niedziela, 14 listopada 2010

11.11.10 - Jamie Lidell @ Stodoła, Warszawa





A little bit more

Trudno zapomnieć widok weekendowych fanów Jamiego Lidella, którzy w klubie 1955, zamiast wyczekiwanego czarnoskórego wokalisty, zobaczyli chudego białasa grającego techno. Równie mocno wryje nam się w pamięć listopadowy wieczór w Stodole. Nie potrafimy sobie przypomnieć, kto - ostatnimi czasy - wzbudził równie entuzjastyczną reakcję publiczności. Setki gardeł wspólnie wyśpiewujące refreny, dwa razy więcej rytmicznie klaszczących rąk, okrzyki radości i burza braw. Prince może zacząć bać się o pozycję króla soulu. Ubrany w motocyklową kurtkę angol dał półtoragodzinny popis wokalnych możliwości, scenicznej charyzmy i niebanalnego podejścia do muzycznej tradycji. Wspierany przez zespół na który składało się czterech indywidualistów, Jim wykonał największe szlagiery ze swoich krążków. Fascynaci „technicznych” korzeni Brytyjczyka, kompozycji Subheada co prawda nie usłyszeli, ale zapętlane w równe loopy, partie beatboxu zaspokoić mogły ich głód innowacji i klubowego tempa. Miłośnicy melodyjnych piosenek i ciepłego głosu Lidella bujali się w takt wyimków z jego dyskografii. Sam Jamie natomiast nie pozostawał dłużny, dając swoim fanom odrobinę więcej z każdym bisem. [txt: fika, fot: Bart Bajerski]

poniedziałek, 8 listopada 2010

07.11.10 - Tricky @ Kultowa, Wrocław

Po każdym, kolejnym koncercie Tricky'ego słucham narzekań na jego niewielki udział wokalny w całym przedsięwzięciu. Konia z rzędem i roczną prenumeratę, temu kto zapłaciłby sto trzydzieści złotych za godzinę szeptania i jęczenia do mikrofonu. Nikt nie ma pretensji do reżyserów, że nie grają głównych ról w swoich filmach, Adrian Thaws jest natomiast krytykowany za każdy swój spektakl. Wyszukując utalentowane wokalistki, dyktując brzmienie sekcji rytmicznej i przygotowując koncertowe setlisty, chłopak z Knowle West ma pełne prawo paradować po scenie bez koszulki i swą charyzmą wspierać własny band. Franky Riley - kolejny po Martinie Topley-Bird i Constanzii Francavilli, niesamowity głos odkryty przez Tricky'ego - na żywo wypada jeszcze lepiej niż w studiu. Równie dobrze Brytyjka radzi sobie w czystej, balladowej formule, jak i energetycznych, rockowych i reggae'owych hymnach. Materiał z dopiero co wydanej płyty „Mixed Race” natomiast, koncertowym potencjałem bije na głowę poprzednie krążki bristolskiego twórcy. Syntezatorowe partie idą ramię w ramię z żywym basem, perkusyjne rytmy rozrywają wrzaski syren, a półnagi angol zawiaduje całą operacją. Sam dobrze wie, że owe przedsięwzięcie nie powiodłoby się bez pomocy wypełniających Kultową „żołnierzy”. Dlatego też nie ma oporów by zapraszać ich na scenę, przybijać piątki i nalewać piwo po udanym koncercie. [txt: fika]

czwartek, 2 września 2010

27-29.08.10 - Tauron Nowa Muzyka @ Katowice


Baliśmy się, że entuzjastyczne relacje uczestników zeszłorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka, ściągną na festiwal hordy nie mających pojęcia o muzyce, miłośników „dobrej zabawy”. Obawialiśmy się, że hymny pochwalne wygłaszane (między innymi przez nas) na cześć miejsca, line-upu i organizacji, zmienią święto eksperymentów w kolejny masowy spęd bez charakteru. Widząc zakrojoną na szeroką skalę kampanię promocyjną, martwiliśmy się jeszcze intensywniej.
Na miejscu zastaliśmy sporo większy teren festiwalowy, na którym tłoczno było dużo bardziej niż w zeszłym roku. Rozmowa z pierwszą napotkaną osobą rozwiała jednak wszelkie wątpliwości i obawy. Trzymane w rękach - znane z wiks - glow sticki, nie przeszkodziły owemu chłopakowi świetnie orientować się w muzyce i nie móc się doczekać konkretnych koncertów i setów.
My, pierwszego dnia mieliśmy jednego faworyta. King Midas Sound widzieliśmy niedawno (na dużo gorszym nagłośnieniu) na Erze Nowe Horyzonty, Pantha du Prince choć grał ciekawie, nie skłonił nas do pozostania pod sceną, Jaga Jazzist nie przyciągnęło pod głośniki, a Bonobo - odgrywanymi jeden do jednego numerami z płyty - zdążył znudzić w 10 minut. Czekaliśmy na Autechre. Flagowy projekt Warp Records, po raz kolejny, nie zawiódł naszych oczekiwań. Najbardziej przystępny live-act AE, jaki mieliśmy okazje usłyszeć, dla wielu i tak okazał się być nieprzyswajalny. Gdy przerażone dzieciaki uciekały w poszukiwaniu dźwiękowego oddechu, entuzjaści eksperymentów z zamkniętymi oczami wsłuchiwali się w kosmiczne brzmienie duetu. Klubowe tempo 4/4 nie wyznaczało rytmu seta, jednak pojawiało się zaskakująco często jak na dokonania brytyjskiego kolektywu. Niedawno wydane „Move of Ten” i „Oversteps” były tego wieczoru stylistycznymi wyznacznikami sonicznych eskapad Roba Browna i Seana Bootha. Kilkuminutowe, monotonnie powtarzalne zakończenie, odbywającego się w ciemności występu, było natomiast potwierdzeniem nieustannej bezkompromisowości wyspiarskich weteranów.
Nonkonformizm jednak przyjmuje także mniej radykalne formy, co następnego dnia w swoim secie zaprezentował Nosaj Thing. Przedstawiciel kalifornijskiej sceny bitowej nie tak dawno jeszcze, tworzył swoje produkcje w zaciszu domowej sypialni. Dziś, gra przed tysiącami osób na największych festiwalach świata. Robi to zresztą nad wyraz pięknie. Oprawione w wizualizacje rozklekotane bębny i niskie basy przywodziły na myśl - znane ze starych filmów science fiction - senne pejzaże odległych planet. Płynne przejścia i miksy ułatwiały natomiast rozstanie z ulotnymi, fascynującymi numerami.
Dawno minione czasy przypomniał chwilę później DMX Krew. Starym wyjadaczom przed oczami stawały acidowe lata 90te, podczas gdy buńczuczna w swojej niewiedzy młodzież zarzekała się, że „sama też tak potrafi”. Nie oni jednak piętnaście lat temu przykuli uwagę Aphex Twina. Nie oni wydali płyty, którymi zasłuchiwali się wszyscy miłośnicy eksperymentów. Nie oni do dziś wierni są kwaśnym syntezatorom i tanecznym, breakbetowym perkusjom.
Podczas gdy Edward Upton kończył swojego „retro” seta, na głównej scenie instalowali się już inni weterani. Połączone siły Modeselektorów i Apparata zaowocowały w zeszłym roku nową jakością w techno światku. Energia niemieckiego duetu znalazła idealną przeciwwagę w konceptualizmie Sashy Ringa, a nowoczesne pomysły aranżacyjne zagrane na analogowym sprzęcie, zabrzmiały świeżo i porywająco. Przypominający koncerty Kraftwerku, audiowizualny show berlińczyków zaplanowany jest co do centymetra (cytat z ridera: „odległość stołu od ekranu wynosić ma 2,83”). Atmosfera festiwalu i entuzjastyczne przyjęcie jakie Moderatom zgotowali Polacy, zakłóciły jednak niemiecką precyzję. Obok kompozycji z płyty panowie zagrali także remiks numeru Headhuntera i zupełnie nowy, premierowy utwór.
Promosów i dubplate'ów nie zabrakło również w selekcji Gaslamp Killera. Przypominający szaloną audycję radiową set Kalifornijczyka stanowił idealne podsumowanie dwóch dni spędzonych w katowickiej kopalni. Granicząca z opętaniem charyzma jednego z ciekawszych DJ'i młodego pokolenia w moment porwała tłum do zabawy. Raz po raz słyszalne w głośnikach odezwy mistrza ceremonii pozwalały chętnym dowiedzieć się kilku ciekawostek, a Gonjasufi, mimo że skończył grać chwilę wcześniej, nadal wspierał swojego producenta i przyjaciela.

Występ reprezentanta Los Angeles był dla nas finałem festiwalu również ze względu na miałkość - zapowiadanego jako epokowe wydarzenie - koncertu Prefuse'a 73 z orkiestrą Aukso. Świetni instrumentaliści w towarzystwie jednego z największych hip-hopowych eksperymentatorów nie pokazali wspólnie nic ciekawego. Kwity dyktowały grę kameralistów, a dźwięki generowane przez Scotta Herrena równie dobrze sprawdziłyby się w kompozycjach klasycznych, rapowych, jak i... metalowych. Zachowawczość nie znających się wcześniej muzyków biła ze sceny, podczas gdy nuda nieubłaganie rozpościerała swoje macki. [txt: fika]

piątek, 27 sierpnia 2010

Kinematograficzno-interkulturowa przygoda na Bałkanach - Festiwal Filmowy w Sarajewie

Organizowany w lipcu po raz 16. Festiwal Filmowy w Sarajewie przyciągnął, jak podaje jego dyrektor Mirsad Purivatr, ponad 100 tys. widzów. Niech ta liczba nie dziwi. Nie tylko niepowtarzalna atmosfera miasta, możliwość obcowania z gwiazdami dużego ekranu i porozmawiania z nimi osobiście, ale również wielokulturowy charakter wyświetlanych filmów przemawia na korzyść festiwalu.


Dziennikarze wszelakiej maści, zafascynowani interkulturowością kinomani, niespełnione i spełnione gwiazdy - najczęściej te regionalnej południowo-wschodnioeuropejskiej kinematografii - spotykają się w mieście, gdzie na powierzchni niespełna kilku kilometrów znajdują się obok siebie katolicki kościół, żydowska synagoga, prawosławna cerkiew i islamski meczet.


Festiwal otworzył "Cirkus Columbia" Bośniaka Danisa Tanovića. Jego program wypełniają przede wszystkim filmy o Sarajewie i Bałkanach - niektóre przejmujące, inne dosłownie żyjące historią miasta pooranego pociskami, zranionego i oblężonego. Dokumentarny „Selo bez Zena” Srdjana Sarenaca, przy pomocy zabawnych scen z życia trzech mężczyzn mieszkających na wsi bez kobiet, przemyca ważne treści o istotnych demograficznych problemach regionu. Serbskie wioski cierpią na niedobór kobiet, których w Albanii nie brakuje. Jeden z mieszkańców wioski, ośmielony matrymonialnym sukcesem kolegi, który w Albanii zdobywa swoja żonę, chce wykonać podobny manewr.
http://www.youtube.com/watch?v=XMYAZKwjTlk&feature=related

Od prowincjonalności i widoku trzody chlewnej w filmie Tanovića odrywają nas odwiedziny Morgana Freemana, głównej gwiazdy wieńczącego festiwal filmu Clinta Eastwooda "Invictus". Ten odtwórca roli Mandeli z właściwą sobie gracją kroczy po czerwonym dywanie przed Teatrem Narodowym w Sarajewie, budząc powszechny entuzjazm.


Podczas gali zakończenie królują zwycięzcy. Za najlepszy uznany zostaje film "Tilva Ros" reżysera Nikali Lezaica. Odtwórca główej roli, Marko Todorovic, otrzymuje prestiżową nagrodę „Serce Sarajewa”. Najlepszą aktorką okrzyknięta zostaje Mirela Oprosor za kreację w filmie „Wtorek po świętach” Radu Munteana. Nagroda jurorów przypada Kornelowi Mundruczo za film pt. „Łagodny potwor –projekt Frankenstein”.

Organizatorzy zapraszają już na planowaną w dniach 22-30 lipca 2011 roku 17. edycję Festiwalu Filmowego w Sarajewie. Warto się skusić, bo tak uderzeniowej dawki bałkańskiej kinematografii nie zaaplikujemy sobie w Polsce. Może wzrost zainteresowania naszej publiczności festiwalem zachęci polskich twórców do wyraźniejszej obecności? Tym bardziej, że jedyne polskie akcenty tegorocznej edycji to pokaz „Autora Widmo” Romana Polańskiego i projekcja krótkiego, półgodzinnego filmu Katarzynę Klimkiewicz pt. „Hanoi-Warszawa". [Tekst: Kamila Mazurek; foto: Clemens Schoell]

piątek, 20 sierpnia 2010

14.08.10 - Satta Outside Festival 2010 @ Šventoji, Litwa


W zatrzęsieniu krajowych festiwali, niewielu daje się skusić zagranicznej ofercie koncertowej. Kilka tysięcy zapaleńców co wakacje rusza jednak do Czech, Niemiec czy Hiszpanii. Południe okupowane jest przez hip-hopowców i metali, na zachód wybierają się zwykle indie'anie i elektronicy. Wschód to nadal muzyczna terra incognita. Na mapach Ukrainy, Rumunii czy Łotwy niewielu z nas potrafi wskazać największe ośrodki kulturalne, nie wspominając nawet o niewielkich miasteczkach goszczących letnie eventy. Litewskie Šventoji w tym roku po raz pierwszy podejmowało miłośników niskiego basu i połamanych perkusji. Organizatorzy Satta Outside po trzech latach urzędowania w Kłajpedzie postanowili przenieść się w bardziej wczasowe rejony. Teren festiwalu, kurortu jednak nie przypomina. Spokój znajdującej się na skraju lasu, otoczonej rzeką polany, burzy widok wielkiego, betonowego silosu. Górujący nad drzewami, podniszczony cylinder okazuje się skrywać główną scenę. Przywodzący na myśl scenografię Mad Maxa, radziecki amfiteatr wydaje się być stworzony na potrzeby muzyki bitowej. Pozostałe dwie sceny rozlokowane są w bardziej sielskich krajobrazach, jednak dźwięki wydobywające się z ustawionych na nich głośników, z wakacyjną beztroską nie mają nic wspólnego. Pierwsze do naszych uszu dotarły potężne basy, rozklekotane perkusje i charczące syntezatory. Ich głośność i stopień połamania mogły wymagać dawkowania, jednak przerywane niezrozumiałymi, litewskimi okrzykami, minutowe porcje bardziej nas irytowały, niż zachwycały. Zdenerwowanie ustąpiło miejsca entuzjazmowi, kiedy zrozumieliśmy, że na scenie ma miejsce producencka bitwa, a kilkudziesięciosekundowe próbki decydowały o przejściu do następnej rundy. Po wsparciu swojego rosyjskiego faworyta (grający poprzedniego dnia na głównej scenie DZA) przemieściliśmy się w stronę żelbetonowego bunkra, gdzie swój występ zaczynali Brytyjczycy z Mount Kimbie. Pochodzący z Londynu duet od reszty dubstepowego światka odróżnia sceniczny set up i wynikające z niego brzmienie. Perkusyjne pady, gitary i mikrofony to nieczęsty widok na basowych bashmentach. Niedawno wydany, debiutancki krążek anglików „Crooks & Lovers” przygotował nas zresztą na brak wobbli i jamajskich zaśpiewów. MK to bitowe emo, a ów koszmarek słowny, jest formą pochwały, nie obrazą. Zbudowana z trzasków i chrzęstów, soniczna podstawa na scenie stała się punktem wyjścia dla noise'owych eskapad i bardziej tanecznych, klubowych wycieczek. Tych ostatnich nie było ani za grosz podczas koncertu holenderskiego Knalpota. Połamane perkusyjne rytmy, syntezatorowe zgrzyty i gitarowe partie spod sceny wypędziły większość publiki. Nie zdeprymowało to jednak ubranych w czerwone czapy muzyków. Na potrzeby festiwalu uwolniona z gipsu ręka bębniarza na moment nawet nie znajdowała wytchnienia, a co ambitniejsi widzowie kwitowali aplauzem karkołomne struktury mieszkańców Amsterdamu. Dużo prościej zagrał natomiast zamykający wieczór Hudson Mohawke. Blisko dwugodzinny set w którym glitch-hop szedł w parze z cukierkowym r'n'b, a 80'sowe brzmienia przeplatały się z crunkiem, wydobył z gości Satta Outside ostanie pokłady energii. Tańców nie był w stanie przerwać nawet deszcz, a reprezentantowi Lucky Me spodobało się na tyle, że następnego dnia pograł jeszcze na zamykającej festiwal, kameralnej imprezie. Nazajutrz jednak zmęczenie coraz poważniej dawało o sobie znać, a kłopoty z lotem Dimilite'a odebrały nam główny powód wyczekiwania na piasku. Plażę zamieniliśmy więc na łóżko, a za koniec festiwalu uznajemy spalenie drewnianego kozła, które odbyło się poprzedniej nocy. Amerykanie od lat mają Burning Mana, Litwini z każdym rokiem rozwijają infrastrukturę i line-up Satta Outside. W przyszłe lato, polecamy więc wybrać się za wschodnią granicę. W zatrzęsieniu krajowych festiwali – takiego - nie ma ani jednego. [fika]

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

26.07-01.08.10 - Klub Festiwalowy ENH, Arsenał, Wrocław


Punktów na karnetach ubywało, oczy męczyły się długimi godzinami seansów, a w festiwalowych kuluarach toczyły się pierwsze dysputy na temat obejrzanych filmów. Era Nowe Horyzonty trwała już w najlepsze, kiedy w poniedziałek Arsenał otworzył przed melomanami swoją bramę. Żądzę scenicznych wrażeń podkręcały jeszcze obrazy wyświetlane w „artystycznym” bloku (afirmacyjne „All Tomorrow's Parties” Jonathana Caouette, punkowe „Oil City Confidental” Juliena Temple'a czy eksperymentalne „We Don't Care About Music Anyways” Cédrica Dupire i Gasparda Kuentza) i zapowiadany na cały tydzień wyśmienity line-up.
Pierwszego dnia trafiliśmy niefortunnie. Wybrany spośród setek ciekawych, niezależnych projektów hip-hopowych, duet Sensational & Spectre na żywo nie sprawdza się zupełnie. Wielowarstwowe studyjne produkcje na scenie tracą swoją finezję, a nawijane z pół playbacku wersy brzmią niczym marna kopia Public Enemy. Jak powiedział nam znający dobrze twórczość składu, obecny na festiwalu, francuski reżyser „crack nie idzie w parze z muzyką”. Czy to za sprawą używek czy problemów technicznych (co chwila pojawiający się na ekranie napis Grundig, co mniej zorientowani w temacie, utożsamić mogli z nazwą zespołu) rapersko-dj'ski tandem wpisał się w smutną tradycję studyjnie wypieszczonych, scenicznych dyletantów.
Niesmak zniknął już następnego dnia wraz z pierwszymi dźwiękami wspieranego przez Mad Professora, tureckiego kolektywu Baba Zula. Oparte na dubowej pulsacji, transowe kompozycje muzyków znanych z filmu „Życie jest muzyką”, do pląsów porwały nie tylko wirującą na scenie, podśpiewującą tancerkę. Orientalne wokalizy rozbrzmiewały w głośnikach, ekscentryczny lider dyrygował tłumem, a bębny wtórowały pełnym pogłosów, zbasowanym rytmom Szalonego Profesora. Melancholijne pieśni dawały wytchnienie bujającym się festiwalowiczom, turecka nazwa pora (tak, warzywa) stała się punktem wyjścia do rozwrzeszczanej zabawy z publiką, a brzuchy damskiej części składu wiły się w takt uderzeń perkusji.
Tańcom nie było też końca podczas środowego występu Daedelusa. Ubrany w XIX wieczny frak, dandys zaskoczył ciężkością swojej selekcji. Zaznajomieni z wczesną twórczością Kalifornijczyka fani przecierali uszy ze zdumienia, kiedy z głośników wydobywały się potężne basy i rapowe wersy. Korzystając z eksperymentalnego sterownika Monome reprezentant prężnej Los Angeleskiej sceny łączył swoje kompozycje z fragmentami cudzego materiału. Połamany, acz delikatny remiks Bjork zastępowały kaskady wobbl'i, których nie powstydziliby się Rusko ani Caspa. Rave'owe syntezatory podbijały delikatne wokalne frazy. Znany z Ninja Tune'owych krążków łagodny Daedelus toczył na scenie bój z parkietowymi zapędami swojego współczesnego wcielenia. Umiejętności „obaj” prezentowali wyśmienite, wygrała więc publika.
Dwa dni później najbardziej usatysfakcjonowana koncertem wydawała się być damska część tłumu. Przy całym szacunku dla twórczości Hypnotic Brass Ensemble i podziwie dla ich instrumentalnych możliwości - widząc na scenie show przywodzące na myśl chipendalesów - nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Ośmiu gości ustawionych w rządku bujało się synchronicznie w takt rytmu nadawanego przez perkusistę. Z każdym, kolejnym numerem na scenie pojawiało się więcej nagich torsów, a w głośnikach częściej rozbrzmiewały filuterne teksty. Podczas gdy część publiki piszczała i wzdychała, inni - nie zwracając uwagi na cyrkową warstwę wizualną - słuchali basowych fraz tuby i solówek na trąbkach i puzonie. Co poniektórzy kontynuowali występ tak intensywnie, że organizatorzy mieli problem ze znalezieniem wszystkich muzyków w celu przetransportowania ich do hotelu.
Nie lada kłopoty - następnego dnia - miał natomiast Kevin Martin z nagłośnieniem. Nie zważając na uwielbienie jakim darzymy albumy producenta znanego jako The Bug, po trzecim jego „żywym” występie, który mieliśmy okazję zobaczyć, nie mamy już ochoty na więcej. Podejrzewamy, że amplituda głośności dzieląca suchy, płaski początek od ryczącego, hałaśliwego zakończenia, miała za zadanie budować napięcie, jednak różnica kilkudziesięciu decybeli przytłoczyć była w stanie nawet najbardziej zapalonych fanów basu. Ściana dźwięku przez którą raz po raz przedzierały się pojedyncze odgłosy okazała się dla nas zbyt wysoka do przeskoczenia. Powrót do znanych z twórczości The GOD, noisowych eksperymentów i obecność hipnotyzującego swoim wokalem Rogera Robinsona, intrygowały i zachęcały do pozostania na miejscu, jednak w przedostatni dzień festiwalu nie mieliśmy już siły walić głową w mur.
Ratując wymęczone oczy kroplami, a sterane umysły - alkoholem, po ostatnim seansie poszliśmy zamknąć festiwal w kameralnej przestrzeni Arsenału. Nie ważne jak padnięci byśmy byli, nie mogliśmy odpuścić dnia, którego program zapowiadał się nader interesująco. Niepocieszeni spóźnieniem się na Konono no.1 przedarliśmy się przez tłum, by z bliska zobaczyć człowieka, którego krążek zwiastował doprawdy mistyczny koncert. Płyta Gonjysufi obezwładniała hipnotycznym klimatem, a duchowe inklinacje pustynnego griota, tym bardziej przekonywały nas o możliwości uczestnictwa w przeżyciu „ponadmuzycznym”. Widok ubranego w koszykarską koszulkę wokalisty szybko jednak pozbawił nas złudzeń, a puszczane z laptopa podkłady wyprowadziły z błędnego przekonania, że koncerty Kalifornijczyka nie mają nic wspólnego z jego nagraniami. Nieustannie (jednostajnie) modulowany wokal Gonjy nie przeszkodził mu zjednać sobie publiki i zachęcić do tańca nawet nieznających go wcześniej słuchaczy. Psychodeliczne wizualizacje szły w parze z mantrą słów i beatów, a mistycyzm ustąpił miejsca dobrej zabawie. Tę kontynuowała i rozkręcała do granic możliwości Cooly G. Dubstepowy bas w połączeniu z house'ową pulsacją okazał się być idealnym remedium na zmęczenie. Mocne, bujające numery płynęły z głośników, miejsca pod dj'ką wystarczało na najbardziej nawet szalone pląsy, a reprezentantka Hyperdubu każdym kolejnym przejściem udowadniała, że to nie o jej urodzie, a talencie powinni rozpisywać się muzyczni dziennikarze. [fika]

środa, 28 lipca 2010

Free Form Festival Warm-Up Session @ Palladium, 25.07.2010

Miesiąc zakończyliśmy w Palladium, gdzie w ramach rozgrzewki przed październikowym Free Form Festival zagrały grupy Cut Copy, French Horn Rebellion oraz kolektyw Double Trouble.



Frekwencja może i nie poraziła, ale biorąc pod uwagę wakacyjną porę, było w porządku. Dodatkowo zagęszczenie znajomych było tak duże, że musieliśmy naprawdę uważać, by nie potknąć się o bliższego lub dalszego (emocjonalnie, nie geograficznie) ziomka.



Chłopaki z FHR okazali się przesympatycznymi gośćmi, którzy mają w arsenale naprawdę dobre piosenki. Cut Copy to z kolei uznana koncertowa marka, grająca na co dzień w dużo większych salach. Pełna profeska, gadki pod publiczkę itp. Szkoda tylko, że sporo w tym było udawanego grania... No ale cóż, do „Hearts on Fire” zawsze tańczy się dobrze!



tekst Mateusz Adamski, fot. Bartosz Bajerski

Mando Cane @ Wyspa Słodowa, 22.07.2010

Chcąc przekonać się, jak na otwarcie festiwalu Era Nowe Horyzonty genialny wokalista i kompozytor zaprezentuje się od nowej, wybitnie piosenkowej strony, udaliśmy się spiesznie do Wrocławia. Wraz z siedmioma muzykami, trzyosobowym chórem i tuzinem członków wrocławskiej The Film Harmony Orchestra twórca projektu Mondo Cane dał popis, którego nie powstydziłby się niejeden z wielkich pieśniarzy.



Wyelegancony i nienagannie uprzejmy gwiazdor robił z tłumem, co tylko chciał – wyzwalał taneczne instynkty (preferowane były dancingowe układy w parach), zabawiał i bezbłędnie wygrywał dramatyczne emocje zaklęte we włoskich retrohitach. Publiczność – zwłaszcza ta, która dobrze widziała artystę, bo wykupiła o 20 zł droższy bilet siedzący – szalała, a reprezentowany przez nią przekrój społeczny zaskakiwał. Patton to prawdziwie renesansowy artysta, jeśli jest w stanie zaintrygować i zintegrować małżeństwa po pięćdziesiątce, nielicznych starszych rockmanów, clubbingową młodzież i lekko zdresiałych, acz przebranych w mokasyny młodzieńców. Nie sądziliśmy nawet, że to całe zgromadzenie wie, kto zacz. I chociaż doceniliśmy melodyjne aranżacje i złapaliśmy się na przymrużone oko Pattona, który z projektem Mondo Cane równie dobrze mógłby wystąpić w Sopocie, a ponadto kochamy go za wszechstronność, to nie wyczuliśmy w tym koncercie pazura. Mike niespecjalnie rozmawiał z publicznością (choć pożegnał się znamiennym „Do zobaczenia wkrótce!”), a i bis zdał nam się czystą kurtuazją. Może gdybyśmy nie stali w rozgrzanym tłumie, który skutecznie zasłaniał scenę...?

Little Dragon @CSW, 22.07.2010

W przedostatnim tygodniu lipca musieliśmy się rozdwoić. Ci, których nie ciągnęło na Mondo Cane do Wrocławia, udali się do CSW, gdzie wśród murów Zamku Ujazdowskiego mieli nadzieję zaznać odrobiny chłodu. Nic z tego nie wyszło, bo i tak już gorący wieczór jeszcze bardziej rozgrzał szwedzki Little Dragon.



Zwłaszcza urocza Yukimi Nagano, która hipnotyzowała nie tylko pięknymi dźwiękami, ale też uwodzicielskimi ruchami. Po kilku numerach doszliśmy jednak do wniosku, że wszystko świetnie, ale niepotrzebnie wszystkie numery są do siebie podobne i trzymają się schematu: trochę pośpiewam, a potem poskaczemy wszyscy do przydługich żywiołowych wariacji instrumentalnych.



Nastrój zmienił się diametralnie podczas kończącego koncert przepięknego „Twice”. Niestety nastrój trochę zepsuła kłótnia w pierwszym rzędzie (przemoknięty od żywiołowego tańca pan bryzgał na wszystkie strony, a gdy zwrócono mu uwagę, że mógłby zachować swój pot dla siebie, zaczął równie żywiołowo wyzywać ochlapaną przez siebie panią). A potem były bisy, skakanie, improwizowanie i dalsze bryzganie pana na nieszczęsną panią.



tekst Ola Wiechnik, fot. Bartosz Bajerski

Bloc Party @ 5-10-15, 16.07.2010

My też zawsze chcieliśmy być czarnuchami z Brooklynu. Być świadkami narodzin hip-hopu i przejmować ulice. Jeździć na deskorolce. Mówić za akcentem z Południa. No cóż, niezupełnie nam wyszło. Ale komu innemu na szczęście nieźle wyszło co innego. Mianowicie – kilkorgu wariatów udało się zorganizować identyczne z naturalnym Bloc Party na warszawskiej dzielni. Tak naprawdę to na Mokotowskiej, w 5-10-15, ale i tak było ziomalsko.


W środkowy weekend lipca śródmiejska kamienica i przylegające do niej podwórze wyglądały jako pomieszanie berlińskiego skłotowiska z nowojorską fabryką artystów. Na leżakach na zaimprowizowanej plaży siedzieli ci bardziej leniwi. Ci śmielsi wbijali się do dmuchanego baseniku, okupowanego głównie przez dzieci. Najodważniejsi w samych majtkach polewali się (a nawet zawartość majtek) wodą z ogrodowego węża (naprawdę to widzieliśmy!). Nad wszystkimi – popijającymi niespiesznie piwko, jedzącymi hotdogi, grającymi w ping-ponga, oglądającymi zawartość sklepowego kontenera z modowymi dodatkami i gawędzącymi z napotkanymi zupełnie przypadkiem wszystkimi hipsterami Warszawy – górowali didżeje. Na dachu wspomnianego kontenera, na zestawie złożonym ze starej sofy przez cały dzień i noc przygrywali Kosakot, Janek Porębski, DJ Def, Hunzvi i Michalec. Muzyka w naszym odbiorze nie była tam jednak najważniejsza. Typujemy Bloc Party na Imprezę Miesiąca, bo dawno na żadnej stołecznej imprezie tak bardzo nie czuliśmy się wolni i nieskrępowani. Już dawno nie czuliśmy tak silnie, że wszystko może się tu zdarzyć. Niech tak zostanie!

tekst Agata Michalak

Melt! Festival @ Ferropolis, 16-18.07. 2010

Zakochani od pierwszego wejrzenia w niemieckim festiwalu Melt!, upchnęliśmy się z namiotami i plecakami w wysłużonym matizie redaktora Adamskiego i wyruszyliśmy w 10-godzinną podróż ku starej kopalni węgla w pobliżu Dessau. Nasza trzecia, i na pewno nie ostatnia, wyprawa na ten odbywający się wśród wielkich maszyn festiwal muzyki głównie elektronicznej zaowocowała, jak dwie poprzednie, bogactwem wrażeń nie do opisania – zarówno słuchowych, jak i wizualnych, a nawet kulinarnych. Niestety, zmęczeni podróżą i potwornym upałem (na szczęście teren wydarzenia otacza jezioro, w którym zaznać można ochłody), nie zdążyliśmy ani na Foalsów, ani tym bardziej na Simian Mobile Disco (ich koncert rozpoczął się o 5.30 rano – sic!). Zobaczyliśmy za to Jónsiego solo, który sporo traci, gdy śpiewa po angielsku, w dodatku bez towarzystwa równie niesamowitych dźwięków Sigur Rós. Podobnym rozczarowaniem był solowy występ Kelego z Bloc Party – jego samodzielna twórczość wypadła dość siermiężnie. Wszystkie przegapione i nietrafione koncerty wynagrodzili nam The XX, których występ zachwycił nas równie mocno, jak ich debiutancka płyta. Choć był to występ bardzo statyczny, tłum po prostu szalał z entuzjazmu. Wybornie bawiliśmy się też podczas koncertów Yeasayer, Archie Bronson Outfit czy Two Door Cinema Club, jesteśmy więc chyba rozgrzeszeni z niedotrwania do SMD.


W sobotę, pokrzepiwszy się śniadaniem spożytym w pobliżu supermarketu REWE i drzemką zażytą w cieniu pobliskiego lasu, udaliśmy się ponownie na koncert naszych ulubieńców z Hurts. Muzycznie było tak jak zwykle – rewelacyjnie, szkoda tylko, że występ odbył się o tak wczesnej porze, bo jednak formacji nie służy pełne słońce. Nie zmieściliśmy się do namiotu na koncert Darwina Deeza, który w ekspresowym tempie zdobywa popularność. Cóż, może następnym razem. Potem szybka wycieczka na main stage, gdzie zaczynał właśnie Jamie T. Zdążyliśmy zobaczyć nasze dwa ulubione kawałki i już trzeba było biec na koncert The Big Pink, którzy na żywo grają zdecydowanie ostrzej niż na płycie. Kolejna szybka ewakuacja (a podobno od przybytku głowa nie boli) i tańczymy na plaży do dźwięków generowanych przez Sindena. Zdecydowanie jeden z lepszych didżejskich popisów tego festiwalu! Baaardzo pozytywnie zaskoczył nas Hercules & Love Affair. Zagrali dużo nowych, rewelacyjnie brzmiących kawałków. Z niecierpliwością czekamy na płytę! Odpuściliśmy sobie The Futureheads, Chrisa Cunninghama, Moderata i A-Traka na rzecz darmowego alkoholu w strefie VIP, by potem zakończyć dzień radosnymi pląsami przy Chromeo. Było warto.


Ostatni dzień festiwalu zaczął się od występu Kings of Convenience, na który wprawdzie nie zdążyliśmy, ale widok Erlanda w pięknych pomarańczowych kąpielówkach wyłaniającego się z jeziornej piany wystarczył, żeby wprowadzić nas w świetny nastrój. Zaczęliśmy więc od Freda Falke’a, ale że gościł on nie tak dawno w warszawskich Kamieniołomach, przenieśliśmy się zaraz na Broken Bells, których bardzo nastrojowy występ pozwolił nam trochę odpocząć przed Ritonem, Fake Blood i Crookersami. Ci ostatni nie mogli rozpocząć setu, dopóki na dużej scenie Massive Attack nie przestało odtwarzać swoich hitów sprzed 15 lat. Widocznie MA obawiało się zagłuszenia przez bezlitosne dźwięki Crookersów. I słusznie, bo było głośno. Wcześniej jeszcze rzuciliśmy okiem na dużą scenę, gdzie Alison Goldfrapp w świetnej formie i otoczeniu bardzo stylowych muzyków (srebrne kombinezony, przezroczyste gitary) wymazała z naszej pamięci kiepski występ z Open’era 2008. Teraz na pewno nie pominiemy jej show podczas tegorocznego Free Form Festivalu! Opuszczając ze łzą w oku bajeczno-psychodeliczny teren Melta!, zaszliśmy jeszcze na pocieszenie do namiotu, w którym odbywał się koncert WhoMadeWho. Humor nam się poprawił, bo panowie są rewelacyjni. Ale cóż z tego, skoro już po wszystkim. Chcemy znowu na Melta! I wam też radzimy!

tekst: wiech, matad
fot. materiały prasowe

Health @ CBA, 07.07.2010

Po powrocie z Open'era udaliśmy się do CBA. Dla niektórych gwoździem tego lipcowego wieczoru był mecz Hiszpania-Niemcy. Tymczasem warto było oderwać oczy od piłkarskiej murawy (oraz przystojnego bramkarza hiszpańskiej drużyny) i wybrać się do Basenu, by utonąć w ścianie dźwięku wyprodukowanej przez członków zespołu Health.



Chłopcy z Kalifornii dali się już poznać polskiej publiczności podczas ubiegłorocznego OFF Festivalu – był to jeden z najlepiej wspominanych koncertów. Mistrzowie noise rocka, kolaborujący między innymi z Crystal
Castles, do Warszawy dotarli w równie dobrej formie.



Za pomocą swoich szamańskich obrzędów po mistrzowsku manipulowali hałasem, który w ich wydaniu zyskuje tempo i staje się melodyjny. Dodatkowy plus za dobry show: miotanie się po scenie, emo-miny i zerowy poziom żartów po polsku (to coś, co na koncertach zagranicznych gwiazd w Polsce doprowadza nas do szału). Wstydu nie było.



tekst Hanna Rydlewska, fot. Adrian Kolarczyk

czwartek, 8 lipca 2010

Open'er 2010 - Blaza i urwana dupa - gościnna, niezwykle subiektywna relacja Marcina Chłopasia*


Przed
Nie chciało mi się. Znowu profilaktyczne pakowanie kaloszy, znowu długie minuty w korkach i kilometry w tłumie szwendającym się między scenami. A że miłość między mną a muzyką przeżywa ostatnio silny kryzys, Ben Harper, Yeasayer, ba! nawet 2manyDJS nie wywoływali mojego podniecenia, drżenia rąk, motylków w brzuchu, ani innych zwierząt w innych częściach ciała. Żeby tego było mało, pewien mój obyty kolega (znany z tego, że na pamiątkę zatrzymywał opaski z europejskich festiwali w miejscu ich instalacji, co po krótkim czasie zaowocowało szczelnym wypełnieniem jego przedramienia) kilka tygodni przed Open'erem narzekał, że line-up najgorszy w historii, że nie ma właściwie żadnego hajpa (nie wiedziałem co to, ale zostało mi wyjaśnione, że "hajp" to mastsi danego sezonu), że nuda i szkoda na bilet kolejowy. Mam samochód, więc się zmusiłem i pojechałem. Ale przed Open'erem stało trudne zadanie zmazania blazy z gęby człowieka nastawionego na malkontenctwo i nieustającą negację.

W trakcie (dzień pierwszy)
Na Bena Harpera się spóźniłem, ale kilka lat openerowania nauczyło mnie, że to normalne i należy się z tym po prostu pogodzić. Na Pearl Jam byłem i na ten temat nic więcej nie mam do powiedzenia/napisania. No, może oprócz tego, że do przyszłej niedzieli na pewno zapomnę. Tricky zagrał - to prawdopodobne, choć w sądzie bym tego nie zeznał. W namiocie w godzinach jego występu było słychać przesterowany łomot, a ze sceny biło maskujące muzyków światło w następujących kolorach: fuksja, błękit, biel mleczna, burgund.
Podsumowanie dnia: Groove Armada dalej jest spoko; ciuchy należy kupować w sklepie, w którym zaopatruje się Eddie Vedder – kraciasta koszula rocznik '91 przez 19 lat nie poszła w szwach ani nie przetarła się na łokciach, a nawet nie wyblakła w praniu.


W trakcie (dzień drugi)

E tam Massive Attack. Grace Jones!!! Korciło mnie, żeby sprawdzić, ile ma lat. Ale kultura osobista wygrała i do dziś nie wiem. [My nie byliśmy tak szarmanccy - po powrocie do Warszawy czym prędzej poszliśmy po rozum do internetu - otóż 62!!! - przypis redakcji]. Wizualnie wyglądała jak niejeden króliczek. A energii miała więcej niż różowiutkie przytulinki zasilane bateryjnie. Z muzyką podobnie - świeżo i energicznie. No, chciało się słuchać. Co więcej, na kapelusze Grace mogłaby konkurować z Hanką Bielicką, gdyby ta żyła oczywiście. Chciałem też być na Die Antwoord, ale niestety ktoś ustawił koncert
torpedy na siódmą rano. [Czyli na 17 - przypis dbałej o szczegóły redakcji]
Do zapamiętania po tym dniu: prażona cebulka nie pasuje do zapiekanki.

W trakcie (dzień trzeci)
Skin się nie zmieniła. To dobrze. Charyzma polityka, ale urok osobisty jakby większy. Gdybym pojechał na koncert Skunk Anansie naście lat temu, pewnie sikałbym po spodniach. Teraz udało się opanować fizjologię, ale stałem z uśmiechniętą gębą. I podglądałem panie z grupy "naście+", które miały w oczach łzy wzruszenia.
Kasabian zaczął źle. Tak nudno i tak bezlotnie, że chciałem uciekać. Na szczęście nie bardzo było dokąd, więc zobaczyłem najlepszy koncert dnia trzeciego. Z jajem, mocny, może nawet przejmujący.

A może wcale nie najlepszy, bo o Matisyahu co numer myślałem "lubię kolesia, no lubię".
Do zapamiętania: z głównej do namiotu lepiej iść po zielonym, bo beton zawsze jest zatkany.

W trakcie (dzień czwarty)

Niewiele koncertów zrobiło ze mną coś tak dziwnego, że nie umiałem nazwać własnych emocji, że nie byłem w stanie opanować ekscytacji, że łapałem się za głowę nie wierząc, że słyszę coś tak niesamowitego. The Dead Weather się udało. A grali, jakby im na wrażeniu publiczności nie zależało. Jak prawdziwi artyści robili swoje, nie licząc się z niczym: opiniami, słuchaczami, krytykami i kretynami. Bo prawdziwy artysta dokładnie wie, jak ma być i nie uznaje kompromisów. Było więc ostro i bezkompromisowo. The Dead Weather złapali za łby i rąbnęli słuchaczami o ziemię. Rąbnęli muzyką niełatwą, błyskotliwą, nieoczywistą i nową, choć silnie osadzoną w historii rocka. Grali z ogromną pasją, z żądzą w oczach. I było to pierwszy czarno-biały koncert, który w życiu swym
widziałem. Dupę mam urwaną - do dziś ciężko mi usiąść.
Do zapamiętania: Horehound (2009), Sea of Cowards (2010) za około 65 PLN sztuka w dobrych sklepach muzycznych.

Po
Miłość między mną a muzyką ma się nieco lepiej. Rozwodu nie będzie.

Tekst: *Marcin Chłopaś - pamiętny didżej równie pamiętnej Radiostacji (tej właściwej!)
Foto: Bartek Bajerski

piątek, 25 czerwca 2010

Konkurs GrafEx magazynu "Exklusiv" - nagrodzeni!

Jako patroni medialni tego zacnego przedsięwzięcia informujemy na dobry początek o zwycięzcach w konkursie "Exklusiva".

Jak co roku redakcja miała ambicję wyłapywać młode ilustratorskie talenty. Idea GrafExu pozostała bez zmian: poszukiwanie prac świeżych, zaskakujących, niebanalnych. Tegoroczne zadanie polegało na wykonaniu ilustracji w jednej bądź dwóch kategoriach: modzie i muzyce. W przypadku muzyki chodziło o tryptyk portretów – do wyboru spośród Davida Bowie, Courtney Love, Lady Gagi, Boba Dylana, Pete'a Doherty oraz Antony'ego Hegarty. Prace modowe natomiast miały być impresją na temat stylu projektantów – Henrika Vibskova, Alexandra McQueena, Christophera Kane, Donatelli Versace, Stelli McCartney bądź Vivienne Westwood.

Z przyjemnością informujemy, że w kategorii modowej zwyciężyły:
I miejsce - Nina Łupińska


Prace Niny

II miejsce - Aleksandra Haduch
III miejsce - Joanna Grochocka

Wyróżniono także intrygujące prace Agaty Królak i Sebastiana Pawlaka.

W kategorii muzycznej nagrodzono:
I miejscem - Katarzynę Mardeusz-Karpinską



prace Kasi

II miejscem - Patrycję Podkościelny
III miejscem - Justynę Rutkowską.

Wyróżnienia trafiły w ręce Kamila Czapigi i Konstantego Wincentego Raczkowskiego.

Gratulujemy!!!! O przebiegu samej grafeksowej imprezy w 1500 m2 do Wynajęcia poinformujemy Was zaś, jak tylko dostaniemy w swoje łapki balangowe zdjęcia.

wtorek, 22 czerwca 2010

Czarodziejka Cibelle - 21 czerwca, Warszawa, Cafe Kulturalna


Wygląda trochę jak Amy Winehouse, tylko bez rock'n'rollowej stylizy. Jest niepokorna i zmysłowa niczym Peaches, ale w mniej dosłowny sposób. Jej koncerty mają trochę freakowego klimatu à la Coco Rosie, lecz są zdecydowanie weselsze. Raz śpiewa tak, że jej głos brzmi jak dzwon, kiedy indziej zbliża się do zmysłowego szeptu niczym Marilyn śpiewająca „Happy Birthday, Mr President”. Jej zespół przypomina trochę zbiór dziwaków należących do Ebony Bones, ale to nie performerzy, tylko pełnoprawni muzycy. Ten zbiór podobieństw, ale i wybijających ją na niepodległość różnic, to domena pięknej Brazylijki Cibelle. Po podobno bardzo żywiołowym koncercie w Poznaniu udaliśmy się zobaczyć autorkę „Las Venus Resort Palace Hotel” na warszawskiej ziemi. I tu, w kameralnej atmosferze Cafe Kulturalnej, na scenie przystrojonej kwiatowo-celofanowymi dekoracjami, udało jej się wykreować tropikalne, przykuwające uwagę show, przy którym biodra same kołysały się do rytmu, nóżka przytupywała do wtóru energetycznej perkusji, a oczy wodziły za śliczną, smukłą Cibelle.


To nie żadna bossa nova, tylko wciągające, elektroniczne rytmy z wyrazistymi gitarami, ale i z pewnym, trudno definiowalnym, południowym feelingiem. Skonstatowaliśmy, że choć Brazylijka świetnie wpisuje się w obowiązującą, zwłaszcza na Wyspach, dominację pięknych kobiet obdarzonych pokaźnymi głosami (Florence Welsh, Marina and the Diamonds) czy nie lada talentem scenicznym (La Roux, Paloma Faith), to jednak ma swój unikalny, forsowany już od 7 lat charakter. Z Kulturalnej wyszliśmy rozmarzeni i lekko zakochani. [tekst: am, foto: Hubert Worobiej]

piątek, 18 czerwca 2010

12.06.10 - Ty @ Królikarnia, Warszawa

Na tegorocznym pikniku Co Jest Grane, ochroniarze reagowali na każdą - pojawiającą się na kocyku - obcą butelkę. Organizatorzy zrezygnowali co prawda z cichego przyzwolenia na spożywanie własnego alkoholu, nie przestali jednak spraszać intrygujących gości. Ty, w otoczeniu parasoli, leżaków i wszędobylskich dzieci, czuję się równie dobrze jak w zadymionym, podziemnym klubie. Niestety nawet ciepłe, radosne numery brytyjskiego MC, nie były w stanie przegnać burzowych chmur zbierających się tego wieczoru nad Królikarnią. Na hasło „we're on the move” wszyscy ruszyli w stronę wyjścia. Jednak to nie słowa wieloletniego reprezentanta Big Dady skłoniły ich do tak radykalnej zmiany pozycji; a dokuczliwy, rzęsisty deszcz w sekundy przenikający przez wszystkie warstwy ubrań. Podczas gdy rodziny w pośpiechu zwijały manele, spora grupa fanów - nie przejmując się nawałnicą - godnie reprezentowała krajowy hip-hop massive. Przeplatając nowy materiał, starszymi hitami, sympatyczny angol nie potrafił ukryć uśmiechu jaki budziła w nim przesiąknięta do suchej nitki, tańcząca i śpiewająca banda. Chóralnie skandując „don't worry 'bout the rain”, dziesiątki osób bujały się w takt ciepłych, funkowych bitów. Do ostatniego uderzenia bębnów tworzyli pod sceną „sztuczny” tłum. Kiedy pojechaliśmy już suszyć komórki i laptopy, najbardziej wytrwali zostali jeszcze zobaczyć Go! Team (który - jak się potem dowiedzieliśmy - nie zagrał). [txt: fika, fot. Michał Murawski]

czwartek, 17 czerwca 2010

Koncertowe monstra - Sonisphere Festival, 16 czerwca, Warszawa


Wiecie, jak jest - choćbyśmy już od dawna nie kochali Slayera czy Metalliki (choć ostatnia, niezła płyta tej drugiej przemknęła nawet przez mojego iPoda), to na Sonisphere Festival nie mogło nas zabraknąć. Powoli wkraczamy w ten wiek, kiedy obecność na koncertach dyktują nie mody czy ciekawość, a sentymenty. Tym bardziej, że niżej podpisana wybrała się na lotnisko Bemowo z licealnymi (ex)metalowymi ziomkami. Ale po kolei.

Już od dwóch dni dudniło nam przed redakcyjnym barakiem. We wtorek na lotnisku odbywały się próby, niosące się szerokim echem po okołobemowskich ogródkach działkowych, w środę zaś, wychodząc z pracy, słyszałam nawet dość dokładnie koncert Behemotha. To świadczy tylko o potężnej sile sonisphere'owego nagłośnienia, które - podobnie jak każdy inny element oprawy festiwalu - pozostawało na najwyższym poziomie.


Przyznaję, że świadomie podarowałam sobie Behemotha, Anthrax i Megadeath. Zresztą w przeciwnym razie lipcowy numer "Akti" mógłby ucierpieć. Trafiłam za to akurat na początek występu Slayera, którego fanką ani znawczynią nigdy nie byłam, ale absolutnie nie miałam się do czego przyczepić. Panowie srożyli się i łomotali jak trzeba, brzmieli przepięknie mocno i czysto, a porażający wokal Toma Arai i jego bezpretensjonalna konferansjerka (You're fucking awesome!) zjednywały sympatię nawet nieprzekonanym. Podobnie jak występująca po Slayerze Metallica, Hanneman, King i spółka nie udają młodzieniaszków, ale czuje się, że robią to, co robić kochają.


Miłość do sceny, koncertowania w ogóle i do polskiej publiczności w szczególe czuło się też na każdym kroku podczas Grande Finale, czyli ponaddwugodzinnego występu Metalliki. Zaczęło się spektakularnie, gdy czarna dotychczas ściana za plecami muzyków rozbłysła i okazało się, że jest jednym gigantycznym telebimem. Na dziki początek band zaintonował, a raczej zaatakował "Creeping Death" z drugiego (sic!) albumu "Ride the Lightning". Zaskakujące intro, zwłaszcza dla tych, którzy spodziewali się przede wszystkim utworów z ostatniego krążka "Death Magnetic". Te pojawiły się zaledwie w liczbie trzech na liczącej 18 utworów koncertowej set-liście!


To sprawiło, że występ Hetfielda, Ulricha, Hammeta i Trujillo w Warszawie był raczej koncertem życzeń, podczas którego stare (ale wcale nie przestarzałe!) przeboje lały się jak miód na serca nie najmłodszych już fanów. Panowie grali mocno, nierzadko w szybszym tempie niż to znanym z płyt, z powerem, którego się po nich nie spodziewałam.


Wygląda na to, że Metallica ostatnim albumem powróciła na słuszną drogę, która prowadzi znaną, ale wcale nie zadeptaną ścieżkę ostrych riffów, nagłych zmian tempa narzucanych przez bezlitosną perkusję i przechodzącego czasami w krzyk wokalu Hetfielda - raczej niż rockowych ballad z countrową gitarką. Pochwalamy ze wszech miar, doceniamy kunszt i wizualną oprawę (buchające ognie, fajerwerki, bajery), formę i monstrualne przedsięwzięcie, jakim jest dzisiaj Metallica. Piękny koncert, sentymentalny powrót i wielki, efektywny wysiłek organizatorów. [tekst: am, foto: Bartosz Bajerski]

PS. Jeśli ktoś mimo wszystko tęskni jeszcze za starymi dobrymi czasami, niech sobie porówna: http://www.youtube.com/watch?v=MtaxKNaEAns (Seattle, 1989) i http://www.youtube.com/watch?v=erc_QDM2TUM (Warszawa, 2010, od ok 01:30)

środa, 16 czerwca 2010

Selector Festival, 4-5 czerwca, Kraków

No i zaczęło się. Sezon festiwalowy ruszył i do października nic już nie zatrzyma tej bezlitosnej, pochłaniającej nasze siły witalne i moralne, nieustającej zabawy. A sygnał do startu dał, jak w zeszłym roku, Selector Festival, tym razem ze względu na pogodę przeniesiony z uświęconych wizytą papieża Błoni na teren Muzeum Lotnictwa (hmm, może to wcale nie przypadek, a boska interwencja i kara za bezbożną zabawę w końcu jednak nas wszystkich spotka).
Spóźniwszy się niestety na Hellow Dog, wbiegliśmy do namiotu na zaczynających właśnie Friendly Fires. I choć bardzo na ten koncert czekaliśmy i w sumie nie ma na co narzekać, to nie możemy się oprzeć wrażeniu, że panowie byli na ciężkim kacu lub choćby po nadwerężających kondycję ciężkich przejściach. Ed Macfarlane, główny strażnik płomienia, choć poruszał się na scenie popisowo, był tylko cieniem samego siebie sprzed dwóch lat, kiedy to mieliśmy szczęście zobaczyć ich na żywo pierwszy raz. To samo zresztą dotyczy całego zespołu.



Po części więc usatysfakcjonowani, po części rozczarowani, udaliśmy się na przerwę techniczną. Skonsumowawszy festiwalową kiełbasę, zajrzeliśmy do Uffie. I to doświadczenie, w przeciwieństwie do wspomnianej kiełbasy, pozostawiło niesmak. M.I.A.-wannabe nas nie zachwyciła, zachwycili nas za to Bloody Beetroots - naszym zdaniem najlepszy występ całego festiwalu.



I sądząc po panującym w namiocie ścisku (oczywiście brak swobody ruchów nie przeszkadzał w owych ruchów gwałtownym wykonywaniu) i strzępkach rozmów zasłyszanych w autobusie powrotnym – nie byliśmy w tej opinii odosobnieni.




W tak zwanym międzyczasie udaliśmy się do namiotu Burna zobaczyć tajemnicze combo Loco Star i Dick4Dick. I to była bardzo dobra decyzja, bo choć wydawało nam się, ze ani Diki, ani Loco Star niczym już nas zadziwić nie mogą, to fakt, że lepiej bawiliśmy się na tym koncercie niż na większości występów zagranicznych gwiazd wprawił nas w lekkie osłupienie.

W pozytywny szok wprawił nas też Calvin Harris, którego zeszłorocznego występu na Orange Festivalu wolelibyśmy nie pamiętać. Co w sumie nie byłoby trudnym zadaniem, bo nie działo się podczas niego nic ciekawego. Tym razem jednak działo się bardzo wiele. Zarówno na scenie, jak i wśród publiczności, która bawiła się tak, jakby była przekonana, że to ona stworzyła disco i jakby czekała na ten weekend całe życie.

Może to dlatego, że Calvin był tak dobry, a może po prostu dlatego, że Audio Bullys byli tak źli, ale pod Magenta Stage spędziliśmy tej nocy już tylko kilka minut, nad niecierpliwie wyczekiwanych Brytyjczyków przedłożyliśmy dobrze znanych Polaków, udając się do namiotu Urban Wave. Z założenia miała to być strefa wypoczynkowa, ale warszawski kolektyw Double Trouble tak rozruszał odpoczywajacych, że wszyscy na nowo bardzo się zmęczyli.



Następnego dnia pełni świeżych sił powróciliśmy na pole pod Geantem, aby doświadczyć deja vu. Znowu niecierpliwie wyczekiwany przez nas koncert zespołu, który już raz wcześniej widzieliśmy rozczarował. Mowa o Delphic, którzy zachwycił nas niespełna rok temu, by teraz wzbudzić lekką konsternację. Czy to my się tak zmieniliśmy, czy oni? Hmm... Może na taką opinię wpłynęły nasze wyidealizowane wspomnienia? Wstydu nie było, były za to przydługie improwizowane przejścia między utworami, mające odwrócić uwagę od faktu, że materiału starczyłoby im na pół godziny (temu pewnie też miał służyć 15 minutowe spóźnienie).

W kolejnym miedzy czasie zerkneliśmy na grającą w namiocie Burna Niweę i utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie jest to rzecz łatwa ani przyjemna, choć dobra. Odbłyski geniuszu, jakie widac w singlowym "Miłym młodum człowieku" zdawały się porażać większość publiczności - mina widoczna na co drugiej twarzy, będąca mieszaniną dezorientacji, wysiłku umysłowego i cierpienia - bezcenne!



Wysiłku wymagało od nas też wytrwanie na koncercie Faithless, choć najzagorzalsi fani zdawali się być zachwyceni. Nas występ znudził, a gdy namiot zatrząsł się od reggae aranżacji, fanom używek poza alkoholowych wyraźnie spadł poziom energii.



Sytuację uratował Boys Noize i jego gęste, ciężkie masywne brzmienie. Słysząc jego rockowo-brzmiące elektroniczne wyczyny byliśmy w siódmym niebie, zwłaszcza gdy przyszła kolej na jego remiks „Personal Jesus” Depeszy.
I choć można mieć różne zastrzeżenia zarówno organizacyjne (problemy z autobusami festiwalowymi – zero oznakowania miejsca ich postoju, zero informacji na dworcu) i line-upowe, to Selector, choć elektroniczny, jest festiwalem z pewnością dobrze rokującym na przyszłość.
[tekst: Ola Wiechnik, fot. Bartosz Bajerski]