wtorek, 11 sierpnia 2009

Off we went


Off, Off i po Offie! A kto nie był ten trąba! My pojawiliśmy się w Mysłowicach dopiero drugiego dnia festiwalu, bo w czwartek razem z Bono i spółką pochylaliśmy się w zadumie nad losem cierpiących i pokrzywdzonych, o czym możecie poczytać w poprzednim poście.

Festiwalowa przygodę zaczęliśmy od występu Micachu and The Shapes. Młoda istota o niezidentyfikowanej na pierwszy i drugi rzut oka płci, z niewielką jak ona sama gitarką akustyczną wydawała z siebie imponujące jak na jej rozmiary pokrzykiwania i powykiwania, przy akompaniamencie akustycznych plumów i plamów. Jak sama wytłumaczyła, był to utwór o życiu w gangu. Alternatywa przez duże A, jak powiedział zdezorientowany z lekka tym występem redaktor Adamski.

Następne w programie (nie licząc szybkiej obowiązkowej festiwalowej kiełbasy) było The Pains of Being Pure at Heart, które oglądane z perspektywy mięciutkiej trawy i przedwieczornego słoneczka bardzo nam się podobało. Tak bardzo, że niestety przegapiliśmy smakowicie zapowiadających się amerykańskich noise rockowców z HEALTH. Sądząc po zniesmaczonych komentarzach fanów Gaby Kulki – dużo straciliśmy!

W przelocie zajrzeliśmy jeszcze do namiotu, gdzie swoim pięknym głosem dzieliła się Marissa Nadler. Na żywo jednak ta mimozo-muza nie przypadła nam do gustu na tyle, aby powstrzymać nas przed kolejną szybką obowiązkowa festiwalową kiełbasą.

Najedzeni i zadowoleni mogliśmy się zmierzyć z koncertem hardkorowców z Kanady, czyli Fucked Up. Ta nazwa nie kłamie! Było grubo. Charyzmatyczny wokalista o charakterystycznej wielkiej łysinie i jeszcze charakterystyczniejszym wielkim brzuchu spędził na scenie może z pięć minut. Przez resztę występu żywiołowo bratał się z tłumem, czym tenże tłum był nad wyraz zachwycony. Szkoda tylko że liczne próby crowd surfingu w wykonaniu wokalisty nie powiodły się. Tłum chyba za mało kiełbasy zjadł (w przeciwieństwie do nas i wokalisty), bo jakoś sił nie miał, żeby udźwignąć brzemię bliskiego kontaktu ze swoim bożyszczem.



Zachwyceni, udaliśmy się ponownie do strefy gastronomicznej (w końcu na festiwalach nie samą muzyką człowiek żyje). Dobrze zrobiliśmy, bo nasze niepokrzepione ciała i umysły mogłyby nie przeżyć tego, co się wydarzyło podczas Monotonix...



Ci izraelscy szaleńcy rzadko już kiedy występują w swojej ojczyźnie, zbyt konserwatywnej, aby na dłuższą metę znieść ich poczynania. Ale, szczerze mówiąc, mało kto by to na dłuższą metę zniósł. Naszych wrażeń z koncertu nie opiszą żadne słowa, obejrzyjcie film:

(ale obejrzyjcie go od 6 minuty, bo przez pierwsze pięć liczni fani Lecha Janerki wyrażają mniej lub bardziej wprost pogląd, że poza Janerką nim nic ciekawego na festiwalu nie ma...)



Biedni ochroniarze, byli trochę spanikowani, gdy Ami Shalev używał ich szerokich karków jako trampoliny... Wspomnienia z koncertu Monotonix – bezcenne!

Tyle wzruszeń, a tu przed nami jeszcze największe – Spiritualized, tak jak przewidywaliśmy porwało nas, zachwyciło i pozostawiło ze szczęką na trawie. Niezależnie od faktu, czy postępowało się zgodnie z nieformalną zasadą Jasona Pierce'a (który btw cały koncert stał bokiem do publiczności) jeszcze z czasów Spaceman 3 i bootlega pt „Taking Drugs to make Music to Take Drugs to”. Tak zakończył się dzień drugi Off Festivalu.



Trzeciego dnia, zbudzeni palącym słońcem i świergotem ptaków, bądź sąsiadów z namiotu obok, obtoknęliśmy się szybciutko (jak mawiają w moich rodzinnych stronach) i popędziliśmy co sił na otwierający Trójkową scenę koncert Hatifnats. Mimo wczesnej jak na festiwalowe realia pory, namiot wypełnił się niemal po brzegi, a nad tłumem powiewała ręcznie wykonana przez jakiegoś die hard fana (albo raczej fankę) flaga z wizerunkami małych hatifnaciątek. Te większe hatifnacięta dały jeden z lepszych w swej karierze koncertów, co dobrze wróży ukazującej się pod koniec września debiutanckiej płycie i planowanej po niej zapewne trasie.

Wstyd się przyznać, ale następne kilka godzin spędziliśmy leniwie czilując się na wielkich zielonych puffach przygotowanych przez pewne sponsorujące imprezę piwo. Więc do powiedzenia mamy tylko tyle, że pufy były przewygodne, a Janek Samołyk rozbrzmiewający zza winkla bardzo przyjemny dla ucha.

Poderwaliśmy się zgodnie po pierwszych dźwiękach Skinny Patrini, bo przypomniały nam one, że czas iść na Handsome Furs. I okazało się to kolejnym trafnym wyborem. Koncert wizualnie i dźwiękowo bardzo przypadł nam do gusty – trochę tylko martwiliśmy się że ładniejsza połówka w postaci Alexei Perry któregoś razu machnie główka odrobinę za mocno i ta zabawa skończy się płaczem. Na szczęście płaczu nie było, była wielka radość po świetnym koncercie!

Tego pracowitego dnia zerknęliśmy jeszcze na bardzo przyjemny występ Gaby Kulki, rzuciliśmy okiem i butelką z benzyną i kamieniam w stronę Cool Kids Of Death, poeksperymentowaliśmy z Brendą Lee DVD & Siupą i doświadczyliśmy z bliska potężnego głosu i takiejż osobowości Marysi Peszek (w obowiązkowym pióropuszu na rezolutnej głowie). Zajrzeliśmy też na Jeremy'ego Gay'a, tfu! Jay'a, który jednak nie porwał nas na podniebny spacer.

I tak oto nadszedł czas na niecierpliwie wyczekiwane The National.



Po ich zeszłorocznym belgijskim koncercie, który mieliśmy szczęście zobaczyć, spodziewaliśmy się silnych wzruszeń. Ale to, co nam zaserwowali, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Ta dostojnie-melancholijnie-potężnie-przepiękna muzyka zyskała na żywo porządnego pazura. Muzycy tak się rozszaleli, że ani jeden utwór nie zabrzmiał tak jak na płycie. Wokalista w garniturze, pod krawatem, z kieliszkiem wina w ręku (co chwilę odwracał się tyłem do publiczności i w sposób nieco mniej elegancki opróżniał butelkę swojego eleganckiego wina) rozbrykał się na całego. Wydawał z siebie przecudnej urody wrzaski, miotał się po scenie tak, że aż mu jego elegancki krawat furkotał na wietrze.



Odcięci od świata festiwalowicze dowiedzieli się od niego o śmierci reżysera Johna Hughesa (jeśli nie kojarzycie go z kultowych ejstisowych filmów jak „Breakfast Club” czy „Pretty in Pink”, to na pewno „Kevin sam w domu” już coś Wam mówi). Jako hołd dla zmarłego The National zagrali tytułowy utwór z film „Pretty in Pink” w aranżacji dużo lepszej od oryginału (naszym skromnym zdaniem). Tak, to był w naszym odczuciu najlepszy koncert festiwalu i jeden z lepszych jakie widzieliśmy w ogóle. Nie licząc oczywiście Monotonix, bo oni nie mieszczą się w żadnych kategoriach.


PS. Smsowa relacja z ostatniego dnia festiwalu, od redaktor Żmudy, która jako jedyna wytrwała do końca:

Tiny Vipers – samobójcze wycie do akompaniamentu gitary akustycznej, Marek Kozelek – trochę mniej samobójczo ale podobnie, Iowa Super Soccer – znowu gitara akustyczna! Wire ratują ten dzień (mino 50-tki na karku). Ale mimo wszystko razem z Fucked Up Szatan opuścił Mysłowice!

Tekst: Ola Wiechnik
Zdjęcia: Jacek Poręba

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz