piątek, 31 sierpnia 2012

Tauron Nowa Muzyka @ Dolina Trzech Stawów, Katowice, 24-25.08.12

Nie powiem, że nie martwiłem się o to jak zabrzmi Nowa Muzyka w Dolinie Trzech Stawów. Martwić się to nawet nie najlepsze słowo, ja się najzwyczajniej w świecie bałem. Przez ostatnie trzy lata to stal, cegła i żwir stanowiły fundament pod dźwiękowe konstrukcje Flying Lotusa, Autechre czy Amona Tobina. Te podwaliny sprawdzały się znakomicie, artyści pytali, ile kosztowało wybudowanie terenu pod festiwal, a głęboki bas i potężne stopy rezonowały w pokopalnianych przestrzeniach Katowic. Wszystko co dobre zwykle się jednak kończy. Znany bywalcom OFF-a, Muchowiec jest całkowitym przeciwieństwem terenów KWK i właściwie wszystkiego co z rave’m, nie technivalem, mi się kojarzy. Co dobrze widać na kolejnych edycjach Rojkowego festu, sielski klimat dawnego lotniska sprzyja bardziej hipisom, niż klubowiczom, a elektronika nie czuje się w tym miejscu najlepiej. Ostatni weekend sierpnia przekonał mnie jednak, że bardziej niż maksyma „z pustego i Salomon nie naleje”, w kontekście tauronowej ekipy sprawdza się cytat z WWO „nie pisz czarnych scenariuszy”. Od organizatorów Nowej Muzyki OFFowa załoga powinna się uczyć produkcji eventów, a włodarze Melta – układania aktualnych line-upów. I choć akustycy przesadzali chwilami z głośnością i poziomem niskich częstotliwości, a Beach House i Hot Chip służyli jedynie za magnes dla niezdecydowanych, to nie podlega żadnej dyskusji, iż to Tauron dzierży palmę pierwszeństwa wśród tegorocznych festiwali.

Piątkowy wieczór zaczęliśmy od krótkiej wizyty na Sepalcure. Oprawione w rozpikselowane wizualizacje, równie taneczne co melancholijne produkcje Amerykanów sprawdziłyby się lepiej w godzinach porannych, szybko więc przenieśliśmy się do kolejnego namiotu. Na rubieżach festiwalowego terenu krakowianin Eltron John dowodził, że nikt tak nie rozkręci imprezy jak dobry, techniczny – nie tylko ze względu na umiejętności – DJ. Zaznajomiony z tauronową publiką absolwent RBMA podczas swojego dwugodzinnego seta zbudował stałe soniczne łącze pomiędzy Katowicami a Detroit. Od doprawionej szczyptą reggae fuzji electro i disco nie było nam więc trudno przejść (tanecznym krokiem) na Gang Gang Dance.

Na koncert nowojorczyków dotarliśmy w najlepszym momencie – w chwili, w której głos Lizzi zaczął odmawiać jej posłuszeństwa. Jako że fanem wokalu panny Bougatsos nie jestem, a psychodeliczne syntezatorowe melodie i szamańskie rytmy kocham całym sercem, druga połowa występu Amerykanów była dla mnie świetną okazją, żeby w ogóle zobaczyć tego dnia główną scenę. Do zwiedzania skłoniła nas również Gnučči, która wraz z końcem hipsterskich rytuałów rozpoczęła już swój mały karnawał przed świetnie nagłośnionym Tourbusem. Pełna energii i zaangażowania, chwilami uroczo nieoswojona jeszcze z mikrofonem, obywatelka świata przeniosła Trzy Stawy nad tropikalną lagunę, a Schlachthofbronxowy rytm porywał do tańca nawet weekendowych bywalców Taurona, którzy z niepocieszonymi minami przemierzali Muchowiec w oczekiwaniu na Beach House. My swoją plażę znaleźliśmy pod redbullowym autobusem, ale zanim na nią wróciliśmy, line-up przeciągnął nas na drugą stronę festiwalu. XXYYXX, L-Vis 1990 i Lapalux to kombo rodem z za(chodnio)granicznych klubów. Gdyby nie świetne wyczucie rytmu i publiki drugiego z tych panów, mogliby oni jednak zmieniać się za „konsoletą” w losowych odstępach czasu i nikt raczej nie zauważyłby różnicy. Choć już widzę obruszenie wszystkich gatunkowych purystów i elektronicznych analityków, to powiedzmy sobie jedną rzecz szczerze – w 2012 roku parkiety całego świata rządzą się podobnymi prawami. Rapowy hook, postdubstepowy bas i rytmy przypominające o tym, że kiedyś był hip-hop, kiedyś house, a kiedyś techno. Raz wolniej, raz szybciej, raz ciut bardziej tropikalnie, a raz melancholijnie. Koniec końców i tak, zewsząd słychać TGHNT i Joy’a Orbisona z Boddiką. I choć kilkunastoletni mieszkaniec Orlando i jego ciut starszy kumpel z Wysp zgłębiają bardziej senne rejony sceny niż założyciel Night Slugs, to dużą część kolekcji „płyt” wszyscy z nich mają podobną. Dużą część występu Fuck Buttons natomiast nudziłem się niemożliwie. O ile uwielbiam momenty dźwiękowego rozpasania, które zwykle stanowią kulminację kilkunastominutowych numerów duetu, o tyle proces dochodzenia do nich zwykle grzęźnie w monotonnie romantycznych rejonach syntezatorowego grania. Brzmienie rolandów niż casio woli z kolei kalifornijski projekt NGUZUNGUZU. Asma Maroof i Daniel Pineda skacząc po stylistykach i... stojąc niewzruszenie na torbusowej scenie, wprawili tłum w doprawdy ekstatyczny stan, a biorąc pod uwagę, w jak dziwne i egzotyczne rejony chwilami się zapędzali, to jest to prawdziwy wyczyn i to do nich należy laur najciekawszego występu pierwszego dnia. W wyścigu po trofeum wyprzedzili wszystkich występujących wcześniej, oraz chwilami intrygującego, ale niezdecydowanego, w jaką stronę ma iść, tęskniącego chyba za czasami totemów i smoków Clarka.

Drugi dzień zaczęliśmy natomiast z bardzo sympatycznym, choć mało porywającym Eskmo. Glitchhopowy przystępniak dogrywał do swoich melodyjnie trzeszczących beatów a to partie wokalu, a to dźwięk walenia w rurę, a to odgłos otwieranej puszki z piwem. Jako że zaschło nam od tego w gardłach, szybko wciągnęliśmy po browarze i ruszyliśmy na Main Stage na Madliba. Wbrew temu, co wypisują największe krajowe portale, Madlib nie jest i nigdy nie był dobrym didżejem, MC nie nazywa się nawet sam, a ilość wypalanej trawki nie wpływa dodatnio na poziom energetyczny jego występów.

Półgodzinny instrumentalny wstęp zniesmaczył wielu „znawców”, którzy narzekali na to, że gra z cedeków (a z czego niby miałby grać gość, który nie korzysta z komputera, a 3/4 jego selekcji stanowią beaty, które zrobił w zeszłym tygodniu?) i nie miksuje ze sobą numerów. Wystarczyło jednak spędzić chwilę na popołudniowej Infosesji albo zrobić porządny research, żeby wiedzieć, że po występach Otisa nie można spodziewać się nic innego. Sam wolałbym usłyszeć go w klubie, gdzie jego kilkugodzinna selekcja mogłaby pełnić funkcje relaksacyjno-edukacyjne, zamiast czekać pod przytłaczająco wielką sceną na wejście Freddiego Gibbsa, który uratuje sytuację. Przypominający hologram Tupaca, odrobinę groteskowy w swoich seksualnych kontaktach z policją, reanimator gangsta rapu sprawdził się na żywo w 100%. Podczas gdy większość raperów nie potrafi udźwignąć koncertu bez pomocy hype mana, reprezentant postindustrialnego Midwestu imponował swoim mocnym głosem, pewnym flow i sztywną postawą. Koszulkę zdjąłby nawet gdyby w Katowicach panował mróz, w swoje gierki z systemem wciągnął również przesadnie grzecznych fanów Ghostpoeta, a z puszczonym przez Madliba „93 'til Infinity” obszedł się doprawdy fachowo. I pewnie podobnie jak na OFFowego DOOMa będą na niego narzekać wszyscy niedzielni fani rapu, ale podobnie jak on sam – mam to głęboko w dupie. W tych samych rejonach mojego ciała lokalizuję nowe odkrycie połowy festiwalowiczów czyli Brand Brauer Frick Ensemble. Niemieckiemu tercetowi, czy gra on z orkiestrą czy nie, daleko do finezji, z jaką udało się połączyć muzykę klasyczną i klubową takim postaciom jak choćby Carl Craig. Podobnie jak w przypadku Birdy Nam Nam, to czy ktoś gra muzykę, której nie łykam z laptopa czy z bardziej rozbudowanego instrumentarium nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Nowy wydźwięk miał dla mnie tymczasem występ Mouse On Mars.

Widziałem ich chwilę temu na Melcie i zdążyłem już dać wyraz swojemy entuzjazmowi gdzieś poniżej, dodam więc tylko, że koncerty z materiałem z „Parastrophics” dalekie są od rutyny i monotonii, Dodo NKishi jest jednym z najlepszych współczesnych bębniarzy, a pan akustyk mógłby czasem spuścić odrobinę niskich częstotliwości, żeby było słychać wszystkie niuanse radosnej gry Niemców. Nie mniej wesoły był DJ Spinn, który miast wsparcia nie wypuszczonego ze Stanów Rashada, dostał do ręki mikrofon. Dokręcane co rusz powtarzanym „let’s go” footworkowe wersje mniej lub bardziej znanych tracków pełniły na Nowej Muzyce podobną funkcję jak Shangan Electro na OFFie. Bo bez względu na to, czy swoje korzenie ma w RPA czy w Chicago opętańcze tempo i dobre hype’owanie tłumu zawsze zapełnia parkiet, podtrzymuje imprezową atmosferę i – najzwyczajniej w świecie – robi robotę. Po juke’owej wersji „Niggas in Paris” przyszedł natomiast czas na wersję syntezatorową, którą w swoim spontanicznym, nieco chaotycznym secie zaprezentował Gaslamp Killer. I nawet w kontekście tego, że francuskie electro dawno już nie żyje, a na wiertarkowe szlagiery należałoby spuścić 16 ton prawdziwego dubstepowego basu, to show kalifornijskiego szamana byłoby miłym akcentem festiwalu. Niestety, kto słyszał ostatnimi czasy występy GLK wie, że przymiotniki spontaniczny i chaotyczny niezbyt pasują do rutyniarsko powtarzanych przejść i selekcji. W dobie internetu i tanich biletów lotniczych coraz trudniej ukryć wszystkie swoje sztuczki i myki. Szczególnie, że nawet „wschodnioeuropejskie” festiwale są coraz częściej robione na światowym poziomie i przyjeżdżają na nie ci sami ludzie, co na Sonar czy Melta. Jeśli natomiast będą się rozwijać w takim tempie jak do tej pory, szybko mogą tym zagranicznym miejscom pielgrzymek odebrać sporą część publiki.

tekst: Filip Kalinowski, foto: Monika Stolarska

piątek, 17 sierpnia 2012

Szczecin, 10-12.08.2012

Byliście kiedyś w Szczecinie? Nie, to nie nad morzem i nie, nie jedzie się tam 100 lat. Szczecin to fajne miasto z trudną przeszłością i wieloma ciekawymi miejscami. Mieliśmy niedawno okazję poznać niektóre z nich – na zaproszenie władz miasta wybraliśmy się na weekend do Szczecina.



Szczecin reklamuje się hasłem „pływający ogród” i choć w pierwszej chwili złapaliśmy się za głowę na myśl, że katowicka zaraza niedorzecznych haseł sięgnęła już tak daleko, szybko jednak przekonaliśmy się, że o ile Katowice miastem ogrodów nie są (i być nie powinny, bo nie w ogrodach tkwi ich ogromny turystyczny potencjał), to Szczecin pływającym ogrodem jest faktycznie. Prawie połowę terenu miasta zajmuje woda: jeziora, rzeka Odra i jej dopływy, liczne kanały i zatoki. I właśnie od wody zaczęliśmy zwiedzanie. Podczas rejsu katamaranem podziwialiśmy portowe zabudowania, trochę straszne, a trochę piękne.





Wypłynęliśmy też na pobliskie jezioro Dąbie. Dość niezwykłe było to, że zaledwie kilkadziesiąt metrów od groźnych żurawi, zacumowanych barek i rozpadających się miejscami magazynów portowych gęsto kwitły nenufary, bieliki przelatywały nam nad głowami, a czaple i kormorany spokojnie przyglądały się z brzegów.



Największa atrakcja była jednak jeszcze przed nami: betonowiec, czyli statek o kadłubie z betonu. Zbudowany przez Niemców (spryciarze wobec braku stali budowali statki z betonu właśnie), zatopiony na jeziorze Dąbie, dziś służy jako atrakcja turystyczno-muzyczna – na betonowcu odbywają się bowiem koncerty, m.in. podczas szczecińskiego festiwalu Boogie Brain (tegoroczna edycja odbędzie się w dniach 19-20.10).



Inną niezwykłą atrakcją Szczecina są podziemne korytarze, tunele i bunkry ciągnące się pod miastem. Niektóre z nich tak stare, jak samo miasto, po I wojnie światowej rozbudowane zostały o setki podziemnych schronów. Codziennie o 12.00, z przejścia między peronami Dworca Głównego (prawie jak w Harrym Potterze!) można wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem po największym z bunkrów, zbudowanym w 1941 roku, a w okresie zimnej wojny przebudowanym na schron przeciwatomowy. Do wyboru są dwie opcje: na poważnie, trasą II wojny światowej i na „wesoło” (o ile komuś pod tonami betonu może być do śmiechu), trasą zimnej wojny. My zaliczyliśmy obie trasy i było to naprawdę niezwykłe przeżycie – polecamy wszystkim zwiedzającym Szczecin (szczegóły znajdziecie na stronie www.schron.szczecin.pl).



Choć przewodnik próbował podchodzić do tematu na wesoło – w bunkrach można organizować „imprezy okolicznościowe”: urodziny dla dziecka (sic!), imprezy integracyjne, konferencje, ponoć także wieczory panieńskie i kawalerskie – nam ta wesołość udzieliła się raczej w formie czarnego humoru. Kolekcję masek przeciwgazowych odebraliśmy jako dość dosłowną interpretację hasła fashion victime...



Niemcy pomyśleli o wszystkim, bo w schronie (oprócz farby fluorescencyjnej na suficie i fragmentach ścian, która nawet po awarii zasilania wskazywałaby zbunkrowanym drogę w ciemności) znalazł się też oddzielny pokój dla dzieci...



Całość budziła naprawdę upiorne wrażenie, ale wycieczka to była fascynująca. Część zimnowojenna to już zdecydowanie inna, bardzo absurdalna bajka. Dekoracje jak z „Misia”, meblościanki, pokój dyrektora, pocztówki ze Złotych Piasków, stare magazyny modowe i jeszcze więcej masek przeciwgazowych. Jeśli szukacie pomysłu na alternatywne zwiedzanie miasta, to bardziej alternatywnie się nie da. Przynajmniej w Szczecinie.



Zwiedzanie wodnego miasta można też uprawiać z perspektywy kajaka – tę atrakcję również zaliczyliśmy. Od tego całego zwiedzania byliśmy non stop głodni, na szczęście organizatorzy zadbali o nasze żołądki i co najmniej połowę wyjazdu spędziliśmy z nosem w talerzu (swoim albo cudzym – to nasza specjalność) lub szklance. Polecamy szczególnie hinduską knajpę Bombay, prowadzoną przez byłą miss Indii, która musiała sobie nagrabić w poprzednim życiu, skoro spadła na nią karma w postaci miłości do polskiego marynarza. Pani Anita Agnihotri dzielnie sobie jednak z polskimi zimami radzi i od wielu lat serwuje w Szczecinie najlepsze papadamy, jakie jedliśmy.



Kulminacją szczecińskich atrakcji miał być Pyromagic, czyli po naszemu festiwal fajerwerków. A festiwal to nie byle jaki, bo w tym roku popisywać się mieli zwycięzcy czterech poprzednich edycji (Włosi, Chińczycy, Czesi i Portugalczycy). Każda z ekip przygotowała 18-minutowy pokaz i jak nie lubimy fajerwerków, tak nam się podobało. Na bogato!



tekst i foto: Olga Wiechnik

środa, 8 sierpnia 2012

Off Festival 2012 @ Katowice

Charles Bradley

W drodze do Katowic raz po raz zacieraliśmy łapki na myśl o występie Demdike Stare. Niestety, tak spektakularnie położonego koncertu nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy już dawno. Los Elisabeth Southern – od której przydomku wziął swoją nazwę ten dźwiękowo-okultystyczny projekt – powinien spotkać tego, kto wpadł na pomysł umieszczenia brytyjskiego duetu w popołudniowych godzinach line-upu. Grupa, której hipnotyzująca siła tkwi w żmudnym, transowym budowaniu klimatu poprzez brzmienie, przegrała z akustykiem, wielkością ekranu i atmosferą piwnego ogródka (bez piwa). Przegrała niestety z kretesem. Zazwyczaj budzące grozę, misternie układane wizualizacje służyły za tło dla refleksów zachodzącego słońca, a wielopłaszczyznowe, mroczne kompozycje Anglików niknęły w otchłani niskopiennego charkotu. Większość zebranych myślała niestety, że tak ma być, że taka konwencja. A konwencję tę wyszykował Demdike'om offowy akustyk i za to... chuj mu w dupę.

To, że na zachwycającej swym line-upem Scenie Eksperymentalnej nie należy stawiać krzyżyka dowiódł na szczęście kolejny duet goszczący na jej deskach. Alva Noto i Blixa Bargeld to weterani przekraczania muzycznych barier i gatunkowych granic. Lata spędzone w otoczeniu głośników, mikrofonów i kabli nauczyły ich, że w kwestiach dźwiękowej materii nie należy ufać nikomu. Ani głos założyciela Einstürzende Neubauten, ani elektroniczne struktury tworzone przez Carstena Nicolaia, ani – tak ważna w ich występach cisza nie miałyby szans wybrzmieć w należyty sposób bez wsparcia ich własnego akustyka. Świadomość, z jaką Niemcy operują wykorzystywanym instrumentarium, budziła zachwyt. Dojmujący wokal nie pozwalającego sobie na szarżę Bargelda w połączeniu z oszczędnością klików Alvy budował atmosferę świętego nie(s)pokoju. A taki klimat podczas tegorocznego Off Festivalu udało się zbudować jeszcze tylko jednemu zespołowi.

Szansy na zbudowanie czegokolwiek nie miało natomiast Shabazz Palaces, które stoczyło na naszych uszach nierówny pojedynek z akustykiem i zamiast afrofuturystycznego misterium odprawiło... nas na Scenę Leśną. W przeciwieństwie do rapów Palaceera Lazaro, wokale Aleca Empire’a, Nici Endo i CX'a KiDTRONIKa słychać było całkiem nieźle. I choć cyfrowo-hardcore’owa ściana dźwięku nie była w stanie zagłuszyć lewackiego przekazu niemieckich rewolucjonistów, to w ich buntownicze zamiary wierzymy dziś dużo mniej niż kilkanaście lat temu. Zespół zdolny niegdyś wzbudzać zamieszki, w 2012 roku jest w stanie co najwyżej pobudzić kilkuset modnie ubranych ludzi do pogo. Przed blisko dwoma dekadami przypominający dowódcę miejskiej partyzantki charyzmatyczny lider zdaje się teraz odgrywać tylko swą dawną rolę, a to, że stoją za nim te same ryczące produkcje, niestety nie zwiększa jego wiarygodności. Bo w zaangażowaniu, nie hałaśliwych dźwiękach, kryła się zawsze potęga Atari Teenage Riot.

Starsza część naszej ekipy nastawiła się też na trochę starszych artystów – raczej starszych stażem niż tylko wiekiem, bo wiadomo że starszego niż sam Bóg, ale wciąż diabelnie żwawego Iggy’ego Popa, czy urodzonego w 1948 roku bohatera piątkowej edycji Charlesa Bradleya ciężko przebić. Nigdy nie byliśmy wielkimi fanami The Wedding Present, ale morskie potwory (płyta „Seamonsters”, 1991) zawsze czaiły się gdzieś w pobliżu, a my mieliśmy do nich tyleż sympatii co i szacunku. Ten wyprodukowany przez słynnego Steve’a Albiniego album to opus magnum ekipy Davida Gedge’a , który zdecydował się przypomnieć „potwory” w całości. Wpadliśmy posłuchać paru piosenek – i zostaliśmy prawie do końca. Bo choć ze sceny emanował raczej nowofalowy dystans, to urok tych prostych, dynamicznych ale melodyjnych gitarowych numerów trzymał nas w miejscu jak magnes. Duży szacun za doskonała formę, której zabrakło choćby rok wcześniej trochę starszym kolegom (i poniekąd protoplastom) czyli Gang of Four.

Wyjątkowo nie w formie okazał się też kwartet The House of Love, można by rzec – muzyczni koledzy z ławki The Wedding Present, a na pewno ich rówieśnicy. Dla tych z nas, którzy wiele obiecywali sobie po wizycie zespołu Guya Chadwicka (w kręgach fanów britpopu postaci wręcz kultowej, bez której wpływu ciężko sobie wyobrazić Oasis czy nasz Myslovitz), ich występ okazał się druzgoczącą konfrontacją sentymentów z rzeczywistością. Choć set wypełniły w co najmniej 1/3 utwory z podszytej postpunkowym nerwem debiutanckiej płyty, na żywo były one równie oklapłe, smętne i niezgrabne jak wyrzucony przez okno szkolnej łazienki kondom z wodą. Zespół często się rozjeżdżał, jakby każdy z muzyków grał sam sobie, Chadwick nie domagał wokalnie, trapiły go problemy sprzętowe, a perkusista mylił się, jakby przed tygodniem po raz pierwszy usłyszał nagrania swojej kapeli. Ładne, melodyjne piosenki zespołu ze słynnym „Shine On” zagranym na koniec również nie miały wręcz szans na pokazanie swego znanego z płyt powabu. Jedynym naprawdę jasnym punktem występu była gra gitarzysty, Terry’ego Bickersa, którego intuicyjne, emocjonalne podejście do instrumentu robiło spore wrażenie.

Z przykrością opuszczaliśmy Scenę Namiotową, tymczasem za rogiem, na Scenie Leśnej, The Antlers już gotowali się do wysłania nas na orbitę. W zasadzie to im się udało – otwierający set numer „Rolled Together” w wersji live to nie tylko wywołujący mrowienie okolic kręgosłupa falset Petera Silbermana, ale też karkołomnie wyhamowujące kompozycję akcenty rytmiczne i przeszywająca gitara. Potem niestety nasi dzielni piloci wyraźnie obniżyli pułap i z okolic zarezerwowanych dla ISS zeszli na wysokość przelotową samolotów pasażerskich – lekko powiało nudą, a gęstymi oparami elektroniki i hałaśliwymi sprzęgami nie było im łatwo ukryć kompozycyjnych niedostatków. Nie mniej jednak uduchowione pląsy Antlersów, którzy każdym centymetrem swych ciał przeżywali wygrywane przez siebie dźwięki, to obrazek wart zobaczenia.

Thurston Moore

We wpleceniu noisowych momentów w strukturę zwiewnych, akustycznych ballad tkwi natomiast siła Thurstona Moore'a. Czy filar nowojorskiej alternatywy śpiewał swoim charyzmatycznie mizernym głosikiem czy pozwalał sobie na momenty gitarowej dezynwoltury, publika jadła mu z ręki. Co ciekawe, niemniej entuzjastycznie bywalcy Offa zareagowali na rozpoczynający się zaraz po koncercie Amerykanina, występ Shangan Electro. Roztańczeni Afrykanie, nie mają nawet pięciu procent zasług założyciela Sonic Youth, mają natomiast swój egzotyczny urok, niespożyte zapasy energii i całe naręcza tanecznych numerów. Przez blisko godzinę szczelnie wypełniony namiot Sceny Eksperymentalnej poruszał się w tempie 189. uderzeń bębna na minutę. Uginająca się pod naporem ludzi podłoga wprawiała w rytmiczne bujanie nawet tych najmniej ruchawych, a uśmiech nie schodził z setek twarzy próbujących powtarzać obco brzmiące zaśpiewy.

Tymczasem ze skromnej sceny Trójki poniósł się w noc zapach skoszonego siana, prymki przedniego tytoniu do żucia, a może nawet krowich placków – trwająca w najlepsze pitchforkowa zajawka na country pokazała swe oblicze podczas występie Megafaun. Dla nielicznej grupki słuchaczy amerykańskie nerdowskie trio zagrało rewelacyjny set pogodnych, czasem rozimprowizowanych piosenek, niesionych przez elektryczne organy i sunące niespiesznie dźwięki banjo, przede wszystkim jednak zachwycające harmoniami wokalnymi, tak charakterystycznymi dla muzycznych tradycji amerykańskiego południa. Wrażenie robił też gitarzysta, którego wcale nie country’owe szaleństwa dodawały niektórym piosenkom rockowego kopa.

Iggy Pop

Okazją do podbijania znanych z płyt tekstów był natomiast występ DOOMa. Wspierany przez niewidzialnego DJ-a, nowojorski MC oparł cały swój koncert jedynie na głosie i tekście. Zmieniające się w zaplanowanych odstępach czasowych puszczone z komputera podkłady nawet na sekundę nie pozwoliły mu się schować za cudzymi umiejętnościami. Pozbawiony wsparcia hype mana udowodnił, że prawdziwy mistrz ceremonii radzi sobie sam i jeden mikrofon jest jedynym, czego potrzebuje, by wprawić tłum w rytmiczne bujanie. Numery wydawane pod jego rozlicznymi aliasami przeplatały się ze sobą podczas gdy jego głęboki wokal z namaszczeniem wypowiadał kolejne wersy. Stalowa maska odbijała sceniczne światła i tylko w wyobraźni widzieliśmy, jakie wrażenie musi robić ta listening session w małym zadymionym klubie. W kontekście fatalnie brzmiącego Shabazz Palaces i nawijającej z playbacku, mylącej swag ze zblazowaniem Dominique Young Unique, DOOM okazał się jedynym dowodem na to, że hip-hop ma w ogóle rację bytu na Off Festivalu

Zagraniczny aperitif w postaci kierowanego przez Simona Balthazara londyńskiego kwintetu Fanfarlo najlepiej chyba tego wieczora definiował słowo „ładne” – bezpretensjonalne, indierockowe piosenki zbaczające ku folkowi dzięki rzewnym skrzypcom i refleksyjnym wokalom przyjemnie nastroiły nas na przyjęcie muzycznych wrażeń ostatniego dnia Offa.

Dam Funk

Gdy gremialnie skierowaliśmy swe kroki w kierunku sceny eksperymentalnej, by zmierzyć się z muzyką obolałej po rozstaniu z Thurstonem Moorem Kim Gordon, odstające ucho redaktora Rejowskiego wprawnie wychwyciło soczysty, ejtisowy klawisz i wysoki, czarny wokal – to Dam Funk przygotowywali się do występu na Scenie Leśnej. Część z nas zrobiła więc w tył zwrot. W zasadzie od pierwszych sekund występu Dam Funk rozbujali publiczność pokazując, jak w XXI wieku powinien brzmieć funk. Ocierając się o disco i fusion, skopali nam tyłki rewelacyjnym kombosem perkusji i basu (czasami ręcznie wygrywanego na syntezatorze) a sam Damon G. Riddick przeszywał nas to wokalem (przypominającym barwą Horace’a Andy’ego, czasami przepuszczanym przez wokoder), to klawiszowymi szaleństwami, czerpiąc garściami z barw korgów i rolandów sprzed trzech dekad. Zarówno gangsterska konferansjerka jak i wyśpiewana na kolanach, mistrzowsko wpleciona w kawałek zamykający występ żarliwa prośba do jakiejś najwyraźniej ekslaski, by dała mu wreszcie żyć, wyniosły go do top trzy frontmanów wśród artystów tegorocznej edycji Offa. Miażdżący występ.

Część z nas dotarła jednak pod Scenę Eksperymentalną, gdzie Kim Gordon i Ikue Mori odegrały kilka ze swoich postnuklearnych piosenek. Przy wtórze gitarowych zgrzytów i pełnych szumów, elektronicznych struktur, reprezentantka Sonic Youth wyszeptała kolejne ze swoich rozimprowizowanych wersów, dając próbkę tego, jak może brzmieć amerykański folk blues po... końcu świata.

Battles

Jak mogłaby brzmieć współczesna muzyka gitarowa, gdyby nie była tak zastana i „zainspirowana”, pokazali natomiast Battles. Nowojorskie trio przy pomocy dosyć klasycznego instrumentarium zgłębia te rejony muzycznej mapy, od których stronią i mainstreamowcy, i eksperymentatorzy. Taneczny rytm potrafią oni złamać jazgotliwym solo, matematyczną wręcz strukturę połączyć z melodyjnym wokalem, a różnice między wesołą piosenką a pieśnią wojenną zatrzeć w trakcie trwania jednego numeru.

W trakcie trwania stand upu Henry’ego Rollinsa nie mogliśmy już natomiast zdzierżyć natłoku umoralniających treści i choć kilka razy szczerze wybuchnęliśmy śmiechem, to niesmaku po „rave’owym” skeczu jego offowy występ w nas nie zabił.

Swans

Zabili nas Swans. Zamykający Główną Scenę, raz po raz zakłócany przez pilnującą czasu ekipę techniczną występ nowojorskich weteranów to jeden z najlepszych koncertów jakie widzieliśmy i słyszeliśmy w życiu. Dowodzona przez Michaela Girę multiinstrumentalna grupa to najciekawszy współczesny live band i kto wie czy nie najważniejszy rock band ever. Wciąż balansujący na granicy fizycznej wytrzymałości i psychicznej równowagi muzycy nie wiedzą, co to rutyna czy kompromis. Nieustannie napędzając się w opętańczym transie, na żywo tworząc swoje hipnotyczne, rytualne kompozycje, Swansi ocierają się o metafizykę. Czerpiąc energię z potęgi dźwięku i współuczestnictwa publiki, przekraczają granice, które dla większości zespołów znajdują się daleko poza horyzontem. Dobrze, że grali pod koniec ostatniego dnia festiwalu. Tego, czego dokonali w trakcie trwania swojego brutalnie przerwanego występu nie byłoby w stanie przebić nic innego.

Tekst: Filip Kalinowski, Rafał Rejowski
Foto: Piotr W. Bartoszek

piątek, 3 sierpnia 2012

Madonna @ Warszawa, Stadion Narodowy, 01.08.2012

Madonna od zawsze budzi skrajne emocje, to samo dotyczy jej koncertów. Nie ulega jednak wątpliwości, że to ostatnia ikona popkultury takiego formatu, ale na koncercie na Stadionie Narodowym fani nie bawili się tak dobrze jak kilka lat temu na Bemowie. W prawie dwugodzinnym show było za mało typowo tanecznych numerów, za to (przynajmniej na początku) za dużo syntezatora. Były przeboje z nowej płyty Girl Gone Wild, Give Me All Your Luvin’, Turn Up the Radio oraz stare, dobrze znane hity Vogue, Human Nature czy Like a Virgin w wolnej, zmysłowej/agonalnej wersji (zdania są podzielone, ale przeważa takie, że jeszcze nigdy niedostatki wokalne Madonny nie były bardziej „słyszalne”. Poza tym ta piosenka naprawdę nie ma drugiego dna, więc po co się go doszukiwać?). Był też mashup Express Yourself i Born This Way Lady Gagi – z wyraźną wbitą pod jej adresem („She’s not me” powtarzane przez Madonnę kilkakrotnie podczas śpiewania numeru Gagi w połączeniu z plastikowo-słodką oprawą wizualo-choreograficzną, bardzo kontrastującą z wcześniejszymi mocnymi, pewnie dla niektórych szokującymi inscenizacjami złożyły się na dość jasny komunikat). A te wcześniejsze mocne momenty to np. Gang Bang, podczas którego Madonna odstrzeliwała po kolei wszystkich tancerzy, czemu towarzyszyły dość realistyczne rozbryzgi krwi na przeogromnym telebimie. Na wizualizacjach, oprócz fragmentów mózgu, pojawili się Lil Wayne, M.I.A. i Nicki Minaj, a na scenie mężczyźni w szpilkach znani jako Kazaky. Madonna nie rusza się już jak dawniej, ale i tak blisko 55-letnia artystka jest w lepszej formie niż większość 30-latek. Fantastycznie za to ruszali się liczni tancerze – co oni wyrabiali na slacku i jak to możliwe, że ich kończyny wyginały się we wszystkie (nie)możliwe strony?! Mimo kilku rozczarowań koncert nam się podobał, choć oczywiście było to nieprawdopodobne nagromadzenie kiczu. Ale bardzo profesjonalnego kiczu. Na bogato!

















tekst: Lucy, wiech, foto: Kacper Sarama

czwartek, 2 sierpnia 2012

19-29.07.12 - T-Mobile Nowe Horyzonty @ Wrocław

Pisanie w trakcie trwania Nowych Horyzontów nastręcza sporo problemów. Ilość pokazów i nowy tryb zapisów (zaczynających się teraz o 8.30 rano) nawet bez dodatkowych zajęć skutkować może deprawacją snu. Zresztą pisanie o wrocławskim festiwalu samo w sobie nie jest rzeczą łatwą. Zawsze można skonstatować, że było fajnie i udało się zobaczyć multum filmów, do których w inny sposób nie udałoby się dotrzeć. Można ponarzekać na wrażliwość i otwartość horyzontów festiwalowej publiki - żywo dyskutującej, ale nie zawsze myślącej. Można też zdać relację z muzycznej sceny w Arsenale. Ale pierwsze rozwiązanie mnie nie satysfakcjonuje, zrzędzić mi się nie chce, a z koncertów widziałem tylko Peaches DJ Extravaganza, która wyglądała i brzmiała dokładnie tak, jak sugeruje to nazwa jej nowego projektu (no może z większym naciskiem na Extravaganza niż DJ). W drugiej połowie sierpnia życie toczy się wokół filmów; to one dyktują kiedy się śpi, je, pije i pali. O filmach więc napiszę. Krótko i subiektywnie. Czasami mocno kontekstowo, ale na stronie festiwalu wciąż wiszą opisy twórców katalogu. W przeciwieństwie do nich, ja - na szczęście - nie muszę wszystkiego zachwalać.

Zabawa w wojnę / The War Game - reż. Peter Watkins - GBR, 1965 - Pouczający wyimek z działań brytyjskiej propagandy. Mockument ukazujący strasznie straszne konsekwencje potencjalnego wybuchu zimnej wojny. Prawdziwe przerażenie budzi jednak publiczność śmiejąca się z opresyjnego państwa, a przerażona przepauzowanymi wypowiedziami strażaków walczących z popromienną gehenną. Szczególnie dotkliwe jest to w czasach, w których lęk przed wojną atomową zastąpiła obawa przed czającymi się wszędzie terrorystami.

Hard Core Logo 2 - reż. Bruce McDonald - CAN, 2010 - Filmy, które w założeniach mają być „fajne” zwykle fajne nie wychodzą, a jeśli babrzą się jeszcze w środowiskowy kontekst, prawie zawsze okazują się katastrofą. Historia wymyślnie opętanej, wymyślonej wokalistki w programie „Ery” (dobry marketing trudno wyrugować z podświadomości) zestawiona została ze zmarnowanym pomysłem mockumentu o pierwszym polskim „MC”. Na obu tych produkcjach wytrzymałem pół godziny, co jest rekordem tegorocznego festiwalu, podczas którego nie wyszedłem z niczego innego.

Pokój 237 / Room 237 - reż. Rodney Ascher - USA, 2012 - Dziewięć interpretacji jednego z najrzadziej analizowanych dzieł Kubricka. Podczas gdy większość filmoznawców dostrzegała w „Lśnieniu” jedynie napięciotwórczą maestrię, goście blisko dwugodzinnego, porywającego dokumentu zwracają uwagę na konteksty psychologiczno-historyczno-społeczne. Od trudnych do pominięcia freudowskich motywów, po wymagające sporej wiary spiskowe teorie - te rozpatrywane na przykładach obserwacje naprawdę poszerzają pole widzenia. A jak już kilkadziesiąt lat temu zauważył Derrida, każda interpretacja jest tak samo słuszna, jak i fałszywa

Legenda Kaspara Hausera / La Leggenda di Kaspar Hauser - reż. Davide Manoli - ITA, 2012 - Hipnotyzujący swą formą i fascynujący symboliką wgląd w to, jak mogłyby wyglądać teledyski Daft Punk, gdyby... realizował je Alejandro Jodorowsky. Nie znaleziony na obrzeżach Norymbergi, a wyrzucony na brzeg ponowoczesnej krainy nieskażony kulturą znajda wyrywa jej mieszkańców z ich bezrefleksyjnych ról. Ani pewność siebie, ani szybko nabyte umiejętności didżejskie nie pomogą mu jednak przetrwać w owym szarym świecie. Świecie, z którego uciec można tylko ku niebu. Stać się lekkim i odlecieć. Po heroinie.

Wrong - reż. Quentin Dupieux - FRA / USA 2012 - „Dzień świstaka” XXI wieku. Kojarzony głównie ze sceną klubową spadkobierca surrealistycznej schedy znów poszukuje prawdy kryjącej się między absurdalnymi skojarzeniami i onirycznymi sytuacjami. W tym samym czasie jego bohaterowie starają się wyrwać z okowów świata, w którym godziny mają więcej niż 60 minut, w pracy wciąż leje deszcz, a logotypy pobliskich spółek nie mają najmniejszego sensu.

Low Definition Control - Malfunctions #0 - reż. Michael Palm - AUT 2011 - Żmudny w swojej jedynej słusznej formie dokument o rosnącej z dnia na dzień skali inwigilacji. Przypominające nagrania z kamer przemysłowych statyczne, nieostre kadry wodzą widza na pokuszenie. Nie prowadząca do odkrycia prawdy chęć znalezienia nieregularności nieobca jest również operatorom systemów monitoringowych. O czających się w takim myśleniu niebezpieczeństwach rozmawiają słyszalni z offu specjaliści.

American Movie - reż. Chris Smith - USA 1999 - Gdyby Napoleon Dynamite nie interesował się tańcem, a kinematografią, jego twórczość przypominałaby zapewne filmy bohatera tego mockumentu. Rozgrywająca się w skąpanych w alkoholu i biedzie realiach Milwaukee, historia reżysera-pasjonata dostarcza jednak nie tylko rozrywki. Żaden z hollywoodzkich decydentów nie chciałby raczej, żeby termin amerykański film kojarzył się komuś z zapijanymi wódką problemami ze spłatą alimentów.

Nana - reż. Valérie Massadian - FRA 2011 - Posłużę się terminem ukutym wraz z moją żoną - film leśny. Obrazująca związki natury, życia i śmierci, alegoryczna historia wkraczania w dorosłość. Bardzo intuicyjne podejście reżyserki i fabularyzowana dopiero na stole montażowym „gra” kilkuletniej dziewczynki składają się na jedną z najlepszych pozycji w programie tegorocznego festiwalu. Kino do szpiku kobiece, a zarazem na wskroś uniwersalne i, w swojej niechęci do stawiania tez, poniekąd totalne.

Sentymentalne zwierzę / Sentimental Animal - reż. Wu Quan - CHN 2011 - Przywodzący na myśl pierwszą falę niezależnego, japońskiego cyberpunku debiut chińskiego reżysera wywołał sporo kontrowersji. Otwierająca film scena uboju woła była jednak niezbędna do wkroczenia w świat poszarpanych, nieśpiesznych obrazów, w których zamknięta została historia poświęcenia i honoru. Teatralność, pietyzm w podejściu do dźwięku i związki natury z techniką stawiają „... zwierzę” nieopodal wczesnych dokonań Tsukamoto. Pewna nieporadność w podejściu do materii filmowej również.

Quadrophenia - reż. Frank Roddam - GBR 1979 - Kamień milowy w historii kultowego kina okołomuzycznego. Stanowiący pomost pomiędzy „Gorączką sobotniej nocy” a „Trainspotting” wyimek z życia brytyjskich nastolatków dorastających w burzliwych latach 60. Przejażdżki na skuterach, loty po pigułkach i kroki stawiane w takt numerów The Who. I tylko nieznośnie nadęty Sting psuje obraz całości. Ani z niego jest mods, ani rockers, ani w ogóle ktokolwiek.

Shock Head Soul - reż. Simon Purnmell - NLD / GBR 2011 - Przypominająca tworzone od linijki wysokobudżetowe dokumenty z Discovery biografia Daniela Paula Schrebera. Dla tych, którzy nie czytali „Pamiętników nerwowo chorego” i nie fascynowali się szeroko komentowanym wczesno-dwudziestowiecznym przypadkiem psychozy, ciekawa lekcja historii. Dla tych, którzy w kinie szukają czegoś więcej - niestety strata czasu.

Los Bastardos - reż. Amat Escalante - MEX / FRA / USA 2008 - Bezpodstawnie porównywana do „Funny Games” historia pewnego morderstwa. Podczas gdy Haneke skupiał się na medialnych obrazach przemocy, gość tegorocznego festiwalu obrazuje pustkę amerykańskiego modelu życia i desperację przybyłych z Meksyku emigrantów. Nieśpieszny model prowadzenia fabuły i bezemocjonalny sposób obrazowania międzyludzkich zależności współgrają ze sobą wyśmienicie. Gorzej gra niestety śmiertelna) ofiara dramatu.

Holy Motors - reż. Léos Carax - FRA 2012 - Nieznośnie sentymentalna i dojmująco zgorzkniała panorama kina, które - jak wiadomo - jest obrazem życia. Choć francuski reżyser ledwo przekroczył pięćdziesiątkę, jego tęsknota za dużymi kamerami i techniką, za którą da się nadążyć, nawet ubrana w tak rozpasaną formę, jest trudna do przełknięcia. Jeśli, tak jak dla jego bohatera, ważne jest dla niego tylko samo robienie, niech lepiej sięgnie po cudzy scenariusz. Bo wyczucie stylistyk, plastycznej formy i wewnątrzscenicznych nawiązań ma opanowane do perfekcji.

Zabawa bez granic / Spass ohne Grenzen & Miłośnik biustów / Der Busenfreund - reż. Ulrich Seidl - AUT 1997 / 1998 - Najlepsze z dokumentów Austriaka jakie miałem okazję zobaczyć. Misternie skonstruowana, godząca w brak wrażliwości widzów historia kompulsywnej bywalczyni wesołych miasteczek i precyzyjnie stopniujące napięcie studium obsesyjnie zafascynowanego kobiecym ciałem matematyka, który mieszka ze swoją matką i codziennie rosnącymi zbiorami gazet. Zdania wypowiedziane przez Kieślowskiego, kiedy ten brał rozbrat z kinem dokumentalnym, kołaczą się po głowie.

Stan narodu / Zur Lage - reż. Ulrich Seidl, Barbara Albert, Michael Glawogger, Michael Sturminger - AUT 2002 - Ostatni z dokumentalno-demaskatorskich obrazów Siedla, który miałem ochotę zobaczyć podczas jego tegorocznej retrospektywy. W jak zwykle symetrycznych kadrach, za pomocą których Austriak wraz przyjaciółmi rysuje panoramę swojej ojczyzny, czai się pustka, ksenofobia i brak jakiejkolwiek refleksji. Ogrom głosów oddanych na Heidera wymagał interwencji co bardziej wrażliwej części społeczeństwa. Ogrom podobnych do siebie filmów Siedla od jego oddanych widzów wymagał nie lada zacięcia socjologicznego.

Niewinność / Innocence - reż. Lucile Hadžihalilović - BEL / FRA/ GBR / JPN 2004 - Równie intymna, co niepokojąca historia dziewczynek zamieszkujących zamknięty ośrodek wychowawczo-edukacyjny. Podszytą freudowską psychoanalizą konstrukcję zależności rządzących szkołą rozbija niestety w pył, okrutnie łopatologiczne zakończenie. By misternie budowana dźwiękiem i obrazem perwersyjna atmosfera nie legła w gruzach, warto wyjść z filmu żony Gaspara Noé pięć minut przed końcem.

Czwarty wymiar / The Fourth Dimension - reż. Harmony Korine, Aleksei Fedorchenko, Jan Kwieciński - POL / USA / RUS 2012 - Korine, jak to Korine, w burzących mury między prawdą a fikcją obrazkach z amerykańskich przedmieść zrywa kolejne warstwy medialnej wizji Stanów szczęścia i obfitości. Polacy, jak to Polacy, nawet dobry scenariusz potrafią zepsuć marną grą aktorską i poziomem dosłowności. A Rosjanie... zaskakują wyjątkowo słabą historyjką rodem z telewizyjnego kina lat 90. Dziwi też patronujący całemu projektowi Vice, który programami na VBS.TV przyzwyczaił mnie do dużo wyższego poziomu.

Być może piękno umocniło naszą determinację - Masao Adachi / Il se peut que la beauté ait renforcé notre résolution - Masao Adachi - reż. Philippe Grandieux - FRA 2011 - Poetycki w obrazie i wywrotowy w przekazie impresyjny wywiad z jednym z największych rewolucjonistów w dziejach kina. Japończykowi, który zrezygnował z reżyserii na rzecz walki w lewackiej bojówce, nie chodziło o szukanie nowych środków wyrazu, a bezpośrednie wpływanie na przebieg wydarzeń. Niestety, jak sam wspomina w jednej ze swoich wypowiedzi, rebelię i film łączy to, że nigdy nie idą w stu procentach po myśli twórcy.

Kuichisan - reż. Maiko Endo - JPN / USA 2011 - Podobnie jak w horrorach, w których strach przed potworem jest zwykle dużo bardziej przerażający niż samo monstrum, w filmach katastroficznych oczekiwanie na koniec świata jest zazwyczaj ciekawsze niż jego nadejście. Debiut japońskiej reżyserki nie jest jednak obrazem zagłady. Popękana społecznie i kulturowo Okinawa wydaje się być miejscem, przez które klęska już przeszła, a małoletni bohater dramatu zdaje się spokojnie czekać na wyzwolenie z jej sideł. W to, że wie on więcej niż inni, pogrążona w chaosie społeczność niestety mu nie wierzy.

Dekoder / Decoder - reż. Muscha - RFN 1984 - Nawet w czasach szafowania tym terminem na lewo i prawo - film naprawdę kultowy. O statusie wyprzedzającej swoje czasy historii walki z zalewającym świat muzakiem, decyduje w największej mierze lista osób zaangażowanych w jej ekranizację. Brzmieniowi eksperymentatorzy z Einstüerzende Neubauten i mający również swoje związki z muzyką ideowi wywrotowcy - William S. Burroughs i Genesis P. Orrige - dosyć banalną fabułę przyoblekli w obrazy, które ciężko wyrzucić ze swojej głowy. I tylko szkoda, że kinowy soundsystem nie pozwolił w pełni docenić misternie złożonej ścieżki dźwiękowej.

Zespół punka / Kovasikajuttu - reż. Jukka Kärkäinnen, Jani-Pettersi Passi - FIN 2012 - W większości filmów, w których pojawia się osoba upośledzona, aż do napisów końcowych pozostaje ona jedynie osobą upośledzoną. Nawet najlepsze obrazy mierzące się z tą tematyką nie pozwalają dostrzec kryjącego się za chorobą temperamentu i charakteru. W fińskim dokumencie o kapeli, w której gra gość z porażeniem i trzech z zespołem downa, różnice między nimi widać jak na dłoni. Niewiele natomiast różnią się ich próby i koncerty od tych, które są codziennością „normalnych” bandów. Z tym że Pertti Kurikan Nimipäivät to jedna z lepszych punkowych załóg, jakie słyszałem od lat.

Jutro / Tomorrow - reż. Andrei Gryazew - RUS 2012 - Przywodzący na myśl wydawane własnym sumptem filmy grafficiarskie dokument o rosyjskiej grupie artystycznej, która - w kontekście ciągłego cytowania Majakowskiego i mówienia o Sztuce - za ten uliczny kontekst pewnie by się obraziła. Bliska mojemu sercu wywrotowość działań moskiewskiego kolektywu nie zawsze budzi moją sympatię. Ciągłe zasłanianie się małoletnim dzieciakiem i atakowanie nie tylko systemu ale i jednostek, które należałoby edukować, a nie okradać i pozbawiać środków transportu, budzi raczej wątpliwości. Ale od tego są właśnie filmy, żeby po ich projekcji dyskutować. Z czystym sumieniem natomiast mogę krzyczeć „Free Pussy Riot”, nie „Free Voina”.

Sweet Movie - reż. Dušan Makavejev - CAN / FRA / RFN 1974 - Łamiący niejedno tabu, bezkompromisowy obraz bohatera jednej z tegorocznych retrospektyw. W fabule rodem z kina klasy B, splata on - wszędobylskie w drugiej połowie XX wieku - polityczne i erotyczne wątki. Bajkową konwencję filmu brutalnie rozrywa dywersja wiedeńskich akcjonistów, którzy scenę obiadu przemienili w widowisko, które z kinowej sali wypędziło ogromny procent widzów. Transgresja dzieła Serba, czai się jednak nie tylko w tych szokujących obrazach.

Post Tenebras Lux - reż. Carlos Reygadas - MEX / FRA / DEU / NLD 2012 - Meksykański reżyser, swoim poszukiwaniu boga bliski Dumontowi, sięga w nowym filmie po efekty specjalne i metafory uwłaczające inteligencji widza. Pięknie nakręcone wybitne sceny przeplatają się z równie pięknie nakręconymi scenami miałkimi. Historia małżeństwa borykającego się z narastającymi problemami do metafizyki zbliżyłaby się bardziej, gdyby jej autor pozostał przy swoim minimalistycznym, intymnym stylu.

Daimon - reż. Zapruder Filmmakers Group - ITA 2007 - Zrealizowana w technice 3D hipnotyczna wizja, w której perwersje splatają się z kulturowymi restrykcjami, a fetysz ze śmiercią. Zainspirowaną pismami Georgesa Bataille'a filmową impresję trudno jest zapomnieć. Jeszcze trudniej jest o niej jednak pisać. Szczególnie w kilku zdaniach.

3 dni ciemności / Tatlong araw ng kadiliman - reż. Khavn De La Cruz - PHL 2007 - Film tak zły, że aż dobry. Marne aktorstwo, niedoświetlone kadry i apokaliptyczny bełkot składają się na mistrzostwo zrealizowanego za pięć dolarów filipińskiego horroru. Czego odtwórczynie głównych ról nie dograją, to zasłonią swoją (nagą) piersią, czego budżet nie pozwoli zrealizować, schowa się w mroku, a czego widz nie przemyśli, to może mu się spodobać.

Raj: Miłość / Paradies: Liebe - reż. Ulrich Seidl - AUT / DEU / FRA 2012 - Austriacki reżyser-patolog po raz kolejny kieruje swą kamerę w stronę pustki wypełniającej idealnie symetryczne kadry i zupełnie nieidealne postaci w nich zamknięte. W swojej najnowszej fabule „ujawnia” seksualne zależności skrywające się za fasadami egzotycznych kurortów, do których tłumnie wybierają się germańscy emeryci. Na kimś, kto choć raz był w Tunezji i choć raz podniósł się z leżaka, żeby przyjrzeć się wewnątrzhotelowym układzikom, wrażenia to specjalnego nie zrobi. Większy efekt wywarłoby zerwanie Seidla z coraz bardziej przewidywalną formą jego filmów.

Wystawa potworności / The Atrocity Exhibition - reż. Jonathan Weiss - USA 2000 - Władza, wojna, media, seks i technologia splatają się w niemożliwy do rozsupłania za pierwszym podejściem węzeł teorii i koncepcji Jamesa Grahama Ballarda. Twórczość brytyjskiego pisarza i myśliciela nieraz już była brana na warsztat przez wszelkiej maści filmowców. Przed seansem bezkompromisowego obrazu Jonathana Weissa laur najlepszego adaptatora dzierżył David Cronenberg. W zestawieniu z hipnotyzująco poszarpaną feerią „potworności”, kanadyjski wizjoner traci jednak swoje miejsce w rankingu.

Marina Abramović: artystka obecna / Marina Abramović: the Artist is Present - reż. Matthew Akers - USA 2011 - Dosyć tradycyjny w swojej współczesnej, telewizyjnej formie dokument o akcji, którą serbska performerka przeprowadziła podczas retrospektywnej wystawy w MoMA. Przy całym szacunku, jakim darzę pracę jugosłowiańskiej artystki, zastanawia mnie tylko jej ciągły brak komentarza na temat operacji plastycznych, którym się poddaje. Nieustannie konfrontując widza z tym, co niewygodne, nawet słowem nie odnosi się do tak ważnego tematu, którego jest widoczną częścią. Czyżby w świecie, w którym wszystko jest ładne, tęskniła za pięknem?

W drodze / On the Road - reż. Walter Salles - FRA / BRA 2012 - Do cna amerykańska i dojmująco bezrefleksyjna, wierna adaptacja najważniejszej powieści Jacka Kerouacka. To, co stanowi o geniuszu „W drodze”, kryje się jednak między słowami, nie na kolejnych przystankach podróży bohaterów. Tłumaczenie biblii wszystkich włóczęgów jest zadaniem karkołomnym, jej ekranizacja wydaje się natomiast niemożliwa. Niestety, można zamiast tego zrobić z beatników roz-emo-cjonowanych krejzoli rodem z programów na MTV.

Kid-Thing - reż. David Zellner - USA 2012 - Bohaterka niezależnego amerykańskiego filmu o dorastaniu mogłaby być młodszą siostrą chłopaków z „Gummo” i „Paranoid Parku”. Buntowniczość i emocjonalność ledwie nastoletniej panny wychowanej w śmieciowym interiorze reżyser filmu wkłada w realia bajkowego lasu. Codzienne życie w rozkładającym się świecie taniego piwa i petard nie ma jednak nic wspólnego z realizmem magicznym. Wkraczanie w dorosłość i wyciąganie lekcji z życia nawet w Stanach nie przypomina amerykańskiego snu.

Klątwa / Noroi - reż. Kôji Shiraishi - JAP 2005 - Rodzinne tajemnice, rytualne ofiary, nawiedzone kasety i... ektoplazmatyczne gąsienice. Zabawny japoński mockument czerpie inspirację ze stylistyki i symboliki j-horroru. I choć bohaterowie dramatu ubierają się w celofan, a duchy mają więcej wspólnego z hatifnatami, niż yurei, to wszystko jest zrealizowane w 100% na poważnie. Tylko wtedy bowiem ma szansę być naprawdę śmieszne.

tekst: Filip Kalinowski