wtorek, 25 września 2012

Dirty Beaches w Cafe Kulturalna


Koncert Dirty Beaches miał być pięknym spełnieniem marzenia i byłby nim gdyby nie odwieczne prawo mówiące, że jak się ma coś zepsuć to akurat w najmniej oczekiwanym momencie! Zanim dane nam było usłyszeć ocean dźwięków Alexa Hungtai musieliśmy przejść przez prawdziwy maraton. 



Maraton rozpoczęty przyjemnym koncertem Teenagers, którzy pokazali, że są chyba w tej chwili najfajniejszym zespołem okołopunkowym w stolicy. Potem była przerwa, która trwała, trwała i trwała, aż do godziny pierwszej w nocy, kiedy to jakiś sprytny człowiek przechytrzył technikę i w końcu podłączył zepsuty sprzęt zespołu. Trzygodzinne oczekiwanie wykruszyło jednak większość publiczności, a tych którzy pozostali doprowadziło do stanu niekoniecznie sprzyjającego najlepszej zabawie. 



Widocznie zrezygnowane trio wkroczyło na scenę tuż po kilku(nasto?) minutowej improwizacji na gitarze. Potem były już tylko hiciory, które jednak nie porwały do tańca prawie nikogo. Szkoda bo to naprawdę mógł być jeden z mocniejszych koncertów tej jesieni, tym bardziej, że relacje z odbywającego się dzień wcześniej krakowskiego show dodatkowo zaostrzyły apetyt. Przestrzenne przestery, bardzo ciężkie i leniwe bity oraz hipnotyczny śpiew idealnie sprawdziłyby się o tej porze na festiwalu lub w samo południe gdzieś na słonecznej plaży. W Kulturalnej zabrzmiały tylko poprawnie. Ale i tak nie ma co tragizować w końcu grającym swojego czasu w tym budynku Stonesom też spaliło się zasilanie klawiszy. Może powinniśmy wszyscy potraktować to jako bardzo piękną wróżbę?


piątek, 21 września 2012

20.09.12 - Laibach @ Eter, Wrocław

They come in peace, they leave You in pieces.

Laibach to zespół specyficzny. Mocno kontrowersyjny, nieustannie prowokujący i programowo wywrotowy. Zespół na którego koncertach nigdy nie spotykam znajomych, choć nawet z najbardziej trueschoolowymi hip-hopowcami zdarzało mi się prowadzić wielogodzinne dyskusje na temat ich twórczości. Zespół na którego koncertach nie ma przypadkowych osób, jednak pośród prezentujących swe krzyżowe insygnia i dziary, oddanych fanów grupy, zawsze znajdą się ci dla których kolor sznurówek i styl strzyżenia nie ma nic wspólnego z modą. Zespół na którego koncertach od lat już jestem w pierwszych rzędach, a właściwie nie słucham go w domu. Z większości z ich występów wychodzę też z kolejnymi koszulkami, za które zdarzało mi się zresztą toczyć nie tylko werbalne boje. No cóż, jeśli ktoś dotyka tematów tak mocno obciążonych tabu jak tożsamość czy narodowość, zawsze znajdzie się ktoś, kto uprości jego przekaz na swoje własne potrzeby i będzie hailował do... niemieckojęzycznego covera austriackiego Kombi. Niestety głupota nie boli. A w tym akurat wypadku powinna.

Boli natomiast słuchanie Laibachu refleksyjne i poparte rozpoznaniem w kwestii wielojęzycznych tekstów czy ich pozamuzycznej działalności. Niewiele jest grup tak świadomych, stałych w swoich dążeniach i nieustannie podważających swe koncepcje. Spośród tych nielicznych za żadną nie stoi natomiast taka historia. 32 lata w trakcie których upadały i formowały się państwa, toczyły się wojny i ścierały interesy.

Od pierwszych dźwięków retro-patetycznej wersji „Final Countdown”, przez numery ze ścieżki dźwiękowej do tegorocznego filmu „Iron Sky”, nie znoszący indywidualizacji ich działań, słoweński kolektyw nieustannie poddaje w wątpliwość bijącą ze sceny powagę ich poczynań. Wyniesione z czasów kolektywizacji i wymykania się ze skoszarowanych fabryk, zapięte na ostatni guzik „mundury” nadają im bardziej anarchistyczny, niż totalitarny wygląd, a wyświetlane na ekranach napisy końcowe z ich kinematograficznego debiutu potwierdzają dystans jaki dzieli ich od rządzonych prawami rynku, rozkochanych w tego typu projektach, komercyjnych bandów. Rozpoczęta do bólu dotkliwym, rozdrapującym bałkańskie rany, utworem „Smrt za Smrt”, industrialna część występu stanowi natomiast najbardziej sugestywną interpretację jednych z niewielu haseł, co do których głoszenia można być w przypadku Laibachu pewnym. „Rozejrzyj się”, „słuchaj” i „walcz ze sobą” bez względu na to jak może być to trudne, przykre i żmudne. W zderzeniu ze ścianą ryczących syntezatorów, niepokojących rytmów i własnych lęków, ukojenie przynieść mogłyby pewnie radiowe hity, lecz te w wykonaniu południowo-europejskiego überzespołu (bo gdzie indziej, jak nie ich wypadku ten wytarty frazes pasuje jak... umlaut) ujawniają swe trudne do znalezienia w oryginałach, nieprzyjazne słuchaczowi oblicze. Czy w głośnikach pobrzmiewają Beatlesi, Bob Dylan czy Opus, śmiech grzęźnie w gardle, a nawet wspólnota znaleziona w tańcu nie daje wytchnienia. Bo w zalewie ogólnoświatowych, ujednoliconych trendów i objętych zmową milczenia, trudnych tematów, tylko nieliczni mają odwagę zmierzyć się z tym co świadomie pomijane. A debile nadal będą mylić NSK (Neue Slovenische Kunst) z NSDAP i z symbolicznych wizualizacji gesamkunstwerkowego kolektywu wyłapywać jedyny interesujący ich znak. Ich prawo. Ich też ignorancja.

[tekst: Filip Kalinowski, foto: Leszek Adam Nowak]

Coldplay na Stadionie Narodowym


Przyznajemy się bez bicia – na koncert Coldplay poszliśmy głównie po to, by zobaczyć światełka. W tej kwestii zostaliśmy w pełni usatysfakcjonowani – cały stadion rozbłyskujący kolorowa lawą wielobarwnych lampek (na wejściu każdy dostaje opaskę, tzw. xyloband, sterowaną za pomocą fal radiowych, która w odpowiednich momentach koncertu jest aktywowana i świeci, dzięki czemu każdy staje się częścią widowiska), to coś co warto zobaczyć.



Ale po kolei. Zaczęło się po hitchcockowsku – co prawda może nie od trzęsienia ziemi – ale od fajerwerków, którymi zespół przywitał się z Warszawą.



 Potem było coraz bardziej karnawałowo – najpierw race, potem lasery, deszcz konfetti, wielkie balony. W połowie koncertu klimat stał się trochę bardziej rockowy, a następnie liryczny (Cris w świetle jednego reflektora samotnie przy fortepianie). Potem zaś przyszedł czas na wielkie kolorowe dmuchańce, które wyrosły w kilku miejscach stadionu – przynajmniej jeden był w kształcie motyla... I wreszcie finał i tysiące światełek na stadionie.



W kwestii widowiska – pierwsza klasa. Poza tym zespół dał porządny koncert, Cris Martin zziajał się jak trzeba, biegał po scenie i wyciągniętej w publiczność platformie, był programowo komunikatywny, było „dobry wieczór” i „dziękuję” po polsku, były entuzjastycznie witane przez publikę zapewnienia, że „to będzie najlepszy koncert tej trasy” a na końcu machanie polska flagą. Pełna profeska. Z kronikarskiego obowiązku dodamy, że zespół zagrał 21 utworów – najwięcej - aż 10 pochodziło z „Mylo Xyloto”, pięć z „A Rush Of Blood To The Head”. Sześć pozostałych utworów to fragmenty debiutu i dwóch poprzednich płyt, „X&Y” oraz „Viva La Vida”. [syka]










czwartek, 20 września 2012

Street Art Fashion w Galerii Koloru


Street/Art/Fashion



Wejście od podwórka, surowość betonu i niewielka kameralna przestrzeń. Tak właśnie wygląda warszawska Galeria Koloru, w której w ubiegłym tygodniu miał miejsce wernisaż prac Karola Grygoruka połączony z prezentacją nowej kolekcji Dickies.



Mimo że Karol jest młodym fotografem to jego zdjęcia publikowane były już w magazynach Exklusiv, Machina, Pani, Vice o on sam na stałe współpracuje z wytwórniami muzycznymi oraz projektantami mody. Sam o sobie mówi, że jest zafascynowany street artem i kulturą miejską. Wyraźnie widać to w jego pracach, zwłaszcza na obecnej wystawie "Roboczy jakikolwiek". Bohaterami zdjęć są prawdziwi ludzie prezentujący swoje pasje - od skateboardingu, przez graffiti, po tatuaże. Realne sytuacje, gra światła, pełna naturalność i wszechobecna miłość do tego, co się robi. Sesja made in Poland, ale zdecydowanie na światowym poziomie.



Schodząc po wąskich schodach naszym oczom ukazuje się całkiem sporych rozmiarów skateshop, w którym marka Dickies pokazała swoją kolekcje jesień zima 2012/13. Dominują w niej mocne tkaniny, klasyczne wzory i bezkompromisowy, streetwearowy charakter. W nowej kolekcji pojawiły się zarówno ciepłe bluzy, kurtki, nowe wzory koszul, a także t-shirty wykorzystujące m.in. motywy deskorolkowe. Niezależnie czy dla ubrań czy dla fotografii, Galerie Koloru warto odwiedzić. [Lucy]

Galeria Koloru

Aleja Solidarności 82 (na tyłach KFC)

piątek, 14 września 2012

Junior Boys @ 1500 m2 do wynajęcia, Warszawa, 12.09.12

Informacja o powrocie Junior Boys do stolicy była dość zaskakująca. Koncert ogłoszony dopiero na miesiąc przed wyznaczoną datą, nie zdążył też minąć rok od ich ostatniej wizyty. Jednak pojawić się na koncercie Kanadyjczyków było niemal naszym szkolnym obowiązkiem. Nie czekaliśmy na nich z bijącym sercem, ale też bez obaw, że będzie słabo. Widzieliśmy ich w końcu już kilka razy – czy to na legendarnym już koncercie w CDQ w 2007 roku, czy podczas festiwalowego występu na Offie. Do tej pory najlepiej zaprezentowali się chyba w zeszłym roku w warszawskiej Stodole, a tegoroczny koncert, pomimo że odbywał się w niesprzyjających akustyce wnętrzach klubu 1500 m2 do wynajęcia w niczym mu nie ustępował – dowiódł wręcz, że tam też można robić świetnie nagłośnione koncerty (a jednak!). Tym razem atmosfera była jeszcze bardziej gorąca – dosłownie i w przenośni – a my od pierwszych już dźwięków, kiedy nogi same rwały się do tańca, wiedzieliśmy że chłopaki popłyną. Ten zespół to prawdziwy paradoks. Jak to możliwe że te senne kompozycje są skrojone tak wyrazistymi motywami i brzmieniami, że kopią i bujają jak najbardziej żywiołowe parkietowe bangery? Jak to możliwe, że tych dwóch niepozornych, średnio atrakcyjnych (no dobra, naciągamy trochę, Matt Didemus ma na pewno grono oddanych fanek) pisze tak seksowne numery? Nie wulgarne, tylko zmysłowe, nie elegancko-klasyczne, tylko przecież nowoczesne – jakby oddające współczesną, być może odrobinę nieprzystępną i cyniczną, romantyczną osobowość. Chłopaki zaprezentowali jeden nowy, jak na razie niezatytułowany, utwór, który, mimo że składał się w całości ze znanych nam już elementów, niczym nie ustępował poziomem pozostałym, hitowym kompozycjom. Widać więc, że Greenspan i Didemus są gotowi, by nagrać piątą już świetną płytę i stać się tym samym ewenementem w skali światowej – bo kto inny w tej działce trzyma tak wyrównany, wyśrubowany poziom? Podpowiadamy: nikt.

Tekst: Rafał Rejowski, Cyryl Rozwadowski

środa, 5 września 2012

Japandroids @ Hydrozagadka, Warszawa, 01.08.12

Za symboliczny można uznać fakt, że stołeczny koncert Japandroids wypadł w dniu, który zazwyczaj inauguruje rok szkolny. Muzyka Kanadyjczyków to bowiem wyraz czystej młodzieńczej ekscytacji i czerpania życia garściami, poprzeplatany gorzkimi refleksjami i wątpliwościami. Po prawie godzinnej obsuwie (spowodowanej spóźnieniem supportu) klub szybko zaczął się wypełniać fanami żądnymi powtórki legendarnego już w tej chwili występu w Powiększeniu w styczniu 2010 roku, a także tymi, którzy chcieli tę stratę nadrobić. Krótko przed 21.00 na scenie pojawił się włoski skład Be Forest. Dwie dziewczyny oraz chłopak przez pół godziny uprawiali inspirowany The xx i Warpaint indie pop. Polska publiczność jest wyjątkowo podatna na takie brzmienia, w muzyce tria brakowało jednak duszy i wyrazistego songwritingu. Ich inspiracje zdawały się sięgać co najwyżej do roku 2007, a nie do właściwych pierwowzorów wcześniej wspomnianych kapel. W Be Forest jest więc potencjał, ale, jak na razie, niewykorzystany. Przed 22.00 na scenie pojawili się w końcu Japandroids i rozpętali najprawdziwszą burzę. Brian oraz David odegrali w całości obie swoje długogrające płyty i po raz kolejny zredefiniowali takie pojęcia jak „energia” czy „charyzma”. Nadal nie przestaje mnie zadziwiać, że duet jest w stanie brzmieć jak przynajmniej pięcioosobowy zespół i przez ponad półtorej godziny utrzymywać na sobie niesłabnącą uwagę zgromadzonej publiczności. Ta odwdzięczyła się zresztą gromkimi brawami i szałem pod sceną. Jedynym wyraźnym minusem występu były problemy ze sprzętem (które wydłużały przerwy między kawałkami), które jednak i tak ostatecznie przełożyły się na zdecydowanie pozytywną niespodziankę. Zmiana gitary (na tę posiadającą większość ilość progów) pozwoliła wykonać chłopakom zwykle pomijane na koncertach „I Quit Girls”. Kolejnym smaczkiem było zagranie „To Hell With Good Intentions”, nieśmiertelnych i nadal nieodżałowanych Mclusky. „Evil’s Sway”, „Sovereignty” czy „Young Hearts Spark Fire” nadal nie chcą opuścić mojej łepetyny i przypuszczam, że będą tam czekać na następną wizytę chłopaków. Oby krócej niż dwa i pół roku.

Tekst: Cyryl Rozwadowski

poniedziałek, 3 września 2012

Bach, Pasja wg św. Jana, Wratislavia Cantans @ Kościół Uniwersytecki, Wrocław, 01.09.12

Męka pańska

Pewien brytyjski periodyk prowadził swego czasu rubrykę, w której klasycznie wyedukowani muzykolodzy analizowali muzykę rozrywkową przy pomocy narzędzi nabytych w konserwatorium. Wszyscy rockmani, hip-hopowcy i elektronicy jak jeden mąż zbierali baty za swoje prostactwo, wtórność i braki warsztatowe. Fani pisali skargi, a ich idole – nawet największe gwiazdy międzynarodowych scen i list przebojów – równani były z ziemią. Miara, którą ci fachowcy oceniali współczesne utwory nijak jednak nie miała się do zasad, jakimi rządzi się XX-wieczna kompozycja. Ja sam jestem uczniem szkoły „Rolling Stone’a”. Naukę muzyki zakończyłem w liceum, z trudem zdobywając trójczynę z gry na flecie. Do dziś nie umiem czytać nut, a zarówno wydobywając z siebie jakieś dźwięki, jak i pisząc o nich, kieruję się jedynie emocjami i wiedzą zaczerpniętą z tak mało akademickich miejsc jak na przykład pozdrowień drukowanych na okładkach kompaktów. Jestem dzieckiem syntezatorów, loopów i sampli. Synem beatu i basu, który osierocony, nie zawsze wie, co ze sobą począć. W domu mam kilkanaście płyt z muzyką klasyczną, ale i tak niektórzy moi „poważni” znajomi nie uważają, że Cage, Reich i Stockhausen powinni zaliczać się do tej działki. Jeden z tych znajomych od lat przekonywał mnie, że powinienem się z nim wybrać na Wratislavia Cantans. On od ponad dziesięciu lat jest stałym bywalcem dolnośląskiego festiwalu, więc nic nie powinno mi się stać, jeśli przynajmniej raz sprawdzę jak to brzmi, wygląda i pachnie – przekonywał. Nawet jeśli z barokiem kojarzy mi się tylko architektura, malarstwo i ociekające złotem rozpasanie niektórych rapowych teledysków.

Podczas pierwszego zetknięcia z atmosferą tego – wydawałoby się obcego mi – wydarzenia poczułem się całkiem swojsko. Pod Kościołem Uniwersyteckim, podobnie jak pod każdą halą czy większa imprezownią, stały karetki, pan sprawdził mi bilet, a kilka starszych pań zmierzyło mnie wzrokiem, jaki swego czasu prowokowały u klubowych bramkarzy sportowe buty czy szerokie spodnie.

Sacrum pachniało jak zwykle, ozdobne lamperie odbijały się w ekranach iPodów, a przedkoncertowy gwar niczym nie różnił się od tego jaki panuje przy barach, przy których zamawiam zwykle towarzyszące mi na koncertach piwo. Bez browaru jednak słucha mi się tak samo dobrze, a nawet brak soundsystemu nie przeszkadza mi w odbiorze muzyki. Akustyka Kościoła Imienia Jezus nie zachwyciła mnie niestety zupełnie, melodyjnie brzmiący język niemiecki toleruję tylko w wykonaniu Blixy Bargelda, wokalisty (wczesnego) Rammsteinu i Sido, a pojedyncze intrygujące momenty nie były w stanie poprawić mojego nastroju przez najbliższe 100 minut. Korzystając z własnego zaplecza dźwiękowo-analitycznego, mogę powiedzieć, że wszystkie fragmenty, w których pobrzmiewały ukochane przeze mnie elektroniczne trawestacje klasyki niknęły w zalewie germańskich wielogłosów i smyczkowego patosu. Choć pani obok uroniła – godną najwyższego szacunku – pojedynczą łzę, emocjonalność „Janowej Pasji” oscylowała dla mnie w okolicach zera, a w miejscu, w którym atmosfera pauperum zmusza wręcz do odczuwania, było to dosyć zaskakujące.

I tak sobie siedząc w pogłębiającej moje cierpienie korekcyjnej ławie, podziwiając sklepienie i walcząc z narastająca sennością, zrozumiałem w czym tkwi różnica. Nie potrafię słuchać muzyki bez groove’u. Czy to techno, reggae czy jazz, to groove pozwala mi zapomnieć się i zatracić w dźwięku. Najbliższa mi definicja tego nieprzetłumaczalnego określenia opisuje je jako narzędzie do zatrzymywania czasu. Kiedy nic owego toku nie wstrzyma, zaczyna on niemiłosiernie się dłużyć i podobnie jak siedzące obok mnie dziewczyny, mimo karcących spojrzeń kustoszek- amatorek, co rusz mam ochotę zerkać na zegarek.

W międzyczasie kompozycja lipskiego kantora prowokuje moją wyobraźnię do zgoła niemuzycznych wycieczek. Zamiast Pasji widzę Boże Narodzenie, a co gorsza nie związane ono jest w żaden sposób z Jezusem, tylko z Hugh Grantem przemierzającym zaśnieżone ulice Londynu w poszukiwaniu prezentu dla swojej ukochanej. Pod przymkniętymi powiekami stają mi obrazki rodem z siedemnastego wieku, a koncertowa publika już zdaje się wstawać i rytmicznym krokiem, parami zmierzać w stronę ołtarza. Filmowe skojarzenia na chwile nawet nie pozwalają mi obcować z muzyką jako taką. Zresztą nie mam ochoty z nią więcej obcować, a to chyba i lepiej, bo moje narzędzia do jej opisu są kompletnie niezdatne.

tekst: Filip Kalinowski