środa, 26 października 2011

Free Form Festival @ Soho Factory, 14-15.10

Drugim festiwalem, bez którego październik się nie liczy, jest Free Form. Miejsce tegorocznej edycji robiło wrażenie – kompleks Soho Factory od progu wprowadził nas w klimat i rozbudził koncertowy apetyt. O ile jeszcze Villa Nah – fiński projekt electro-synthpopowy – pobudził nas do lekkich pląsów, o tyle na mięsistym secie Vitalica, w nawale przekombinowanych i przesterowanych bitów, wytrzymaliśmy tylko 15 minut. Udaliśmy się więc na zwiady i nadal nie mogliśmy się nacieszyć atmosferą, jaką tworzył kompleks starych fabryk w festiwalowej, różowo-fioletowej aranżacji. Kolejnym gorącym punktem w piątkowym line-upie był występ energetycznych Brytyjczyków z Does It Offend You, Yeah?, których gig na tegorocznym Selectorze dosłownie wbił nas w krakowskie Błonia.



Byliśmy przygotowani na podobną moc i żywiołowość, a było... jedynie przeciętnie. Być może to wina problemu z nagłośnieniem i psującego się co chwilę mikrofonu, ale nie udało nam się tym razem wczuć w to punkowo-elektroniczne szaleństwo. Szybko więc przenieśliśmy się na scenę obok, na której połowa duetu Aeroplane – znana ze świetnych, tanecznych remiksów – sprawiła, że mała scena zamieniła się w najgorętszą imprezę piątkowego wieczoru. Wielki ukłon w stronę Vito De Luki, który podczas godzinnego setu trzymał równy poziom i nie kombinował niepotrzebnie z brzmieniem. Z dźwiękami dobrego disco w uszach udaliśmy się na koncert legendy trip-hopu – Lamb.



Jak to bywa z kultowymi zespołami, liczyliśmy na naprawdę wiele. Rzeczywistość nie spełniła niestety tych oczekiwań. Słabo nagłośniony przepiękny głos Lou Rhodes gubił się w ciężkich dźwiękach tworzonych przez Andy'ego – nawet tak fenomenalny utwór jak „Gabriel” zagubił się gdzieś między murami ogromnej hali. Zdegustowani (i chyba lekko już zmanierowani) skoczyliśmy na dosłownie kilka chwil na set didżejski Miss Kittin, która tym razem nie była „high”. Zabrakło brudu, seksu i przemocy, do jakiej przyzwyczaiła nas królowa electro clashu. Ech... piątek nie był dla nas udanym dniem, choć warto pochwalić organizatorów za przygotowanie miejsca, rozwiązania logistyczne (toalety na żadnym innym festiwalu nie są tak łatwo dostępne) oraz oświetlenie scen, które idealnie współgrało z klimatem miejsca.

Brytyjczycy z Fenech Soler, od których zaczęliśmy drugi dzień festiwalu, wywołali zachwyt głównie wśród młodszej części publiczności, w podskokach wdzierającej się pod scenę. Energetyczne granie w stylu modnym parę lat temu mogło się spodobać wielbicielom perfekcji wykonawczej, niestety w porównaniu z resztą artystów wypadało dość blado. Czysty, niemal boysbandowy głos wokalisty momentami trącił pościelą. Jak to powiedziała nasza znajoma: „byłoby spoko, gdybym miała 15 lat”. Festiwal uratował niespodziewanie Mr. Oizo, na którego malkontenci narzekali, że „nie jest już modny” i że jedyna rzecz, jaką ma do zaproponowania światu to słynny „Flat Beat”. Wystarczyło jednak posłuchać przez chwilę jego setu, żeby stwierdzić, że loża szyderców nie ma racji. Było bardzo brudno, bardzo ostro, czasem wręcz atonalnie, ale tak rewelacyjnie, że na chwilę znaleźliśmy się w innym wymiarze. Oizo okazał się superwyluzowany, zaprosił na scenę niezły baunsujący tłumek i potrafił doprowadzić salę do wrzenia. Festiwal zakończyliśmy z lekkim niedosytem, ale trzeba przyznać, że FFF łatwego zadania nie ma – w październiku festiwalowe nastroje studzi jesienno-zimowa aura, a nieskrępowanej zabawie nie sprzyja też fakt, że – w przeciwieństwie do większości tego typu imprez – zamiast oderwać się od wszystkiego i przejść na festival mode wracamy co wieczór do swoich warszawskim spraw.