Chłopcy z The Wombats odwiedzili nasz kraj już po raz drugi w tym roku. Kilka miesięcy po koncercie na festiwalu Open'er ekipa z Liverpoolu rozgrzała w połowie wypełnioną stołeczną Stodołę. Na występ wpadliśmy na przysłowiowy ostatni gwizdek. Dwa łyki piwa, krótkie intro i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy wszystko się zaczęło.
Tradycyjny punkowy kop od początku mieszał się z klasycznymi indie melodiami sprzed paru lat. Start setu mocą zdecydowanie przypominał rozgrzewkę Slayera albo innej maszyny wojennej. O ilości energii świadczyć może to, że nasza fotografka w ciągu zaledwie trzech piosenek dostała w głowę rzuconym z tłumu piwem i prawie zaliczyła bliskie spotkanie z trampkiem chwiejącego się na krawędzi sceny Matthew Murphy'ego. Nastoletnie fanki momentalnie złapały flow i od samego początku zachowywały się prawie jak na ostatnim koncercie ukochanego zespołu. Piski, wrzaski, brawa, piski, wrzaski, brawa i tak aż do końca. Wszystko toczyło się w tym dość klasycznym koncertowym rytmie i byłoby to ok, gdyby nie wrażenie, że z każdą piosenką zespół słabnie.
Jak nakręcony samochodzik, który powoli traci energię, The Wombats zdawali się łapać oddechy tylko w momencie wykonywania największych przebojów. „Techno Fan”, „Moving to New York” czy zagrane na samiutki koniec „Let’s Dance to Joy Division” były jak łyk energetyka w zbyt dosłownej reklamie. Może bezsensem było granie aż półtoragodzinnego setu? W końcu już dawno temu udowodniono zasadę sformułowaną przez Ramones - im bardziej energetycznie grasz, tym twoje show powinno być krótsze. Jako że Wombaty to przyjazne stworzonka, nie obyło się bez miłych gestów w tym życzeń urodzinowych dla jednej z fanek (do końca nie jesteśmy pewni o co dokładnie chodziło, bo pisk po nich był zbyt wielki) oraz kilkukrotnego wynoszenia w górę maskotki lemura.
tekst: Michał Kropiński, foto: Fila Padlewska