[wybaczcie jakość zdjęć, nasza fotografka się rozchorowała a fotograf utknął w domu czekając na kuriera, została tylko do dyspozycji własna ręka niewprawnie trzymająca pożyczoną naprędce małpkę]
To zresztą nie jedyne karkołomne na pozór połączenia – brytyjski folkowy urok i kalifornijska punkowa energia mieszały się w idealnych proporcjach (posthardcore’owa przeszłość Franka odcisnęła dość znaczące piętno na brzmieniu jego gitary akustycznej). Politycznie i obyczajowo zaangażowane teksty niektórych piosenek nabierały lekkości i przeplatane były najlepszą chyba konferansjerką, jaką słyszeliśmy w życiu. Przekonajcie się zresztą sami:
Totalna swoboda, poczucie humoru, genialna interakcja z tłumem – a także pomiędzy członkami zespołu – nawet żarty o polskiej wódce były śmieszne i niewymuszone (co jest naprawdę wielką sztuką). „Goszko-szooszko” powędrowała zresztą na scenę
podobnie jak jeden z fanów Franka, który zapragnął wykonać stage diving, ale ponieważ publiczność nie była zbyt liczna, zachwiał się tylko na rękach swojego kolegi, który heroicznym wysiłkiem poniósł go kilka metrów w „tłum”. Ten po brytyjsku prześmieszny, po greendayowsku przeenergiczny koncert trwał ponad półtorej godziny – po raz pierwszy skończył się coverem Queen, po raz drugi odśpiewanym wspólnie najlepszym chyba utworem Franka, „Photosynthesis”. Podsumowując – Frank Turner na męża!
tekst i foto: Ola Wiechnik