
Na szczęście nie było potrzeby jechać na starym sentymencie, Jeremy Greenspan i Matt Didemus (z pomocą towarzyszącego im perkusisty) cudownie nas rozbujali, ciepłym synthpopowym brzmieniem wprowadzili w doskonały nastrój.

Greenspan udowodnił, że nie ważne, ile stracił włosów i zyskał kilogramów od czasu poprzedniej wizyty w Warszawie - jego idealny wokal, używany w nieco niedbały, nonszalancki sposób, rekompensuje wszystkie niedostatki świata, łącznie z brzydką pogodą i światowym kryzysem.

Jak przyjemny to był koncert, świadczy także fakt, że koniec nastąpił zanim zdążymy zająć się planowaniem strategii odbioru kurtki z szatni przed bisami. Szczerze zdziwione "już?" jako reakcja na zejście muzyków ze sceny to niezbity dowód, że było dobrze.
tekst: Ola Wiechnik
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)