam porywające, widowiskowe, oldskulowo-nowoczesne, mieniące się od kolorów i skrzące światłami show.



Pierwszy dzień festiwalu wyjątkowo bogaty był w atrakcje, niestety nie udało nam się wytrwać do końca (ostatnie tego dnia koncerty zaczynały się o 6 rano), przepiękny festiwalowy teren opuszczaliśmy przy dźwiękach produkowanych przez Paula Kalkbrennera.



Następnego dnia tak miło pływało się w jeziorze i biwakowało na polu namiotowym, że - wstyd się przyznać - spóźniliśmy się nieco na Beady Eye. Po końcówce, którą zobaczyliśmy sądząc, mamy czego żałować. Noel zawsze będzie Noelem, a my mimo to zawsze będziemy go kochać.



Wyjątkowo miłym zaskoczeniem okazały się dubstepy w wykonaniu Rusko, które oczarowały nas pierwiastkiem tajemniczości. Każdy kawałek brzmiał tak samo (bo w sumie KAŻDY dubstepowy kawałek brzmi łudząco podobnie), ale producent zahipnotyzował publikę, a my daliśmy się ponieść tłumowi! Jaraliśmy się też mrocznym występem Planningtorock. Berlinianka Janine Rostron na scenie paraduje w dziwnej, przypominającej słoniowaciznę masce, podsyca sączącą się z klawiszy atmosferę grozy mrożącym w krew żyłach wokalem i generalnie radzi sobie nie gorzej niż jej wielokrotna współpracowniczka Karin Dreijer Andersson. Na koniec postanowiliśmy postawić na znaną markę – po raz setny zobaczyliśmy w akcji White Lies. Ale prawda jest taka, że podobnie jak Open'er, Melt! należy w tym roku do Jarvisa Cockera.



Pulp dał koncert jeszcze lepszy niż w Gdyni (choć pod względem entuzjazmu introwertyczna niemiecka publiczność nie umywa się do polskiej). Jarvis szalał, uwodził ruchem i głosem, rzucał w publiczność batonikami i żartami, a na koniec, podczas spektakularnego wykonania „This Is Hardcore”, odegrał scenę miłosną z leżącym na scenie odsłuchem. Mając świeżo w pamięci open'erowy koncert, trochę baliśmy się powtarzalności tekstów i scenicznych sztuczek (zwłaszcza że i tym razem padało), ale nic z tych rzeczy. Jarvis pokazał stuprocentową klasę. Nasz ukochany festiwal skończył się zdecydowanie za szybko, już tęsknimy do Ferropolis!
Tekst: Michalak, Wiechnik, Żmuda

Dour Festival 2011

Są takie rzeczy w życiu, które musi zrobić każdy. Sadzenie drzew, produkowanie potomków i tym podobne atrakcje są jednak dla mięczaków, jeśli porównamy je z wyjazdem na Dour Festival.

Organizowana już od ponad 20 lat impreza to czterodniowe święto muzyki wszelakiej (z naciskiem na tak zwaną alternatywną), odbywające się na przedmieściach maleńkiej belgijskiej miejscowości Dour, cztery kilometry od granicy z Francją. To impreza dla ludzi, którzy poszukują wolności a nie PR-owych frazesów o niej. Przez cztery lipcowe dni można po prostu popłynąć w dowolną stronę mając przy tym pewność, że nic wam się nie stanie, nikt wam nie będzie niczego zabraniał, i że nawet wasi najbardziej wymagający znajomi będą zachwyceni, nieważne czy noszą dresy czy glany.

Koncerty odbywają się na 7 scenach i trwają od 14-tej do 5 rano. My nasz maraton zaczęliśmy od solidnej dawki oldskulowego soulu w wykonaniu Charlesa Bradleya. Cekinowa czaszka na plecach i wesołe pląsy całkowicie maskowały to, że główny bohater koncertu ma 65 lat i właśnie promuje swój debiutancki album… Okazją do spełnienia marzeń z dzieciństwa był koncert prawie oryginalnego Kyussa i szalone pogo jakie się na nim odbywało. Łaskoczące po mózgu gitary, Garcia na wokalu, Oliveri na basie i Bjork na bębnach. Na bogato! Na bogato było też na I’m From Barcelona. 14-osobowa grupa zaliczyła teleport sceniczny i zamiast jako support Foals zagrała na dużej scenie tuż po gangsterskim show Cypress Hill (nie było „Tequila Sunrise” ale było „Insane in a Brain”). Było sympatycznie i rodzinnie, a na przypieczętowanie nowej przyjaźni wszyscy zgromadzeni zaśpiewali „We Are Your Friends” Justice.

Drugi dzień jako jedyny uraczył nas słoneczną pogodą. Dla kontrastu rozpoczęliśmy go mrocznym koncertem Aniki, która z gracją Marleny Dietrich recytowała teksty do podkładu dubowego basu i skrzeczących od pogłosów gitar.



Szybką rozgrzewkę przed Pulp zapewnili w nabitym do granic możliwości klubowym namiocie Klaxonsi. Na gwieździe wieczoru było już ponad 30 tysięcy ludzi, nie przeszkodziło nam to jednak dotrzeć do samych barierek (wymknąwszy się wcześniej z przynudzającego niemiłosiernie Mogwaia).



Jarvisek nie zawiódł i w nagrodę został obsypany przez swoje polskie fanki deszczem białych róż, które łamał równie zgrabnie co swoje ciało.



Przez cały dzień ochłodę przynosiło nam lokalne piwo, które można było zdobyć za darmo. Ekologiczna akcja zbierania pustych kubeczków zachęciła wszystkich do bicia kolekcjonerskich rekordów. Ponoć kolejny chmielowy napój przy dobrych wiatrach i wprawnym zbieractwie dało się zdobyć już w trzy minuty. Półmetek festiwalu przypieczętowało fenomenalne kanadyjskie Duchess Says łączące stonerową sekcję, dancepunkowe melodie i wrzaski Annie Deschênes, która połowę koncertu prześpiewała na rękach publiczności.

Czas pomiędzy koncertami spędzaliśmy albo w superzorganizowanej strefie prasowej, gdzie co i rusz kręcili się najfajniejsi z fajniejszych, albo pod przemakającym namiotem, albo w poszukiwaniu wspomnianych już kubeczków. Wizyta na głównym polu namiotowym utwierdziła nas w przekonaniu, że opinia najbardziej patologicznego festiwalu Europy ma w sobie ziarnko prawdy. Pośród ton śmieci, porzuconych namiotów, w rytm puszczanej z samochodów muzyki trwała ciągła impreza.



Co ciekawe, niektórzy przyjechali do Dour tylko i wyłącznie w celu siedzenia na polu i nawet nie zamierzali ruszać się na koncerty. Porządku pilnowała przemiła policja i bardzo profesjonalnie zorganizowane patrole medyczne.

Trzeciego dnia znów zaszły chmury, a to mogło zapowiadać tylko genialne koncerty. Na początek wyglądający jak zespół z licealnego balu Yussuf Jerusalem i ich niesamowite psycho show, którego zwieńczeniem był wspaniały cover Marianne Faithfull. Po drodze zahaczyliśmy o dość rozczarowujące Architecture In Helsinki, aby po godnej Camel Trophy przeprawie przez błotko znaleźć się w końcu na jednym z najlepszych występów AD 2011 czyli Fool’s Gold.



Przepiękny „Suprise Hotel” będzie dla nas od tej pory muzyczną pocztówką z tego dnia.
kolei starzy wymiatacze ze Suede zagrali podczas największej ulewy i dla dość małej publiki, jednak i tak podołali. Obrzucony różami Brett Anderson wyglądał zjawiskowo, śpiewał jak za najlepszych lat i ex aequo z grającym 24 godziny wcześniej rodakiem zdobył tytuł osobowości imprezy. Były tańce, największe hity i nawet słynne „na, na, na” w „Beautiful Ones”. Dzień zamknęli House of Pain oraz mały dubstepowy festiwal w namiocie.



Niedziela to znów deszcz i walka z coraz większym błotem. Wiele osób się poddało i zrzuciło buty, a nawet część ubiorów, my w tym czasie dziarsko uderzyliśmy na Metronomy. Najnowsza płyta jest niestety o wiele lepsza niż forma koncertowa grupy, choć nie wątpimy, że niektórym mogło się podobać. Na dopełnienie naszej hip-hopowej edukacji obczailiśmy na szybko Public Enemy, którzy okazali się tylko przystawką przed trzema kolejnymi koncertami. Spóźnione 20 minut CocoRosie zostały wprost wyciągnięte na bis, a ich beatboxerka zaprezentowała drugie znaczenie zwrotu „mieć czym oddychać”. Siostry pokazały całkiem nowe oblicze swojego grania, oscylujące wokół bardzo mrocznego hip-hopu. Gangsterkę w wykonaniu dziewcząt świetnie kontynuowało kultowe ponoć w Ameryce Południowej Bomba Estéreo. W tak zwanym międzyczasie udało nam się zobaczyć jeszcze Hercules and Love Affair, którzy świetnie odnaleźli się w roli festiwalowego pewniaka.

Cztery dni festiwalu minęły równie szybko, jak niektóre koncerty i w poniedziałek czekała nas iście survivalowa przygoda polegająca na wydostaniu się z pola namiotowego. Jednak nawet to nie zniechęciło nas do tej uroczej miejscowości i oferowanych przez nią katartycznych przeżyć.

Tekst: Michał Kropiński
Foto: Monika Przybecka, Magdalena Stefaniak, Kasia Sopniewska

piątek, 8 lipca 2011

Fleet Foxes i Portishead @ Malta

W minioną sobotę zakończyła się kolejna edycja jednego z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Polsce – festiwalu Malta. Przez sześć dni trwania imprezy mieliśmy możliwość zobaczenia i usłyszenia tego, co we współczesnym teatrze i muzyce najlepsze – ale my akurat do stolicy Wielkopolski przyjechaliśmy głównie po to, aby w końcu usłyszeć na żywo dźwięki gitary Adriana Ulteya, klawisze Geoffa Barrowa i hipnotyzujący głos Beth Gibbons.



Lekko wymęczeni openerowym wariactwem i minimalną dawką snu, dotarliśmy do Poznania w przeddzień występu Portishead. Nad jeziorem maltańskim odbywał się koncert muzycznego lewicowa Manu Chao, lecz my wybraliśmy się w przeciwną stronę, a mianowicie do Międzynarodowych Targów Poznańskich. Tam przekonaliśmy się na własne oczy, że rock'n'roll wcale nie umarł. Young@heart to chór składający się z niesamowitych ludzi - średnia wieku w zespole to 85 lat, a w ich repertuarze znajdują się takie muzyczne legendy jak chociażby Led Zeppelin, Radiohead, Nirvana, Lou Red czy Joy Division. Dawno żaden koncert nie dostarczył nam tylu uśmiechów i tak ogromnej dawki pozytywnej energii. Wieczór zakończyliśmy obejrzeniem występu islandzkiej kapeli Bloodgroup, której elektroniczne dźwięki zbytnio do tańca nas nie porwały (może to za sprawą dającego się we znaki zmęczenia, a może przeszkadzały nam zbyt nachalne naleciałości Gus Gus).
Trzeci dzień festiwalu - a nasz drugi w Poznaniu - to pierwszy w Polsce występy dwóch zupełnie różnych, ale - jak się okazało - równie świetnych zespołów. Fleet Foxes przyjechało nad Maltę ze świeżo wydaną, bardzo dobrze przyjętą przez krytyków i fanów płytą „Helplessness Blues”.



Podczas ponad 1,5h koncertu, rozpoczętego krótkim, instrumentalny „The Cascades”, usłyszeliśmy 18 utworów - pełen przekrój folkowo-popowej twórczości chłopców z Seattle. Nie zabrakło więc melodyjnego „Grown Ocean” „Sim Sala Bim” czy „Mykonos”. Robin Pecknold, lider FF, w blasku słońca brzmi jeszcze bardziej nastrojowo!




Gdy to słońce już gasło i chowało się za horyzontem, na scenie pojawili się długo w Polsce wyczekiwani Brytyjczycy z Portishead. Koncert rozpoczął się od pochodzącego z płyty „Third” utworu „Silence” i już od pierwszych sekund wiedzieliśmy, że będzie to przeżycie niezwykłe. Głos Beth brzmiał przeszywająco, wizualizacje wprowadzały w stan hipnozy, a ciało drżało wprawione w ruch brzmieniami gitary Utleya.



Przy „Machine Gun” odpłynęliśmy całkowicie w intymny świat stworzony przez Portishead parę dobrych lat temu. „Give me a reason to love you” niesione nad taflą jeziora powaliło nas na kolana. Od tej pory mogli robić z nami co tylko chcieli i tak też było, bo przy „Roads” pojawiły się łzy. Łzy zachwytu, szczęścia i smutku. To była ogromna dawka emocji. Pięć minut uniesienia przy jednym z piękniejszych utworów Portishead wydawało się wiecznością.



Gdy teraz piszemy tę relację słuchając właśnie „Roads”, przeżywamy dokładnie to samo co w Poznaniu - zachwyt. Gdy wracaliśmy z koncertu, doszły nas głosy malkontenctwa - jak to zazwyczaj bywa: że koncert za krótki, że tylko jeden bis, że nie było kontaktu z publicznością. Nawet nas to nie poirytowało, bo nadał cali byliśmy w objęciach Beth.



Można by pokusić się o uwagę o kiepskiej widoczności, ale z kolei w jakim innym miejscu w Poznaniu wizualizacje odbijałyby się tak pięknie w wodzie, tworząc jeszcze wspanialszą atmosferę. Poza tym to był koncert oglądany przez zamknięte oczy.

tekst: Rafał Gruszkiewicz, foto: Ewa Łowżył

środa, 6 lipca 2011

Open'er 2011 @ Gdynia

Uwielbiamy narzekać. Wszyscy (no może poza naszą naczelną, która narzeka tylko na nasze narzekanie). Na pogodę, jedzenie, pracę, związki, życie, na wszystko. I, już standardowo, na Open'era. Ale o tegorocznej, jubileuszowej edycji złego słowa nie powiemy! Noo, prawie.



Już pierwszego dnia zaskoczył nas bardzo przyjemnie brak kolejek (oprócz gigantycznej kolejki do pierwszego napotkanego punktu wymiany opasek, ale za owczy pęd tłumu organizatorów nie można obwiniać). Sprawnie wsiedliśmy do autobusu, sprawnie pokonaliśmy milion kilometrów dzielących nas od festiwalowych bramek, sprawnie przez te bramki przeszliśmy i jeszcze sprawniej weszliśmy w posiadanie festiwalowej kiełbasy i piwa. A potem wygodnie ułożyliśmy się na (jeszcze suchej) trawie i z lubością przysłuchiwaliśmy się Mattowi Berningerowi, śpiewającemu smutne i mądre piosenki o życiu. I nie ma tu cienia ironii, bo oglądane przez nas po raz czwarty The National za każdym razem porusza tak samo. A nawet bardziej, bo choć gesty i sceniczne triki się powtarzają, emocje pozostają autentyczne. Przynajmniej nasze, ale Mattowi też póki co wierzymy w każde słowo.

Smutno-szczęśliwi czekaliśmy, co nam na to odpowie Chris Martin. A powiedział sporo, bo na swoim pierwszym w Polsce koncercie Coldplay zaprezentował cały przekrój – było „Shiver” z debiutanckiego „Parachutes”, było „Politik” z następcy „Rush of Blood...”, był hidden track z „X&Y” były hity z „Viva la Vida...”, były nowe numery (zapowiada się dobra płyta!), były fajerwerki, konfetti, balony i lasery. Jednym słowem, dobry to był koncert!



Muzycznie usatysfakcjonowani, ale emocjonalnie wyciszeni udaliśmy się na Simian Mobile Disco. Troszkę się rozczarowaliśmy, bo nieco inaczej wyobrażaliśmy sobie obiecywany live, ale panowie James Ford i Jas Shaw dwoili się i troili, biegając wokół ogromnej didżejki, żeby wypędzić z nas muzyczną melancholię. I choć dobry to był występ, tak naprawdę rozruszało nas dopiero Caribou, zamykające w namiocie pierwszy dzień Open'era. Opuszczając tej nocy Babie Doły nie mogliśmy przestać się zachwycać – matko jedyna, jak świetnie to wszystko w tym roku brzmi!

Następnego dnia pogoda postanowiła popsuć nam nieco humory, a użyła do tego wszelkich dostępnych jej środków: było zimno, padał deszcz i wiał wiatr, jednym słowem: najgorzej! Ale muzycznie było tego dnia NAJLEPIEJ. Ulewny deszcz uwięził nas pod piwnym parasolem i dopiero miłość do Jarvisa Cockera skłoniła do wyjścia. I przemoknięci aż do kuponów schowanych w portfelu, schowanym w torbie - nie żałowaliśmy ani przez chwilę! Wszyscy muzycy Pulp byli w doskonałej formie, a niemal 50-letni Jarvis ruszał się tak, że nawet jego potencjalne wnuczki nie wahałyby się ani chwili. Solidarnie z publicznością ociekając wodą biegał po scenie na tle kołyszącej się od wiatru scenografii.



Zachwycona publiczność, zamiast niemrawo tupać kaloszem, jak to zwykle podczas takiej aury bywa, szalała równie mocno, co Jarvis na scenie. A ten wychodził z siebie, żeby odwrócić nasza uwagę od deszczu – nie tylko repertuarem, ale też świetną, pełną klasy konferansjerką: „Disco 2000” zapowiedziane tekstem: Gdańsk, would you like to Gdance? to mój osobisty highlight festiwalu (jak się okazało, suchar w ustach mistrza przestaje być sucharem). Cudowny koncert!



Ci, którzy wytrwali, żeby zobaczyć Foals, również nie żałowali. Wszystkich przemokniętych i przemarzniętych fanów spotkała nagroda w postaci koncertu idealnego - choć zupełnie innego niż Pulp (oprócz miłości do królowej, zespoły połączyło jeszcze tylko świetne nagłośnienie – nie mamy pojęcia, co się w stosunku do poprzednich lat zmieniło, ale błagamy – nich tak zostanie! Niewiele słyszeliśmy klubowych koncertów, które brzmiałyby tak dobrze, jak te tegoroczno-openerowe). Zerowa niemal interakcja między zespołem a publicznością, pełne skupienie muzyków, profesjonalizm - a jednocześnie bijący ze sceny muzyczny żywioł, dziki i opanowany zarazem.



Foalsi przechodzili płynie z jednego numery w drugi (z momentem kulminacyjnym podczas „Spanish Sahara”), nie robiąc przerw na pogaduchy z publicznością, które mogłyby zaburzyć starannie budowaną, rozpostartą między hałasem a liryzmem atmosferę. Po takiej dawce emocji, zapomniawszy zupełnie o deszczu, powlekliśmy się zmiażdżeni do festiwalowego autobusu.

A skoro o autobusach mowa, nie możemy się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o naszym ulubionym open'erowym bonusie, czyli o zasłyszanych strzępkach Polaków mądrości. Krytykowanie spraw, o których się niewiele wie, zdaje się być ulubioną rozrywką sporej części festiwalowiczów. Do naszego tegorocznego Top 3 zasłyszanych bzdur wchodzi pani ze stolika obok („Gdybym to JA robiła ten festiwal, przełożyłabym koncerty, aż się wypogodzi!”), pani z autobusu („Zero promocji ma ten festiwal, zero! Powinni zmienić organizatora!”) i pan z autobusu (co to w ogóle za ilne-up jest? Nie mogli zaprosić Guns N' Roses? No co to za problem jest zaprosić Guns N' Roses?!”). Brawo!

Następnego dnia królował Prince. Choć atmosferę rozgrzał już mocno koncert Sistars, a fanom Priumusa ciśnienie podniosły basowe akrobacje lidera,



powietrze ciężkie było od oczekiwania na księcia. I chyba właśnie te ogromne oczekiwania położyły trochę koncert Prince'a. Mimo chwilowych problemów z brzmieniem, wszystko było tak, jak trzeba. Były hity („Kiss”, „Purple Rain”), były bisy (trzy), było „Nothing Compares 2 U” (licznym zachwyconym openerowym wykonaniem „tego hitu Sinead O'Connor” uświadamiamy, że to utwór Prince'a). Ale nie był to na pewno koncert życia – ani dla Prince'a, ani dla nas.

Nie zachwycił nas też Chapel Club, wpadliśmy więc na pomysł, żeby przyjrzeć się festiwalowi od nieco innej, na świecie niemal równie ważnej co muzyczna, strony. Poszliśmy mianowicie na pole namiotowe, dokumentować czil. Z naszych (ohoho) światowych festiwalowych doświadczeń wynika, że pole namiotowe to miejsce, gdzie dzieją się rzeczy równie ciekawe, co na festiwalowych scenach. Ludzie poprzebierani za wszystko, co jesteście sobie w stanie przypomnieć z dzieciństwa/telewizji/komiksów – (albo po prostu co da się stworzyć za pomocą papieru toaletowego i worków na śmieci) chodzą, psocą i szerzą czil. Okazało się jednak, że Polacy mają tu jeszcze pewne zaległości, bo jedyny napotkany psotnik – Ciasteczkowy Potwór – okazał się być Anglikiem.



Z kolei najgłośniejsza napotkana ekipa na polu przyjechała z Niemiec i – jak nie bez słuszności stwierdziła – po to są zatyczki do uszu, żeby spać, a po to jest pole namiotowe na festiwalu, żeby się bawić. Amen! (Przy okazji wizyty na polu miło zaskoczyła nas przesympatyczna ochrona – albo mieliśmy szczęście, albo tu też coś się w tym roku zmieniło.)

Ostatni festiwalowy dzień przywitał nas pełnym słońcem i bombą energii w postaci Black Tapes, którzy świetnie poradzili sobie z dużą sceną! W każdym razie dużo lepiej niż bardzo nudni The Wombats. Od nudy wybawił nas niespodziewanie James Blake, którego koncertu trochę się obawialiśmy. Jak się okazało, zupełnie niesłusznie!



Przycupnięty nieśmiało za klawiszami James płonił się przepięknie po każdym głośniejszym przejawie entuzjazmu publiczności (a było ich sporo), a nas z kolei onieśmielał swoim potężnym głosem, którego używał jako równoprawnego instrumentu, przetwarzając go i zapętlając na różne sposoby. Cały zresztą przywieziony przez niego żywy skład dawał sobie świetnie radę z połamanymi kompozycjami Blake'a (brawo perkusista!).

Nie doczekawszy jednak do końca pognaliśmy na The Strokes, ogromnie ciekawi, jak wypadnie zespół, od którego zaczęła się Rewolucja.



I pewnie gdybyśmy ich oglądali 5 lat temu, pogubilibyśmy paski z radości, ale teraz po prostu cieszyliśmy się kolejnymi hitami (a mają ich całe mnóstwo i nie wahali się zupełnie ich użyć – zaczęli od „New York City Cops”, a niemal po chwili dołożyli „Last Nite”). Cieszyły też na żywo nowe numery, jak choćby przewrotnie otwierający ostatnią płytę „Machu Picchu”. Cieszył Casablancas w ostrym - to zielonym, to czerwonym - świetle, w skórze i lustrzanych ray-banach, w których odbijał mu się malowniczo zachód słońca (a które mu ponoć pod koniec koncertu, gdy bratał się z ludem, bezczelnie zerwano z nosa). Od blazy i maniery, które wybaczamy tylko im, ścisnęły nam się serca ze wzruszenia.

Ścisnęły się również na M.I.A., nie ze wzruszenia jednak, ale z bólu rozczarowania.



Mantryczny rytm, słabo świetlona scena, z rzadka tylko pokazywana na telebimach, trudne w odbiorze, transowe aranżacje utworów – to wszystko sprawiło, że monotonny mimo wciągania na scenę publiczności i fotoreporterów koncert, zamiast pełną energii petardą, był bardzo męczącym doświadczeniem.



Humory odzyskaliśmy na Chromeo, które choć w najbiedniejszej wersji (bez słynnych dekoracji i live bandu, a za to z półplaybackiem) dostarczyło nam mnóstwo radości. Pokłady komizmu, jakie tkwią w tym niedopasowanym z pozoru duecie, zrekompensowały nam braki i sprawiły, że wyszliśmy z namiotu uśmiechając się szeroko. 10 edycję Open'era zakończył hucznie Deadmau5.



Na jego ledowej mysiej twarzy też pojawiał się czasem uśmiech, ale z gatunku takich, które wracają potem w sennych koszmarach. Imponująca scenografia, świetny set, fantastyczny festiwal!!!



tekst: Ola Wiechnik, foto: www.bajerski.org, A. Rawicz, T.Kamiński