



Pomimo nagrania do tej pory kilku albumów i EP-ek, to wydany w tym roku krążek „Conatus” otworzył jej drzwi do mainstreamu i zagwarantował występy podczas trasy Fever Ray. Do Polski przyjechała po raz pierwszy i zagrała zdecydowanie najlepszy koncert tego wieczoru (choć był to jednocześnie występ rekordowo krótki - zaledwie 35 minut). Jej chłodne i klimatyczne kompozycje oscylujące wokół brzmienia lo-fi i noise-pop sprawiły, że fabryczne wnętrze Soho Factory idealnie współgrało z energią wydobywającą się ze sceny, na której Zola Jesus narkotyzowała nas swoim muzycznym opium. Jej operowy głos brzmiał równie mocno jak na płycie, przyprawiając nas o dreszcz emocji. Ten wieczór należał do niej.
Co do drugiego debiutanta w naszym kraju - The Drums - to potwierdziły się plotki, że na żywo brzmią nie najlepiej - choć w tym przypadku ze względu na bardzo złe nagłośnienie należałoby użyć słowa "tragicznie".



Nawet znakomity „Let’s go surfing” nie uratował sytuacji. Do Groove Armady już nie dotrwaliśmy, bojąc się kolejnego zawodu. Mimo wyprzedanych biletów frekwencja nie należała do typowo festiwalowych.
A tak prezentował się Wiley


tekst: Rafał Gruszkiewicz
foto: Piotr Bartoszek (Pitaparty.blogspot.com)