Skoro weekend zaczął się w środę, DJ-set Steve’a Aokiego przypadł tak jakby w sobotę. Choć tak naprawdę był to czwartek, czyli nieco ryzykownie jak na taką imprezę. Tym bardziej zdziwiło nas to, co zobaczyliśmy przed klubem 1500 m² do Wynajęcia. Kolejka jak w Media Markcie podczas dni bez VAT-u. Dodamy, że w kolejce tej częściej od dowodu osobistego świstały papierowe legitymacje. Ale 1500 nie takie tłumy już witało.
W klubie gorąco, ludzie bawią się przy secie artystów z projektu Baseline, ale każdy już wie, co się święci. Jeszce tylko jedna rundka i pod scenę, bo tam czai się już długowłosy skośnooki guru imprezowej czeredy. Halo Polska, rozumiecie mój angielski? Tak? To raz, dwa, trzy: WHOOP-WHOOP. I się zaczęło.
Aoki wyobracał publiczność, zanim ta zdążyła się pozbierać po szlagierze The Bloody Beetroots. Standardowy zestaw rozrywek: rzucanie tortem, hektolitry szampana na torsach dziewcząt z pierwszych rzędów, ponton nad głowami publiki. Wreszcie niekończący się rave.
Aoki zagrał też kawałek „Tornado", nagrany razem z Tiesto, który całe szczęście pasował do doskonałego setu. Bardzo chcieliśmy wytrwać do końca, bo impreza przewidziana była do białego rana, niestety nie udało nam się, zdrowie już nie to. Jedno jest pewne, dawno już nie wyszliśmy z imprezy tak poobijani. Steve, co ty nam zrobiłeś!
poniedziałek, 19 grudnia 2011
piątek, 16 grudnia 2011
Frank Turner @ Powiększenie, 14.11.11
Spełnienie naszych koncertowych marzeń całkiem niespodziewanie nastąpiło w środowy wieczór w Powiększeniu. Wiedzieliśmy, że koncert Franka Turnera będzie dobry (inaczej byśmy go wam w grudniowym numerze nie polecali), ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Dla samego Turnera, który po latach grania w iście DIY-owym stylu doszedł do poziomu głównej sceny festiwalu Reading i londyńskiej Wembley Areny, koncert w piwnicznej salce Powiększenia musiał być dość ciekawym przeżyciem. Na pewno udało mu się pogodzić stadionowy profesjonalizm (nigdy jeszcze nie było tam tak dobrego brzmienia) ze spontanicznością i autentycznością małego klubowego gigu.
[wybaczcie jakość zdjęć, nasza fotografka się rozchorowała a fotograf utknął w domu czekając na kuriera, została tylko do dyspozycji własna ręka niewprawnie trzymająca pożyczoną naprędce małpkę]
To zresztą nie jedyne karkołomne na pozór połączenia – brytyjski folkowy urok i kalifornijska punkowa energia mieszały się w idealnych proporcjach (posthardcore’owa przeszłość Franka odcisnęła dość znaczące piętno na brzmieniu jego gitary akustycznej). Politycznie i obyczajowo zaangażowane teksty niektórych piosenek nabierały lekkości i przeplatane były najlepszą chyba konferansjerką, jaką słyszeliśmy w życiu. Przekonajcie się zresztą sami:
Totalna swoboda, poczucie humoru, genialna interakcja z tłumem – a także pomiędzy członkami zespołu – nawet żarty o polskiej wódce były śmieszne i niewymuszone (co jest naprawdę wielką sztuką). „Goszko-szooszko” powędrowała zresztą na scenę
podobnie jak jeden z fanów Franka, który zapragnął wykonać stage diving, ale ponieważ publiczność nie była zbyt liczna, zachwiał się tylko na rękach swojego kolegi, który heroicznym wysiłkiem poniósł go kilka metrów w „tłum”. Ten po brytyjsku prześmieszny, po greendayowsku przeenergiczny koncert trwał ponad półtorej godziny – po raz pierwszy skończył się coverem Queen, po raz drugi odśpiewanym wspólnie najlepszym chyba utworem Franka, „Photosynthesis”. Podsumowując – Frank Turner na męża!
tekst i foto: Ola Wiechnik
[wybaczcie jakość zdjęć, nasza fotografka się rozchorowała a fotograf utknął w domu czekając na kuriera, została tylko do dyspozycji własna ręka niewprawnie trzymająca pożyczoną naprędce małpkę]
To zresztą nie jedyne karkołomne na pozór połączenia – brytyjski folkowy urok i kalifornijska punkowa energia mieszały się w idealnych proporcjach (posthardcore’owa przeszłość Franka odcisnęła dość znaczące piętno na brzmieniu jego gitary akustycznej). Politycznie i obyczajowo zaangażowane teksty niektórych piosenek nabierały lekkości i przeplatane były najlepszą chyba konferansjerką, jaką słyszeliśmy w życiu. Przekonajcie się zresztą sami:
Totalna swoboda, poczucie humoru, genialna interakcja z tłumem – a także pomiędzy członkami zespołu – nawet żarty o polskiej wódce były śmieszne i niewymuszone (co jest naprawdę wielką sztuką). „Goszko-szooszko” powędrowała zresztą na scenę
podobnie jak jeden z fanów Franka, który zapragnął wykonać stage diving, ale ponieważ publiczność nie była zbyt liczna, zachwiał się tylko na rękach swojego kolegi, który heroicznym wysiłkiem poniósł go kilka metrów w „tłum”. Ten po brytyjsku prześmieszny, po greendayowsku przeenergiczny koncert trwał ponad półtorej godziny – po raz pierwszy skończył się coverem Queen, po raz drugi odśpiewanym wspólnie najlepszym chyba utworem Franka, „Photosynthesis”. Podsumowując – Frank Turner na męża!
tekst i foto: Ola Wiechnik
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Metronomy @ Stodoła, 4.12.11
Ten weekend zdecydowanie należał do niedzielnego występu Metronomy. Brytyjczycy w nowym składzie i z nową płytą roznieśli Stodołę w drobny mak. Ponad półtoragodzinny gig naszpikowany samymi smaczkami pochodzącymi z płyt „Nights Out” i świetnej „The English Riviera” był totalnym szaleństwem.
Chyba nikt w wypełnionym po brzegi klubie na Batorego 10 nie spodziewał się aż takiej dawki dzikiej energii. (Choć sami stosujemy kawałki "The Bay" i "The Look" jako naszą tajną broń przeciwko nam samym - gdy podczas ostatniego dnia składu opadamy już z sił, to właśnie Metronomy od kilku ładnych miesięcy dostarcza nam energii.)
W pewnym momencie zaczęliśmy się nawet obawiać, czy mająca już swoje lata Stodoła wytrzyma te hulaszcze tańce. Chyba sam zespół był zaskoczony tak niesamowitym przyjęciem - co jak co, ale publiczność była po prostu wymarzona.
Widzieliśmy w tym roku już sporo występów, ale to, co działo się wczoraj, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania - w szczególności po nie najlepszym zeszłorocznym występie Metronomy na Selectorze. Po wczorajszym wieczorze jest im to wybaczone.
Dodajmy, że zespół mimo miana jednego z lepszych reprezentantów electro popu, należy do bardzo otwartych i skromnych. Zdjęcia z Josephem i spółką pstryknięta, płyty podpisane, dłoń uściśnięta. Chcemy o więcej takich weekendów!
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Chyba nikt w wypełnionym po brzegi klubie na Batorego 10 nie spodziewał się aż takiej dawki dzikiej energii. (Choć sami stosujemy kawałki "The Bay" i "The Look" jako naszą tajną broń przeciwko nam samym - gdy podczas ostatniego dnia składu opadamy już z sił, to właśnie Metronomy od kilku ładnych miesięcy dostarcza nam energii.)
W pewnym momencie zaczęliśmy się nawet obawiać, czy mająca już swoje lata Stodoła wytrzyma te hulaszcze tańce. Chyba sam zespół był zaskoczony tak niesamowitym przyjęciem - co jak co, ale publiczność była po prostu wymarzona.
Widzieliśmy w tym roku już sporo występów, ale to, co działo się wczoraj, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania - w szczególności po nie najlepszym zeszłorocznym występie Metronomy na Selectorze. Po wczorajszym wieczorze jest im to wybaczone.
Dodajmy, że zespół mimo miana jednego z lepszych reprezentantów electro popu, należy do bardzo otwartych i skromnych. Zdjęcia z Josephem i spółką pstryknięta, płyty podpisane, dłoń uściśnięta. Chcemy o więcej takich weekendów!
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Junior Boys @ Stodoła, 3.12.11
Stodoła nie jest wymarzonym miejscem na spędzanie sobotniego wieczoru, musieliśmy więc nieco ze sobą powalczyć, aby tam dotrzeć, ale wysiłek ten został nam w pełni wynagrodzony. Junior Boys kochamy od czasu ich rewelacyjnego występu na malutkiej scenie warszawskiego CDQ-u dobre cztery lata temu, szliśmy więc na ich sobotni koncert z nastawieniem, że co by się nie wydarzyło, i tak ich lubimy.
Na szczęście nie było potrzeby jechać na starym sentymencie, Jeremy Greenspan i Matt Didemus (z pomocą towarzyszącego im perkusisty) cudownie nas rozbujali, ciepłym synthpopowym brzmieniem wprowadzili w doskonały nastrój.
Greenspan udowodnił, że nie ważne, ile stracił włosów i zyskał kilogramów od czasu poprzedniej wizyty w Warszawie - jego idealny wokal, używany w nieco niedbały, nonszalancki sposób, rekompensuje wszystkie niedostatki świata, łącznie z brzydką pogodą i światowym kryzysem.
Jak przyjemny to był koncert, świadczy także fakt, że koniec nastąpił zanim zdążymy zająć się planowaniem strategii odbioru kurtki z szatni przed bisami. Szczerze zdziwione "już?" jako reakcja na zejście muzyków ze sceny to niezbity dowód, że było dobrze.
tekst: Ola Wiechnik
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Na szczęście nie było potrzeby jechać na starym sentymencie, Jeremy Greenspan i Matt Didemus (z pomocą towarzyszącego im perkusisty) cudownie nas rozbujali, ciepłym synthpopowym brzmieniem wprowadzili w doskonały nastrój.
Greenspan udowodnił, że nie ważne, ile stracił włosów i zyskał kilogramów od czasu poprzedniej wizyty w Warszawie - jego idealny wokal, używany w nieco niedbały, nonszalancki sposób, rekompensuje wszystkie niedostatki świata, łącznie z brzydką pogodą i światowym kryzysem.
Jak przyjemny to był koncert, świadczy także fakt, że koniec nastąpił zanim zdążymy zająć się planowaniem strategii odbioru kurtki z szatni przed bisami. Szczerze zdziwione "już?" jako reakcja na zejście muzyków ze sceny to niezbity dowód, że było dobrze.
tekst: Ola Wiechnik
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Electronic Beats @ Soho Factory, 2.12.11
To był iście koncertowy weekend w Warszawie. Zaczęliśmy w piątek od pierwszej edycji znanego już festiwalowym wyjadaczom w Europie - Electronic Beats Festival. Marka, która od paru dobrych lat zapełnia koncertowe przestrzenie i oferuje najlepsze brzmienia danego sezonu, w końcu dotarła do Polski. Jednodniowe wydarzenie kusiło zespołami niewidzianymi jeszcze w Polsce jak chociażby zjawiskowa Niki Rozy Danilovy aka Zola Jesus czy przebojowi The Drums. Dodatkową pokusę, aby wyprawić się do Soho stanowili Wiley i Groove Armada z widowiskiem „Red Light”. Przyznajemy się, że na polski akcent EBF (Mike Polarny oraz Wojtek Fedkowicz Noise Trio) nie zdążyliśmy, nasza przygoda z festiwalem zaczęła się więc od występu młodziutkiej, ale jakże zdolnej Zoli Jesus.
Pomimo nagrania do tej pory kilku albumów i EP-ek, to wydany w tym roku krążek „Conatus” otworzył jej drzwi do mainstreamu i zagwarantował występy podczas trasy Fever Ray. Do Polski przyjechała po raz pierwszy i zagrała zdecydowanie najlepszy koncert tego wieczoru (choć był to jednocześnie występ rekordowo krótki - zaledwie 35 minut). Jej chłodne i klimatyczne kompozycje oscylujące wokół brzmienia lo-fi i noise-pop sprawiły, że fabryczne wnętrze Soho Factory idealnie współgrało z energią wydobywającą się ze sceny, na której Zola Jesus narkotyzowała nas swoim muzycznym opium. Jej operowy głos brzmiał równie mocno jak na płycie, przyprawiając nas o dreszcz emocji. Ten wieczór należał do niej.
Co do drugiego debiutanta w naszym kraju - The Drums - to potwierdziły się plotki, że na żywo brzmią nie najlepiej - choć w tym przypadku ze względu na bardzo złe nagłośnienie należałoby użyć słowa "tragicznie".
Nawet znakomity „Let’s go surfing” nie uratował sytuacji. Do Groove Armady już nie dotrwaliśmy, bojąc się kolejnego zawodu. Mimo wyprzedanych biletów frekwencja nie należała do typowo festiwalowych.
A tak prezentował się Wiley
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
Pomimo nagrania do tej pory kilku albumów i EP-ek, to wydany w tym roku krążek „Conatus” otworzył jej drzwi do mainstreamu i zagwarantował występy podczas trasy Fever Ray. Do Polski przyjechała po raz pierwszy i zagrała zdecydowanie najlepszy koncert tego wieczoru (choć był to jednocześnie występ rekordowo krótki - zaledwie 35 minut). Jej chłodne i klimatyczne kompozycje oscylujące wokół brzmienia lo-fi i noise-pop sprawiły, że fabryczne wnętrze Soho Factory idealnie współgrało z energią wydobywającą się ze sceny, na której Zola Jesus narkotyzowała nas swoim muzycznym opium. Jej operowy głos brzmiał równie mocno jak na płycie, przyprawiając nas o dreszcz emocji. Ten wieczór należał do niej.
Co do drugiego debiutanta w naszym kraju - The Drums - to potwierdziły się plotki, że na żywo brzmią nie najlepiej - choć w tym przypadku ze względu na bardzo złe nagłośnienie należałoby użyć słowa "tragicznie".
Nawet znakomity „Let’s go surfing” nie uratował sytuacji. Do Groove Armady już nie dotrwaliśmy, bojąc się kolejnego zawodu. Mimo wyprzedanych biletów frekwencja nie należała do typowo festiwalowych.
A tak prezentował się Wiley
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)
wtorek, 29 listopada 2011
Chłopcy z The Wombats odwiedzili nasz kraj już po raz drugi w tym roku. Kilka miesięcy po koncercie na festiwalu Open'er ekipa z Liverpoolu rozgrzała w połowie wypełnioną stołeczną Stodołę. Na występ wpadliśmy na przysłowiowy ostatni gwizdek. Dwa łyki piwa, krótkie intro i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy wszystko się zaczęło.
Tradycyjny punkowy kop od początku mieszał się z klasycznymi indie melodiami sprzed paru lat. Start setu mocą zdecydowanie przypominał rozgrzewkę Slayera albo innej maszyny wojennej. O ilości energii świadczyć może to, że nasza fotografka w ciągu zaledwie trzech piosenek dostała w głowę rzuconym z tłumu piwem i prawie zaliczyła bliskie spotkanie z trampkiem chwiejącego się na krawędzi sceny Matthew Murphy'ego. Nastoletnie fanki momentalnie złapały flow i od samego początku zachowywały się prawie jak na ostatnim koncercie ukochanego zespołu. Piski, wrzaski, brawa, piski, wrzaski, brawa i tak aż do końca. Wszystko toczyło się w tym dość klasycznym koncertowym rytmie i byłoby to ok, gdyby nie wrażenie, że z każdą piosenką zespół słabnie.
Jak nakręcony samochodzik, który powoli traci energię, The Wombats zdawali się łapać oddechy tylko w momencie wykonywania największych przebojów. „Techno Fan”, „Moving to New York” czy zagrane na samiutki koniec „Let’s Dance to Joy Division” były jak łyk energetyka w zbyt dosłownej reklamie. Może bezsensem było granie aż półtoragodzinnego setu? W końcu już dawno temu udowodniono zasadę sformułowaną przez Ramones - im bardziej energetycznie grasz, tym twoje show powinno być krótsze. Jako że Wombaty to przyjazne stworzonka, nie obyło się bez miłych gestów w tym życzeń urodzinowych dla jednej z fanek (do końca nie jesteśmy pewni o co dokładnie chodziło, bo pisk po nich był zbyt wielki) oraz kilkukrotnego wynoszenia w górę maskotki lemura.
tekst: Michał Kropiński, foto: Fila Padlewska
Tradycyjny punkowy kop od początku mieszał się z klasycznymi indie melodiami sprzed paru lat. Start setu mocą zdecydowanie przypominał rozgrzewkę Slayera albo innej maszyny wojennej. O ilości energii świadczyć może to, że nasza fotografka w ciągu zaledwie trzech piosenek dostała w głowę rzuconym z tłumu piwem i prawie zaliczyła bliskie spotkanie z trampkiem chwiejącego się na krawędzi sceny Matthew Murphy'ego. Nastoletnie fanki momentalnie złapały flow i od samego początku zachowywały się prawie jak na ostatnim koncercie ukochanego zespołu. Piski, wrzaski, brawa, piski, wrzaski, brawa i tak aż do końca. Wszystko toczyło się w tym dość klasycznym koncertowym rytmie i byłoby to ok, gdyby nie wrażenie, że z każdą piosenką zespół słabnie.
Jak nakręcony samochodzik, który powoli traci energię, The Wombats zdawali się łapać oddechy tylko w momencie wykonywania największych przebojów. „Techno Fan”, „Moving to New York” czy zagrane na samiutki koniec „Let’s Dance to Joy Division” były jak łyk energetyka w zbyt dosłownej reklamie. Może bezsensem było granie aż półtoragodzinnego setu? W końcu już dawno temu udowodniono zasadę sformułowaną przez Ramones - im bardziej energetycznie grasz, tym twoje show powinno być krótsze. Jako że Wombaty to przyjazne stworzonka, nie obyło się bez miłych gestów w tym życzeń urodzinowych dla jednej z fanek (do końca nie jesteśmy pewni o co dokładnie chodziło, bo pisk po nich był zbyt wielki) oraz kilkukrotnego wynoszenia w górę maskotki lemura.
tekst: Michał Kropiński, foto: Fila Padlewska
Rival Sons @ Hydrozagadka, 24.11.11
Dzień po koncercie Kaiser Chiefs zajrzeliśmy do Hydrozagadki, którą ku naszemu zdziwieniu wypełnili młodzi mężczyźni w skórach i glanach – o dziwo, nie ci łysiejący, tylko tacy zupełnie młodzi i sowicie owłosieni. Wszyscy oni – jak i zresztą my – przybyli tam nieprzypadkowo, bo na koncert kalifornijskiego Rival Sons. Zmuszający do bynajmniej nie anemicznego potupywania nogą i kołysania barkami, grubo podszyty bluesem rock w wykonaniu zespołu, którego wokalista wygląda jak skrzyżowanie Jima Morrisona i Axla Rose’a, był więcej niż strawny – do momentu, gdy rzeczony Jim Rose (aka Axl Morrison) na alkoholowym bądź muzycznym highu odpłynął za daleko w namiętne wokalizy i nieskończone powtórzenia jednego wersu. Mimo mniej udanej drugiej połowy wielki plus za tę pierwszą – wprawdzie nie mamy pewności, czy wokalista śpiewał (jakieś 30 razy) „save your soul”, czy „save your toe” i czy zamiast „thank you” nie mówił „fuck you” – ale cóż, rock’n’roll!
tekst: wiech
tekst: wiech
czwartek, 24 listopada 2011
Kaiser Chiefs @ Stodoła, 23.11.11
Jeśli patrzeć przez pryzmat sprzedanych biletów, koncert Kaiser Chiefs prezentował się biednie. Fani zespołu wypełnili salę Stodoły w jakiejś jednej trzeciej. Oceniając jednak to, co działo się na scenie (a także na balkonie, rusztowaniach sceny i na środku sali) to występ zespołu z Leeds był więcej niż kapitalny.
Niesamowita energia bijąca od muzyków momentalnie została podchwycona przez zgromadzonych pod sceną. Przez półtorej godziny nie było chyba ani jednej osoby, która nie śpiewałaby zaraźliwych refrenów. Bo tych przecież Kaiser Chiefs mają w swoim dorobku mnóstwo.
Zespół zupełnie nie zraził się pustkami na sali, co więcej - nie szczędził komplementów pod adres publiczności. Wokalista zakończył koncert poza sceną - śpiewając wśród fanów, co było najlepszych zwieńczeniem tego znakomitego koncertu.
foto: Fila Padlewska
Niesamowita energia bijąca od muzyków momentalnie została podchwycona przez zgromadzonych pod sceną. Przez półtorej godziny nie było chyba ani jednej osoby, która nie śpiewałaby zaraźliwych refrenów. Bo tych przecież Kaiser Chiefs mają w swoim dorobku mnóstwo.
Zespół zupełnie nie zraził się pustkami na sali, co więcej - nie szczędził komplementów pod adres publiczności. Wokalista zakończył koncert poza sceną - śpiewając wśród fanów, co było najlepszych zwieńczeniem tego znakomitego koncertu.
foto: Fila Padlewska
środa, 23 listopada 2011
CSS@Proxima, 22.11.11
Wtorkowy wieczór w Proximie wspólnym setem zaczęli Sheep and Wolves i Tony Stylu. Po jakiejś godzinie na scenę wyszła główna atrakcja imprezy czyli brazylijskie CSS.
Cztery kobiety dwóch facetów i masa rock’n’rolla… No właśnie, tych, którzy spodziewali się elektronicznej pięści między oczy, musiał zaskoczyć iście AOR-owy początek. Ekipa zabrzmiała jak jakiś rip off po Suzi Quatro albo innym, niekoniecznie dziewczyńskim, zespole sprzed wielu lat. Z czasem wszystko wróciło do normy (czyli mniej więcej tego, co znamy z płyt), jednak my nie mogliśmy się pozbyć wrażenia, że oglądamy jakiś na maksa żartobliwy cover band grający dla znanej sobie od lat klubowej publiki.
Było tam wszystko: owłosiona klata, czapka tirówka, tatuaże, dość tandetne kostiumy wokalistki, fryzura na 80’s businesswoman, a nawet koszulka z reklamą znanego wszystkim Polakom piwa, pełen popkulturowy miszmasz.
Muzycznie zaliczyliśmy przejazd przez wszystko, co może kojarzyć się z ideą wojujących dziewczyn - od wspomnianej Suzi Quatro, przez Blondie (!) po Bikini Kill. Były też kompletne stylistyczne zaskoczenia, jak gitary pracujące w rytmach Dire Straits, czy kończący występ 90’sowy rap (widzieliśmy oczyma wyobraźni jakiś klip z '93 roku z cyklu „Yo Sis” i MC Hammerem na featurnigu). Żeby było jeszcze bardziej od czapy, całość zagrana została z wielkim luzem, dystansem, totalnie garażowo, ze sprzężeniami, piskami i innymi rockowymi smaczkami. Jeden bis dla zachwyconej sali i już spocony pan perkusista palił papierosa przed klubem.
tekst: Michał Kropiński, foto Fila Padlewska
Cztery kobiety dwóch facetów i masa rock’n’rolla… No właśnie, tych, którzy spodziewali się elektronicznej pięści między oczy, musiał zaskoczyć iście AOR-owy początek. Ekipa zabrzmiała jak jakiś rip off po Suzi Quatro albo innym, niekoniecznie dziewczyńskim, zespole sprzed wielu lat. Z czasem wszystko wróciło do normy (czyli mniej więcej tego, co znamy z płyt), jednak my nie mogliśmy się pozbyć wrażenia, że oglądamy jakiś na maksa żartobliwy cover band grający dla znanej sobie od lat klubowej publiki.
Było tam wszystko: owłosiona klata, czapka tirówka, tatuaże, dość tandetne kostiumy wokalistki, fryzura na 80’s businesswoman, a nawet koszulka z reklamą znanego wszystkim Polakom piwa, pełen popkulturowy miszmasz.
Muzycznie zaliczyliśmy przejazd przez wszystko, co może kojarzyć się z ideą wojujących dziewczyn - od wspomnianej Suzi Quatro, przez Blondie (!) po Bikini Kill. Były też kompletne stylistyczne zaskoczenia, jak gitary pracujące w rytmach Dire Straits, czy kończący występ 90’sowy rap (widzieliśmy oczyma wyobraźni jakiś klip z '93 roku z cyklu „Yo Sis” i MC Hammerem na featurnigu). Żeby było jeszcze bardziej od czapy, całość zagrana została z wielkim luzem, dystansem, totalnie garażowo, ze sprzężeniami, piskami i innymi rockowymi smaczkami. Jeden bis dla zachwyconej sali i już spocony pan perkusista palił papierosa przed klubem.
tekst: Michał Kropiński, foto Fila Padlewska
poniedziałek, 21 listopada 2011
Fink @ Palladium, 18.11.11
W piątkowy wieczór postanowiliśmy na chwil kilka zatrzymać się w cotygodniowym pędzie i spędzić niezapomniane chwile (tego przynajmniej oczekiwaliśmy) z Jeffem Buckleyem aka Finkiem. Pijąc weekendowe piwko, słuchając Rachael Sermanni i gitary przewieszoną na jej drobnym ramieniu wprowadziliśmy się w błogi stan. Rachael mimo swojej skromnej postury ma mocny głos, którym w niesamowity sposób operuje, łącząc go z brzmieniem gitary akustycznej. Sprawnie poradziła sobie w roli tzw. rozgrzewacza. Po kilku chwilach przerwy na scenę wkroczył Fink, którego koncert z powodu dużego zainteresowania publiczności został przeniesiony z Cafe Kulturalnej ulicę obok do klubu Palladium. Ilość chętnych chyba zaskoczyła samych organizatorów.
Cieszył widok wypełnionej sali koncertowej i totalnego skupienia na twarzy publiczności. To był koncertowy pewniak i wiedzieliśmy, że czeka nas wyjątkowy wieczór. Rozpoczął się od pochodzącego z drugiej płyty artysty utworu „Biscuits for Breakfast”, wprowadzającego w bardzo nastrojowy świat Anglika. Kolejne utwory pochodziły z wydanej w czerwcu tego roku płyty „Perfect Darkness” przeplatane były kawałkami z „Biscuits for Breakfast” i krótkimi opowieściami Finka.
Między innymi o tym, dlaczego na scenie zabrakło specjalnie na tę trasę przygotowanej scenografii - nie dojechała z wcześniejszego koncertu w Pradze i zespół musiał sobie poradzić bez niej. Zrobił to doskonale. Podczas prawie półtoragodzinnego występu nie potrzebowaliśmy żadnych specjalnych efektów świetlnych i innych ozdobników. Wystarczyła jedynie gitara akustyczna i niesamowity głos, którym Fink wręcz hipnotyzował. Oby więcej takich kameralnych występów w Warszawie!
teks: Rafał Gruszkiewicz
Cieszył widok wypełnionej sali koncertowej i totalnego skupienia na twarzy publiczności. To był koncertowy pewniak i wiedzieliśmy, że czeka nas wyjątkowy wieczór. Rozpoczął się od pochodzącego z drugiej płyty artysty utworu „Biscuits for Breakfast”, wprowadzającego w bardzo nastrojowy świat Anglika. Kolejne utwory pochodziły z wydanej w czerwcu tego roku płyty „Perfect Darkness” przeplatane były kawałkami z „Biscuits for Breakfast” i krótkimi opowieściami Finka.
Między innymi o tym, dlaczego na scenie zabrakło specjalnie na tę trasę przygotowanej scenografii - nie dojechała z wcześniejszego koncertu w Pradze i zespół musiał sobie poradzić bez niej. Zrobił to doskonale. Podczas prawie półtoragodzinnego występu nie potrzebowaliśmy żadnych specjalnych efektów świetlnych i innych ozdobników. Wystarczyła jedynie gitara akustyczna i niesamowity głos, którym Fink wręcz hipnotyzował. Oby więcej takich kameralnych występów w Warszawie!
teks: Rafał Gruszkiewicz
czwartek, 17 listopada 2011
Patrick Wolf@ Stodoła, 16.11.11
Był to trzeci już koncert w Polsce tego charyzmatycznego multiinstrumentalisty. Mimo iż Patrick Wolf staje się nad Wisłą coraz bardziej popularny, na środowy koncert stawiło się stosunkowo mało osób. Może to i lepiej, w końcu można było spokojnie wypić piwo, nie obawiając się stratowania przez rozochoconą młodzież płci żeńskiej (która stanowiła lwią część małego tłumu zgromadzonego pod sceną ). Jako support przed gwiazdą wystąpiła Chinawoman – kanadyjka o rosyjskich korzeniach, której interesujący i zmysłowo ochrypły głos bardzo się zgromadzonym podobał. Po dłuższej przerwie na scenę wkroczył odziany w szarą pelerynę Patrick. Po raz kolejny zachwycił nas swoim talentem wokalnymi, brytyjskim akcentem oraz umiejętnością grania na większości instrumentów, jakie znalazły się na scenie. Wprawdzie kontakt z publiką tym razem nieco kulał, ale Wolf świetnie nadrabiał to wyuzdanymi kocimi ruchami. Muzycznie koncert wypadł świetnie, nagłośnienie w porządku, nie ma się do czego przyczepić. Wprawdzie można by życzyć sobie tego i owego, ale cóż: Stodoła! Sam Wolf kipiał energią, seksem i egocentryzmem, ale kiedy muzyka cichła i nadchodził moment, w którym wypadałoby coś powiedzieć, cała pewność ulatywała – Patrick sprawiał wrażenie wręcz nieśmiałego. Dla wszystkich, którzy przegapili koncerty w Stodole i Firleju, dobra wiadomość – artysta (po raz kolejny) zapewnił, że wkrótce wróci na kolejne koncerty, bo bardzo lubi u nas koncertować.
tekst: Andrzej Trzmiel
tekst: Andrzej Trzmiel
środa, 16 listopada 2011
The Horrors @ Proxima, 15.11.11
W całym koncertowym dostatku, jaki spadł na nas w listopadzie, nie możemy pominąć występu The Horrors, których trzecia płyta, "Skying", zrobiła na nas niemałe wrażenie. Stąd i apetyt na kawałki w wersji „live” był duży. Wielka szkoda, że do Warszawy nie dotarła ekipa młodszego brata Rhysa Webba, S.C.U.M. - też zresztą nasi faworyci. Ich występ odwołano w ostatniej chwili, dlatego zapewne przed gwiazdą wieczoru nie pojawił się żaden support.
Od początku występu Horrorsów było jasne, że lepiej się sprawdzą w stosunkowo niewielkiej Proximie - klubie o klaustrofobicznie niskim suficie - spowici mrokiem i dymem, niż na wielkiej scenie festiwalu Off, w dodatku w pełnym, popołudniowym słońcu. I choć akustyk nie powinien za swoją pracę dostać ani złotówki (tak źle nagłośnionego koncertu nie słyszeliśmy dawno – gdzie się podziały średnie i wysokie tony?), doskonałe numery, głównie z ostatniej płyty, świetnie obroniły się same, a chłodny attitude chłopaków paradoksalnie rozgrzewał niezbyt co prawda liczną, ale najwyraźniej oddaną publiczność. Ani razu nie patrzyliśmy na zegarek, a to bardzo dobry znak.
tekst: Rafał Rejowski, zdjęcie: Aleksandra Żmuda
Od początku występu Horrorsów było jasne, że lepiej się sprawdzą w stosunkowo niewielkiej Proximie - klubie o klaustrofobicznie niskim suficie - spowici mrokiem i dymem, niż na wielkiej scenie festiwalu Off, w dodatku w pełnym, popołudniowym słońcu. I choć akustyk nie powinien za swoją pracę dostać ani złotówki (tak źle nagłośnionego koncertu nie słyszeliśmy dawno – gdzie się podziały średnie i wysokie tony?), doskonałe numery, głównie z ostatniej płyty, świetnie obroniły się same, a chłodny attitude chłopaków paradoksalnie rozgrzewał niezbyt co prawda liczną, ale najwyraźniej oddaną publiczność. Ani razu nie patrzyliśmy na zegarek, a to bardzo dobry znak.
tekst: Rafał Rejowski, zdjęcie: Aleksandra Żmuda
piątek, 28 października 2011
Łódź Design
Wystawy, wykłady, projekcje i koncerty - to wszystko miało miejsce podczas głównego weekend Łódź Design 2011. "Change" to hasło przewodnie tegorocznej edycji i mówiąc szczerze, pokazało dosłownie i w przenośni jak wszystko jest płynne i umowne zarazem: opuszczone obiekty zaadaptowano na galerie, sztukateria na ścianach może być nowoczesna i przybierać nowoczesne formy pasujące i do loftu i do wnętrza high-tech, a podsumowanie osiągnięć wcale nie musi być nudną prelekcją towarzyszącą prezentacji - może być performancem w ciemnych pomieszczeniach i korytarzu, gdzie dudni muzyka, ludzie się śmieją, a wszystkie cyferki, wykresy i słowa ukazują się na ścianach, dzięki włączeniu ultra-fioletowych lamp.
To co zasługuje na wielką uwagę (i za co szacun dla Oli Kietli i zespołu) to spójność wydarzenia: każdy człowiek, nawet amator, znajdzie dla siebie ten moment i to miejsce festiwalu, dzięki któremu dowie się co znaczy 'design' i pozna jego ambiwalentne oblicze - tak bardzo codzienne i prozaiczne, z drugiej strony skłaniające do kontemplacji.
Na dzieci czekała specjalna sala, w której - mimo mych 26 skończonych lat - odnalazłem w sobie małego Bartusia, który chciał jeść owsiane ciasteczka budując z klocków i rysując kredkami:)
Tekst: Bartek Badowski
To co zasługuje na wielką uwagę (i za co szacun dla Oli Kietli i zespołu) to spójność wydarzenia: każdy człowiek, nawet amator, znajdzie dla siebie ten moment i to miejsce festiwalu, dzięki któremu dowie się co znaczy 'design' i pozna jego ambiwalentne oblicze - tak bardzo codzienne i prozaiczne, z drugiej strony skłaniające do kontemplacji.
Na dzieci czekała specjalna sala, w której - mimo mych 26 skończonych lat - odnalazłem w sobie małego Bartusia, który chciał jeść owsiane ciasteczka budując z klocków i rysując kredkami:)
Tekst: Bartek Badowski
środa, 26 października 2011
The Subways, The Black Tapes @ Stodoła, 25.10
Wtorkowy wieczór w klubie Stodoła teoretycznie należeć miał do The Subways. My jednak przyszliśmy z innego powodu, a brytyjskie trio zgodnie z planami okazało się być tylko miłym deserem.
Pierwsi na scenę wyszli The Black Tapes. Nominowani do tegorocznych Nocnych Marków warszawiacy bez problemów pokazali, że duża scena jest im przeznaczona. Ostatnio widzieliśmy ich daaawno temu i mając w pamięci dzikie koncerty na trzęsącej się scenie Jadłodajni Filozoficznej w Stodole poczuliśmy się prawie jak podczas oglądania DVD. Taśmy zaserwowały nam miks przebojów ze swoich obu płyt. Szkoda, że nie było nic z EP, w tym słynnego „Love Letter” (mogliśmy co prawda coś przegapić bo miejskie remonty nie pozwoliły nam usłyszeć 2-3 pierwszych piosenek). Ważniejsze jednak jest to, że wtorkowy występ potwierdził, iż The Black Tapes zasłużenie celują w Aktivistową statuetkę 2011.
Po krótkiej zmianie sprzętu przyszedł czas na The Computers. Zanotowaliśmy przy tym mały flashback, bo dokładnie taki sam zestaw zespołów objechał nasz kraj z serią koncertów kilka lat temu. Uparta internetowa promocja Brytyjczyków zrobiła swoje, bo tym razem pod sceną bawiło się o wiele więcej osób. Wydawać by się mogło, że dość brutalne punkowe łojenie nie powinno przypaść do gustu fanom wygładzonego The Subways. A jednak! Młodzież spragniona jest chyba tego typu rozrywki, bo piękni synowie Albionu zostali otoczeni po koncercie przez rzeszę równie pięknych nowych nadwiślańskich fanek. I pomyśleć, że parę lat temu nieśmiało spożywali pokoncertowe piwo pod ścianą na Dobrej!
Jako ostatni na scenę wskoczyli (dosłownie) The Subways. Trójce Brytoli najwyraźniej nie przeszkadzał klub wypełniony w mniej niż połowie, bo zachowywali się, jakby grali właśnie jeden ze swoich słynnych koncertów przed AC/DC. Energetyczny rokendrol, zagadywanie publiczności po polsku, skoki w tłum. Takie tricki działają na każdego!
Szkoda tylko, że po wysłuchaniu supportów materiał największej gwiazdy zabrzmiał jak kolejna wersja koledżowych i kalifornijskich kapel w stylu Weezer czy Blink 182. Miło jednak było usłyszeć takie przeboje jak „Rock’n’roll Queen” czy „Oh Yeah”. Na więcej zachwytów jesteśmy już chyba jednak za starzy!
tekst: Michał Kropiński
Pierwsi na scenę wyszli The Black Tapes. Nominowani do tegorocznych Nocnych Marków warszawiacy bez problemów pokazali, że duża scena jest im przeznaczona. Ostatnio widzieliśmy ich daaawno temu i mając w pamięci dzikie koncerty na trzęsącej się scenie Jadłodajni Filozoficznej w Stodole poczuliśmy się prawie jak podczas oglądania DVD. Taśmy zaserwowały nam miks przebojów ze swoich obu płyt. Szkoda, że nie było nic z EP, w tym słynnego „Love Letter” (mogliśmy co prawda coś przegapić bo miejskie remonty nie pozwoliły nam usłyszeć 2-3 pierwszych piosenek). Ważniejsze jednak jest to, że wtorkowy występ potwierdził, iż The Black Tapes zasłużenie celują w Aktivistową statuetkę 2011.
Po krótkiej zmianie sprzętu przyszedł czas na The Computers. Zanotowaliśmy przy tym mały flashback, bo dokładnie taki sam zestaw zespołów objechał nasz kraj z serią koncertów kilka lat temu. Uparta internetowa promocja Brytyjczyków zrobiła swoje, bo tym razem pod sceną bawiło się o wiele więcej osób. Wydawać by się mogło, że dość brutalne punkowe łojenie nie powinno przypaść do gustu fanom wygładzonego The Subways. A jednak! Młodzież spragniona jest chyba tego typu rozrywki, bo piękni synowie Albionu zostali otoczeni po koncercie przez rzeszę równie pięknych nowych nadwiślańskich fanek. I pomyśleć, że parę lat temu nieśmiało spożywali pokoncertowe piwo pod ścianą na Dobrej!
Jako ostatni na scenę wskoczyli (dosłownie) The Subways. Trójce Brytoli najwyraźniej nie przeszkadzał klub wypełniony w mniej niż połowie, bo zachowywali się, jakby grali właśnie jeden ze swoich słynnych koncertów przed AC/DC. Energetyczny rokendrol, zagadywanie publiczności po polsku, skoki w tłum. Takie tricki działają na każdego!
Szkoda tylko, że po wysłuchaniu supportów materiał największej gwiazdy zabrzmiał jak kolejna wersja koledżowych i kalifornijskich kapel w stylu Weezer czy Blink 182. Miło jednak było usłyszeć takie przeboje jak „Rock’n’roll Queen” czy „Oh Yeah”. Na więcej zachwytów jesteśmy już chyba jednak za starzy!
tekst: Michał Kropiński
Gus Gus @ 1500 m@2 do wynajęcia, 20.10.11
Gus Gus uwagi nigdy dość! Grupa zresztą odwiedza nas regularnie – jak nie całą ekipą, to solo. W tym roku przypomnieli o sobie naprawdę mocnym singlem „Over” i płytą „Arabian Horse” – produkcją równą, transową i mocno najntisową. Taki też był ich koncert w 1500 m² do Wynajęcia, gdzie pomimo niewielkiej przestrzeni, jaką mieli do dyspozycji, udało im się nie najgorzej zabrzmieć, profesjonalnie błysnąć światłem i przede wszystkim świetnie zaśpiewać. President Bongo, kiedyś wglądający jak XIX-wieczny gentleman, dziś wiking pełną gębą, niskim głosem snuł opowieści oplatane pulsującymi, gumowymi brzmieniami. W bardziej żywiołowych momentach prym wiedli Earth i uwielbiany przez wszystkich Daníel Ágúst.
tekst: Rafał Rejowski
tekst: Rafał Rejowski
Free Form Festival @ Soho Factory, 14-15.10
Drugim festiwalem, bez którego październik się nie liczy, jest Free Form. Miejsce tegorocznej edycji robiło wrażenie – kompleks Soho Factory od progu wprowadził nas w klimat i rozbudził koncertowy apetyt. O ile jeszcze Villa Nah – fiński projekt electro-synthpopowy – pobudził nas do lekkich pląsów, o tyle na mięsistym secie Vitalica, w nawale przekombinowanych i przesterowanych bitów, wytrzymaliśmy tylko 15 minut. Udaliśmy się więc na zwiady i nadal nie mogliśmy się nacieszyć atmosferą, jaką tworzył kompleks starych fabryk w festiwalowej, różowo-fioletowej aranżacji. Kolejnym gorącym punktem w piątkowym line-upie był występ energetycznych Brytyjczyków z Does It Offend You, Yeah?, których gig na tegorocznym Selectorze dosłownie wbił nas w krakowskie Błonia.
Byliśmy przygotowani na podobną moc i żywiołowość, a było... jedynie przeciętnie. Być może to wina problemu z nagłośnieniem i psującego się co chwilę mikrofonu, ale nie udało nam się tym razem wczuć w to punkowo-elektroniczne szaleństwo. Szybko więc przenieśliśmy się na scenę obok, na której połowa duetu Aeroplane – znana ze świetnych, tanecznych remiksów – sprawiła, że mała scena zamieniła się w najgorętszą imprezę piątkowego wieczoru. Wielki ukłon w stronę Vito De Luki, który podczas godzinnego setu trzymał równy poziom i nie kombinował niepotrzebnie z brzmieniem. Z dźwiękami dobrego disco w uszach udaliśmy się na koncert legendy trip-hopu – Lamb.
Jak to bywa z kultowymi zespołami, liczyliśmy na naprawdę wiele. Rzeczywistość nie spełniła niestety tych oczekiwań. Słabo nagłośniony przepiękny głos Lou Rhodes gubił się w ciężkich dźwiękach tworzonych przez Andy'ego – nawet tak fenomenalny utwór jak „Gabriel” zagubił się gdzieś między murami ogromnej hali. Zdegustowani (i chyba lekko już zmanierowani) skoczyliśmy na dosłownie kilka chwil na set didżejski Miss Kittin, która tym razem nie była „high”. Zabrakło brudu, seksu i przemocy, do jakiej przyzwyczaiła nas królowa electro clashu. Ech... piątek nie był dla nas udanym dniem, choć warto pochwalić organizatorów za przygotowanie miejsca, rozwiązania logistyczne (toalety na żadnym innym festiwalu nie są tak łatwo dostępne) oraz oświetlenie scen, które idealnie współgrało z klimatem miejsca.
Brytyjczycy z Fenech Soler, od których zaczęliśmy drugi dzień festiwalu, wywołali zachwyt głównie wśród młodszej części publiczności, w podskokach wdzierającej się pod scenę. Energetyczne granie w stylu modnym parę lat temu mogło się spodobać wielbicielom perfekcji wykonawczej, niestety w porównaniu z resztą artystów wypadało dość blado. Czysty, niemal boysbandowy głos wokalisty momentami trącił pościelą. Jak to powiedziała nasza znajoma: „byłoby spoko, gdybym miała 15 lat”. Festiwal uratował niespodziewanie Mr. Oizo, na którego malkontenci narzekali, że „nie jest już modny” i że jedyna rzecz, jaką ma do zaproponowania światu to słynny „Flat Beat”. Wystarczyło jednak posłuchać przez chwilę jego setu, żeby stwierdzić, że loża szyderców nie ma racji. Było bardzo brudno, bardzo ostro, czasem wręcz atonalnie, ale tak rewelacyjnie, że na chwilę znaleźliśmy się w innym wymiarze. Oizo okazał się superwyluzowany, zaprosił na scenę niezły baunsujący tłumek i potrafił doprowadzić salę do wrzenia. Festiwal zakończyliśmy z lekkim niedosytem, ale trzeba przyznać, że FFF łatwego zadania nie ma – w październiku festiwalowe nastroje studzi jesienno-zimowa aura, a nieskrępowanej zabawie nie sprzyja też fakt, że – w przeciwieństwie do większości tego typu imprez – zamiast oderwać się od wszystkiego i przejść na festival mode wracamy co wieczór do swoich warszawskim spraw.
Byliśmy przygotowani na podobną moc i żywiołowość, a było... jedynie przeciętnie. Być może to wina problemu z nagłośnieniem i psującego się co chwilę mikrofonu, ale nie udało nam się tym razem wczuć w to punkowo-elektroniczne szaleństwo. Szybko więc przenieśliśmy się na scenę obok, na której połowa duetu Aeroplane – znana ze świetnych, tanecznych remiksów – sprawiła, że mała scena zamieniła się w najgorętszą imprezę piątkowego wieczoru. Wielki ukłon w stronę Vito De Luki, który podczas godzinnego setu trzymał równy poziom i nie kombinował niepotrzebnie z brzmieniem. Z dźwiękami dobrego disco w uszach udaliśmy się na koncert legendy trip-hopu – Lamb.
Jak to bywa z kultowymi zespołami, liczyliśmy na naprawdę wiele. Rzeczywistość nie spełniła niestety tych oczekiwań. Słabo nagłośniony przepiękny głos Lou Rhodes gubił się w ciężkich dźwiękach tworzonych przez Andy'ego – nawet tak fenomenalny utwór jak „Gabriel” zagubił się gdzieś między murami ogromnej hali. Zdegustowani (i chyba lekko już zmanierowani) skoczyliśmy na dosłownie kilka chwil na set didżejski Miss Kittin, która tym razem nie była „high”. Zabrakło brudu, seksu i przemocy, do jakiej przyzwyczaiła nas królowa electro clashu. Ech... piątek nie był dla nas udanym dniem, choć warto pochwalić organizatorów za przygotowanie miejsca, rozwiązania logistyczne (toalety na żadnym innym festiwalu nie są tak łatwo dostępne) oraz oświetlenie scen, które idealnie współgrało z klimatem miejsca.
Brytyjczycy z Fenech Soler, od których zaczęliśmy drugi dzień festiwalu, wywołali zachwyt głównie wśród młodszej części publiczności, w podskokach wdzierającej się pod scenę. Energetyczne granie w stylu modnym parę lat temu mogło się spodobać wielbicielom perfekcji wykonawczej, niestety w porównaniu z resztą artystów wypadało dość blado. Czysty, niemal boysbandowy głos wokalisty momentami trącił pościelą. Jak to powiedziała nasza znajoma: „byłoby spoko, gdybym miała 15 lat”. Festiwal uratował niespodziewanie Mr. Oizo, na którego malkontenci narzekali, że „nie jest już modny” i że jedyna rzecz, jaką ma do zaproponowania światu to słynny „Flat Beat”. Wystarczyło jednak posłuchać przez chwilę jego setu, żeby stwierdzić, że loża szyderców nie ma racji. Było bardzo brudno, bardzo ostro, czasem wręcz atonalnie, ale tak rewelacyjnie, że na chwilę znaleźliśmy się w innym wymiarze. Oizo okazał się superwyluzowany, zaprosił na scenę niezły baunsujący tłumek i potrafił doprowadzić salę do wrzenia. Festiwal zakończyliśmy z lekkim niedosytem, ale trzeba przyznać, że FFF łatwego zadania nie ma – w październiku festiwalowe nastroje studzi jesienno-zimowa aura, a nieskrępowanej zabawie nie sprzyja też fakt, że – w przeciwieństwie do większości tego typu imprez – zamiast oderwać się od wszystkiego i przejść na festival mode wracamy co wieczór do swoich warszawskim spraw.
Warszawa w Budowie
W drugą sobotę października raz w słońcu, raz w deszczu odkrywaliśmy znikające warszawskie obiekty sportowe. W ramach festiwalu Warszawa w Budowie oglądaliśmy najstarszy wybudowany po wojnie stadion – Stadion Syrenki, który niszczejąc, służy dziś głównie za miejsce piwnych spotkań klientów pobliskiej giełdy komputerowej. Zachwyciła nas trampolina (a raczej to, co z niej zostało) dawnych basenów Legii – dziś wkomponowana dość kuriozalnie między ogrodzenie nowego stadionu a przyszły parking; zadziwił wielki stadion lekkoatletyczny na tyłach Warszawianki, a raczej rosnący na nim las; rozbawił los skoczni w centrum Mokotowa – kłopotliwego prezentu od bratniego narodu radzieckiego.
Warszawski Festiwal Filmowy
Warszawski Festiwal Filmowy w mniejszym niż zazwyczaj stopniu był dla nas tygodniem spędzonym w kinie. Filmów na pierwszy rzut oka znamionujących hit było na tyle niewiele, że najlepiej na festiwalowej giełdzie wychodzili ci, którzy obstawiali obrazy wykupione zawczasu w przedsprzedaży. Skąd festiwalowy duch wie, jaki film będzie hitem, tego nie wiemy. Widzieliśmy kilka perełek: „Martha Marcy May Marlene” Seana Durkina, „Another Earth” Mike'a Cahilla czy doskonałą, klimatyczną adaptację prozy Lovecrafta, „Whisperer in Darkness” Seana Branneya, a także „Kwestię smaku” Sally Rowe – dokument o najmłodszym kucharzu nagrodzonym trzema gwiazdkami przez „New York Timesa”.
Ale nie mogliśmy zwalczyć wrażenia, że większość filmów, a już na pewno kandydatów do głównej nagrody, to dramatyczne historie osób z niepełnosprawnościami, osób osieroconych, samotnych i wydanych na pastwę najgorszego losu. Dlatego spędziliśmy w kinie trochę mniej czasu niż zazwyczaj. Pod względem jakości był to jednak czas świetnie spożytkowany!
tekst: Agata Michalak
Ale nie mogliśmy zwalczyć wrażenia, że większość filmów, a już na pewno kandydatów do głównej nagrody, to dramatyczne historie osób z niepełnosprawnościami, osób osieroconych, samotnych i wydanych na pastwę najgorszego losu. Dlatego spędziliśmy w kinie trochę mniej czasu niż zazwyczaj. Pod względem jakości był to jednak czas świetnie spożytkowany!
tekst: Agata Michalak
poniedziałek, 24 października 2011
Art & Fashion Festival, 11-22.10 @ Poznań
W miniony weekend zakończyła się kolejna edycja Art & Fashion Festival. W tym roku organizatorzy wraz z uczestnikami postawili skoncentrować się na modzie jako narzędziu komunikacji. Narzędziu, którym posługują się zarówno wielcy projektanci jak i każdy z nas ubierając się codziennie.
Na cały festiwal składa się kilka elementów takich jak warsztaty mody, przeglądy filmowe o tematyce fashion, spotkania z autorytetami świata mody oraz finałowa gala, podczas której oprócz wręczenia nagród dla uczestników warsztatów mamy możliwość obejrzenia pokazów najlepszych marek i projektantów.
Podczas dwunastu dni festiwalu uczestnicy wyłonieni w konkursie w pocie czoła pracowali nad projektami w sześciu kategoriach, których opiekunami i mentorami były osoby znane i cenione w świecie mody. W tym roku były to: projektowanie mody – Krzystof Stróżyna, ilustracja mody – Tomek Sadurski z gościnnym udziałem Barbary Hulanicki, dziennikarstwo modowe - Hanna Rydlewska i Marcin Różyc, projektowanie biżuterii - Anna Orska, fotografia - Rafał Milach i nowatorski na polskim rynku, tworzenia filmu mody - W P Onak. Laureaci warsztatów, którzy w nagrodę otrzymali letnie kursy w prestiżowej uczelni modowej Central St. Martins w Londynie zostali ogłoszeni podczas piątkowej gali Art & Fashion Festiwal.
Nagroda w kategorii Fashion Design trafiła do studentki projektowania ubioru na łódzkiej ASP – Dominiki Grzybek, która w swojej twórczości projektuje na zasadzie zaskoczenia – do klasycznych krojów dodaje nie pasujące elementy.
W kategorii Fashion Drawing nagroda trafiła w ręce Katarzyny Smoczyńskiej – 22 letniej studentki grafiki z Poznania, której nagrodzony projekt inspirowany był kolekcją Celine.
Wśród uczestników warsztatów Fashion Writing, którzy w przeciągu dziesięciu dni mieli za zadanie stworzyć 100-stronicowy magazyn modowy, wyłoniono laureatkę – Kasię Kamińską. Młodziutka studentka dziennikarstwa i turkologii z Warszawy zaskoczyła opiekunów warsztatu reportażem pod roboczym tytułem „Oldschoole”, opowiadającym o nietuzinkowych poznaniakach, którzy mimo swojego wieku potrafią bawić się i myśleć jak młodzi ludzie.
Laureatką w kategorii Fashion Photography została Olga Ozierańska. Jej cykl o licealnej koleżance Mai, która jest transseksualistą, wywarł ogromne wrażenie na Rafale Milachu – opiekun warsztatów Fashion Photogprahy. Absolwentka Intermediów na poznańskiej ASP odkryła na festiwalu, że jej drogą jest fotografia. To właśnie dokument sprawia jej największą satysfakcję.
Marta Litarowicz-Migdał otrzymała główną nagrodę w kategorii Fashion Jewellery za kolekcję broszek, opasek i poduszeczek. Całość wykonana jest z tkanin z nadrukami autorstwa Marty.
Zwycięzca pierwszych warsztatów Fashion Video został Tomasz Biskup.
Wyróżnienia podczas tegorocznej edycji trafiły do Edyty Iwony Filipowicz (Fahion Design), Arletty Magiery (Fashion Jewellery), Anny Matusznej (Fashion Photography), Pawła Zawiślaka (Fashion Drawing), Pawła Kędzierskiego (Fashion Writing) i Tomasza Ziółkowskiego (Fashion Video).
Na zakończenie gali mieliśmy okazję usłyszeć Marianne Faitfhull, której występ był idealnym zakończeniem piątkowej gali. Niesamowita barwa głosu i energia jaka wydobywała się ze sceny hipnotyzowały. To była iście modowa noc w Poznaniu, której pozazdrości może wielu organizatorów podobnych eventów. Profesjonalizm widać było na każdym kroku. Wielkie brawa dla wszystkich, którzy sprawili, że stolica Wielkopolski zamieniła się w ogromny uniwersytet mody.
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Łukasz Brzeskiewicz, Michał Baranowski
Na cały festiwal składa się kilka elementów takich jak warsztaty mody, przeglądy filmowe o tematyce fashion, spotkania z autorytetami świata mody oraz finałowa gala, podczas której oprócz wręczenia nagród dla uczestników warsztatów mamy możliwość obejrzenia pokazów najlepszych marek i projektantów.
Podczas dwunastu dni festiwalu uczestnicy wyłonieni w konkursie w pocie czoła pracowali nad projektami w sześciu kategoriach, których opiekunami i mentorami były osoby znane i cenione w świecie mody. W tym roku były to: projektowanie mody – Krzystof Stróżyna, ilustracja mody – Tomek Sadurski z gościnnym udziałem Barbary Hulanicki, dziennikarstwo modowe - Hanna Rydlewska i Marcin Różyc, projektowanie biżuterii - Anna Orska, fotografia - Rafał Milach i nowatorski na polskim rynku, tworzenia filmu mody - W P Onak. Laureaci warsztatów, którzy w nagrodę otrzymali letnie kursy w prestiżowej uczelni modowej Central St. Martins w Londynie zostali ogłoszeni podczas piątkowej gali Art & Fashion Festiwal.
Nagroda w kategorii Fashion Design trafiła do studentki projektowania ubioru na łódzkiej ASP – Dominiki Grzybek, która w swojej twórczości projektuje na zasadzie zaskoczenia – do klasycznych krojów dodaje nie pasujące elementy.
W kategorii Fashion Drawing nagroda trafiła w ręce Katarzyny Smoczyńskiej – 22 letniej studentki grafiki z Poznania, której nagrodzony projekt inspirowany był kolekcją Celine.
Wśród uczestników warsztatów Fashion Writing, którzy w przeciągu dziesięciu dni mieli za zadanie stworzyć 100-stronicowy magazyn modowy, wyłoniono laureatkę – Kasię Kamińską. Młodziutka studentka dziennikarstwa i turkologii z Warszawy zaskoczyła opiekunów warsztatu reportażem pod roboczym tytułem „Oldschoole”, opowiadającym o nietuzinkowych poznaniakach, którzy mimo swojego wieku potrafią bawić się i myśleć jak młodzi ludzie.
Laureatką w kategorii Fashion Photography została Olga Ozierańska. Jej cykl o licealnej koleżance Mai, która jest transseksualistą, wywarł ogromne wrażenie na Rafale Milachu – opiekun warsztatów Fashion Photogprahy. Absolwentka Intermediów na poznańskiej ASP odkryła na festiwalu, że jej drogą jest fotografia. To właśnie dokument sprawia jej największą satysfakcję.
Marta Litarowicz-Migdał otrzymała główną nagrodę w kategorii Fashion Jewellery za kolekcję broszek, opasek i poduszeczek. Całość wykonana jest z tkanin z nadrukami autorstwa Marty.
Zwycięzca pierwszych warsztatów Fashion Video został Tomasz Biskup.
Wyróżnienia podczas tegorocznej edycji trafiły do Edyty Iwony Filipowicz (Fahion Design), Arletty Magiery (Fashion Jewellery), Anny Matusznej (Fashion Photography), Pawła Zawiślaka (Fashion Drawing), Pawła Kędzierskiego (Fashion Writing) i Tomasza Ziółkowskiego (Fashion Video).
Na zakończenie gali mieliśmy okazję usłyszeć Marianne Faitfhull, której występ był idealnym zakończeniem piątkowej gali. Niesamowita barwa głosu i energia jaka wydobywała się ze sceny hipnotyzowały. To była iście modowa noc w Poznaniu, której pozazdrości może wielu organizatorów podobnych eventów. Profesjonalizm widać było na każdym kroku. Wielkie brawa dla wszystkich, którzy sprawili, że stolica Wielkopolski zamieniła się w ogromny uniwersytet mody.
tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Łukasz Brzeskiewicz, Michał Baranowski
poniedziałek, 19 września 2011
Berlin Festival @ Tempelhof, 09-10.09
Monumentalny gmach starego lotniska Tempelhof z zewnątrz wygląda jak Ministerstwo Prawdy i Propagandy państwa totalitarnego. Część festiwalowa schowana jest w starych hangarach i w miejscu, gdzie kiedyś wysiadali pasażerowie LOT-u (w latach 80. skrót ten rozwijano czasem jako: Landing On Tempelhof – bo polskie samoloty bywały uprowadzane przez uciekinierów z kraju na to właśnie lotnisko).
Wracając jednak do współczesności, festiwal berliński oceniamy w skrócie następująco: fantastyczne miejsce (x2 nawet, bo raz za Berlin, dwa za Tempelhof), kilkanaście tysięcy osób, kilka bardzo dobrych gigów i kilka trochę gorszych. Do tych dobrych bez zastrzeżeń zaliczamy: Primal Scream ze „Screamadeliką”, dEUS i oczywiście Suede. Tak, Suede w formie, Brett też!
Do tych gorszych, z bólem serca, The Drums (chociaż plus za mimikę dla Jonathana).
Minus też dla organizatorów za to, że koncert na dwóch mniejszych scenach zaczynały się w tym samym czasie.
Battles
CSS
tekst i foto: Piotr Bartoszek, pitaparty.blogspot.com
Wracając jednak do współczesności, festiwal berliński oceniamy w skrócie następująco: fantastyczne miejsce (x2 nawet, bo raz za Berlin, dwa za Tempelhof), kilkanaście tysięcy osób, kilka bardzo dobrych gigów i kilka trochę gorszych. Do tych dobrych bez zastrzeżeń zaliczamy: Primal Scream ze „Screamadeliką”, dEUS i oczywiście Suede. Tak, Suede w formie, Brett też!
Do tych gorszych, z bólem serca, The Drums (chociaż plus za mimikę dla Jonathana).
Minus też dla organizatorów za to, że koncert na dwóch mniejszych scenach zaczynały się w tym samym czasie.
Battles
CSS
tekst i foto: Piotr Bartoszek, pitaparty.blogspot.com
Subskrybuj:
Posty (Atom)