środa, 28 kwietnia 2010

Out Of Sth Wrocław





Jak dobrze wiecie, nie tylko wydarzenia muzyczne budzą w nas dreszcz emocji. Tak samo dzieje się w przypadku wydarzeń artystycznych, szczególnie gdy odbywają się na ulicach. Tym razem street artowo sympatyzujący odłam Akti zameldował się we Wrocławiu na otwarciu projektu „Out Of Sth”. Z aparatem przez dwa dni towarzyszyliśmy czwórce artystów, która nie zważając na zabójczy wulkaniczny pył, pokonując niewygody (kilkanaście godzin w autokarze) stawiła się we Wrocławiu gotowa do walki z murami Breslau. Paowie od czasu do czasu schodzili nawet z podnośników (na których spędzali niemal kilkanaście godzin dziennie!), by z nami zamienić kilka słów. DEM (Włochy), Vova (Ukraina), Jiem (Francja) i Erica Il Cane (Włochy) pracowali jednak w pocie czoła – przez trzy dni pokryli obrazami 7 ścian! To zrobiło na nas naprawdę wielkie wrażenie! Najbardziej spodobały nam się uczłowieczone zwierzaki Erica Il Cane'a. Dzieciakom z dzielnicy Nadodrze, gdzie powstawała większość prac, najbardziej przypadło do gustu malowidło DEM'a, który musiał wręcz opędzać się od dzieciaków, które podkradały mu farby i nasladowały artystę. Sztuka uliczna nabrała tym samym zupełnie nowego wymiaru – obok pracy DEM'a powstały dziecięce wersje jego pracy!

Jednak murale to nie wszystkie (choć najbardziej nas ekscytujące) wydarzenia Out Of Sth. Było otwarcie wystawy dmuchanych obiektów M-City (szkoda, ze były prezentowane w galeryjnych wnętrzach – prawdziwe wrażenia robią dopiero w fabrycznych przestrzeniach) i prezentacja prac {ths}.

Oprócz tego załapaliśmy się na wykład Cedara Lewisohna, kuratora Tate Modern, odpowiedzialnego za wystawę Street Art, autora książki „Street Art The Graffiti Revolution”. Posłuchaliśmy o związkach street artu z artem współczesnym, i o burzliwych relacjach na linii graffiti – streetart. Bardzo pouczające!

Gdybyście mieli ochotę wpaść do Wrocławia – wybierzcie ostatnie dni maja – wtedy na murach wykwitnie druga porcja murali!

[txt, foto: syka]

niedziela, 11 kwietnia 2010

09.04.10 - Rap History Warsaw No. 1: 1979 @ U Artystów


Przeszczepiona z Zurychu idea cyklu Rap History za zadanie ma pracę u podstaw. Obalanie stereotypowego widzenia hip-hopu jako muzyki chuliganów, doszkalania małoletnich fanów wychowanych na Cenciaku i Lil' Waynie, przypominanie weteranom o korzeniach. Każda osłona serii poświęcona jest jednemu rocznikowi z historii nowojorskiej kultury. W 1979 światło dzienne ujrzał pierwszy rapowy singiel - „Rappers Delight” Sugar Hill Gang, Grand Master Flash kręcił stalowymi kołami, a Kool Herc organizował block parties na ulicach Bronx'u. Z 1979 roku miały pochodzić wszystkie numery grane w kwietniowy wieczór U Artystów. Szybko okazało się jednak, że pogłoski o tematyce setów są mocno przesadzone, a obok oldschoolowych tracków z głośników leci tak Ohio Players (1973) jak i Kris Kross (1992). Nie ma się co jednak czepiać szczegółów gdyż atmosfera na imprezie była przednia, towarzystwo zjednoczone pod jednym hip-hopowym sztandarem, a klubokawiarnia pełna. Skądinąd słyszeliśmy też, że w Berlinie odbyła się ostatnio edycja obejmująca rok 2008, a niedawne, mainstreamowe hity ściągnęły do Bihannon jedynie garstkę ludzi. Do Artystów więc warto się wybrać póki jeszcze trwa „złota era”. [txt: fika]

środa, 7 kwietnia 2010

31.03.10 - Method Man @ Stodoła, Warszawa



W jednym z numerów z klasycznej już, debiutanckiej płyty Method Mana, nowojorski raper nawija, że szarpie struny jak B.B. King na swej gitarze. Za prawdziwością owego buńczucznego, dwuznacznego porównania stoją niezliczone występy jakie w swojej karierze zagrał reprezentant Wu-Tang Clanu. Na scenie Johny Blaze - jak też bywa nazywany MC o dziesiątkach ksywek - energią przewyższa większość rockmanów, a publika w jego „rękach” zachowuje się niczym marionetki na sznurkach. Mimo że od lat już Mef nie nagrał albumu dorównującego jego pierwszym zwrotkom i kawałkom, na żywo nadal okazuje się być koncertowym zwierzęciem. Wersów nie rymuje, a skanduje je i wykrzykuje; nie buja się w takt bitu, ale skacze i rzuca się niczym szaleniec; stage diving w jego wykonaniu to nie bezwładne płynięcie na rękach tłumu, ale stanie na barkach fanów z mikrofonem w ręku i „pieśnią” na ustach. W wypełnionej fanatykami Wu bandery Stodole, Tical powtórzył wyczyn jakim niewątpliwie był podwójny koncert we Freshu w 2007 roku. Wspierany na scenie przez Streetlife'a i Mathematicsa wzbudzał piski dziewczyn i okrzyki facetów. Dając upust swojej radości mieszał klasyczne numery z początków kariery z nowszymi nagraniami. Zapałem i zaangażowaniem przewyższał razem wziętych wszystkich członków Clanu, którzy w 2008 odwiedzili klub przy Batorego. W mniejszej klubowej przestrzeni przypomniał nam zeszłoroczny spektakularny występ na Hip-Hop Kempie. W rapowym wyścigu Ticallion Stallion nadal wart jest obstawiania najwyższych stawek. [txt: fika, fot. Bart Bajerski]



50 Cent In Da Torwar, 6.04.2010

Nie jesteśmy zapewne ekspertami jeśli chodzi o muzykę 50 Centa i jego wielkich braci, nie umiemy skakać jak małpeczka i poruszać się z miarowym przygarbem, ale na koncercie byliśmy i co widzieliśmy, opiszemy!



Torwar w połowie wypełniony był ziomalami, lachonami ziomali, byłymi ziomalami i mamami ziomali, a w drugiej połowie pustką boleśnie uświadamiał, że brać ziomalska, niczym polskie społeczeństwo starzeje się, i niczym brać zakonna, cierpi na brak świeżej krwi. My niestety spóźniliśmy się nieco i przegapiliśmy słynne intro, podczas którego gorejący księżyc górujący nad ponurym światem okazuje się być wszystkoogarniajacym okiem 50 Centa (albo odwrotnie). Naszą frustrację zwiększył fakt, że jako laicy, nie wiedzieliśmy, który to Fifti – ten w czerwonej czapeczce i białej koszulce, ten w białej czapeczce i czerwonej koszulce (BTW – przygotowali się chłopaki prawie jak U2!), czy ten w czarnej czapeczce i i białej koszulce. Znajomość stadnych reguł obowiązujących wśród szympansów pozwoliła nam domyślić się, że to pewnie ten w środku. Po mniej więcej 40 minutach wczuwania się w nieskomplikowany bit (szacun za basy!), w czym bardzo pomagało nam świetne tym razem nagłośnienie, na ostatnim numerze (jedynym znanym nam jeszcze z czasów liceum „In Da Club”) byliśmy już gotowi do poddania się hipnotycznym ruchom dłoni (góra-dół, góra-dół) Fiftiego i jego pomagierów i – ziomale nam świadkiem – bawiliśmy się, jakby to były nasze urodziny!

tekst: Ola Wiechnik
foto z koncertu: brak, bo nasz fotograf się spóźnił i go nie wpuszczono:)