Z ręki do ręki
W ostatnią sobotę odbyła się druga edycja Barteru, czyli kiermaszu prac młodych polskich artystów, na którym walutą nie są złotówki tylko kreatywności i praca.
Zasada działania jest prosta: przy przedmiocie, który nam się spodobał, umieszczamy karteczkę z informacją, co jesteśmy w stanie za niego zaoferować, a na koniec dnia artysta decyduje się na jedną z propozycji. A te są bardzo rożne: od pierogów, przez kurs html, po lot samolotem. Zdarzają się nawet oferty dwuznaczne.
W tej edycji Barteru można było wylicytować między innymi sesję zdjęciową w fotobudce, plakat „Moja Warszawa” autorstwa Doroty Hauswirt oraz zdjęcia i ilustracje takich artystów jak Patryk Pietras, Jacek Kołodziejski, Magda Kmiecik czy Marta Wajda. Na miłośników mody czekały ubrania od Nenukko i biżuteria Mirelli von Chrupek oraz Pauliny Plizgi.
Idea kiermaszu udowadnia, że sztuka nie musi być droga i elitarna. Przy odrobinie chęci i pomysłowości, każdy możne wejść w posiadanie prac młodych polskich artystów. Jak najbardziej popieramy takie działania i mimo że tym razem nie udało się nam nic wylicytować, to już czekamy na następną edycje.
[tekst: Lucy]
poniedziałek, 10 grudnia 2012
sobota, 8 grudnia 2012
06.12.12 - kIRk @ Kosmos Kosmos, Warszawa
Wyprawy w kosmos organizowane są z różnych powodów. Obserwacja wpływu Księżyca na naszą planetę, naprawa stacji badawczych czy poszukiwania innych cywilizacji. W miniony czwartek postanowiłem, że też polecę. Bez przygotowania, sponsorów i sprzętu. Dobrze, że nie tak daleko. Kosmos Kosmos na Koszykowej gościł bowiem na swojej scenie zespół kIRk. Okazje były co najmniej dwie. Mikołajki oraz przedpremierowy koncert prezentujący materiał z nadchodzącej płyty „Zła krew”. Krótko po 21 zaczęło się odliczanie i - gdy w przeciągu paru chwil w klubie zjawiła się całkiem spora liczba osób - rakiety zostały odpalone. Trąbka, komputer, gramofon i cała masa kolorowych urządzeń generujących paliwo potrzebne do tej podróży były już gotowe do lotu. Na sali nie było zbyt jasno, muzyka nie należała też zresztą do najjaśniejszych. W takiej scenerii trudno by było wyprawić „Uroczysty obiad...”. Długie, niepokojące i transowe pętle podbite niską sinusoidą basu dopełniały krótsze bądź dłuższe partie trąbki. Publiczność kiwała zakapturzonymi głowami, bujała się w takt beatów albo stała w skupieniu. Pierwsza część występu była spokojna, przypominała nieco „Mszę...”, jednak po krótkich oklaskach trzej muszkieterowie zaserwowali „Prawdziwe piekło”.
kIRk pozostaje nader konsekwentny w swoim podejściu do muzyki. Słabość do dźwiękowej heroiny i szumu winylowej płyty w połączeniu z postapokaliptycznymi odłamkami techno wciąż działa. Przed wyprawą w kosmos nie miałem okazji zapoznać się ze „Złą krwią” z której materiał Paweł, Olgierd i Filip prezentowali na scenie po raz pierwszy. Ciekaw jestem, na ile improwizacji pozwolą sobie przy następnej podróży. O ile będą jeszcze bilety.
[tekst: Maciej MCQ Panek, foto: Bartek Bajerski / bajerski.org]
kIRk pozostaje nader konsekwentny w swoim podejściu do muzyki. Słabość do dźwiękowej heroiny i szumu winylowej płyty w połączeniu z postapokaliptycznymi odłamkami techno wciąż działa. Przed wyprawą w kosmos nie miałem okazji zapoznać się ze „Złą krwią” z której materiał Paweł, Olgierd i Filip prezentowali na scenie po raz pierwszy. Ciekaw jestem, na ile improwizacji pozwolą sobie przy następnej podróży. O ile będą jeszcze bilety.
[tekst: Maciej MCQ Panek, foto: Bartek Bajerski / bajerski.org]
wtorek, 4 grudnia 2012
30.11 - 02.12.12 - Festiwal Ambientalny @ Puzzle, Syngoga pod Biały Bocianem, Wrocław
Podążając za tokiem myślenia ojca-założyciela gatunku - Briana Eno, ambient (od łacińskiego ambire) powinien otaczać swoich odbiorców. Pozwalać chętnym na wsłuchiwanie się w jego strukturę, ale i umożliwiając całej reszcie kompletne zignorować jego obecność. Szerokość tak rozumianego pojęcia pozwala na przykład wtłoczyć w jego ramy Stefana Betke, niemieckiego dubowego eksperymentatora ukrywającego się pod aliasem Pole. I choć jamajska miłość do przestrzennych dźwięków i elektronicznych efektów łączy go ze spadkobiercami autora „Music for Airports”, to pominąć jego nagrania można tylko w wypadku braku należytego basu. W piątkowy wieczór w Puzzlach owych niskich częstotliwości było tyle co akustyk napłakał, a rozstawione po całym klubie krzesełka wymuszały niemrawy, „należny ambientom” odbiór. W takich warunkach ledwie 40 minutowy live na który złożyły się utwory z niedawno wydanych, „Waldgeschichtenowych” epek, nie miał szans wywrzeć należytego wrażenia.
Często trudne do zwerbalizowania czy spisania wrażenia, które budzi „prawdziwy” ambient powstają natomiast zwykle pod przymkniętymi powiekami. Na urokliwym podwórzu przed Synagogą pod Białym Bocianem nic nie zapowiadało, że jej wnętrze upstrzone zostanie tandetnymi światełkami, które kreśliły niebiesko-czerwone esy floresy na łukach i sklepieniu klasycystycznej świątyni. Niezrażeni tą feerią barw, zamkniętymi oczami poczęliśmy więc patrzeć na występ Szymona Kaliskiego. Niesieni falą ciepłego, przyjemnie trzeszczącego lo-fi z rzadka tylko spoglądaliśmy na intrygujące wizualizacje dogorywające w zalewie świateł. Wynurzające się raz po raz z wolno rozrastającej się ściółki tony i melodie przywodziły na myśl obrazy, rozpoczynały narracje i nie dawały prostych odpowiedzi. Autor niedawno wydanego „From Scattered Accidents” w przedbiegach wyprzedził swoich następców, a zgrzyty przesuwanych krzeseł, dzwonki telefonów i uciszane przez oburzonych ortodoksów fragmenty rozmów - z mniejszą lub większą gracją - wpisywały się w strukturę utworów.
Większość dźwiękowych minimalistów nie przyswoiła niestety lekcji płynącej z „4:33” i licząc na próżnię wokół, pozwala by pojedyncze kaszlnięcie wyrwało wszystkich z rysowanego przez nich świata. Szczególnie, że większość tych światów znajduje się - nie wiedzieć czemu - gdzieś głęboko pod wodą lub daleko pośród gwiazd. Ogromny procent twórców ambientu nie ma zamiaru podążać za Erikiem Satie, tworzyć sonicznych mebli i budować atmosfery miejsc w których dane jest im grać. Chcąc zabierać słuchaczy w zapierające dech w piersiach, dalekie podróże podejmują jednak spore ryzyko. Masowo opierające głowy na barkach swoich chłopaków, uczuciowe dziewczęta pędzą za nimi gdziekolwiek poprowadzą. Ja jednak ziewam sobie dyskretnie widząc po raz kolejny te same meduzy i dawno już zwiedzone galaktyki, a rozmiłowanie w patosie Irisarriego i trance'owe (bo acid to nie tylko składanki z bazaru) wycieczki Carbon Based Lifeforms zupełnie nie umilają mi zwiedzania.
Nie „moja” zupełnie okazała się również współpraca An on Bast z Maciejem Fortuną. W podejściu do jazzu - jego brzmienia, formy i celu - z „nową nadzieją” polskiej trąbki różnimy się diametralnie i na 30 ulubionych „gatunkowych” płyt nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakiekolwiek wspólne. Wiele nagrań poznańskiej producentki natomiast lubię, ale w takich okolicznościach przestrzennych i nagłośnieniowych nic beatowego nie miałoby szansy się sprawdzić. Łatwo przyswajalna, międzygatunkowa elektronika rozbijała się po ścianach, a zapętlana i efektowana, melodyjna trąbka co rusz przypominała mi jak bardzo nie znoszę „Tutu” Davisa. Ukojenie przyniosło mi dopiero Deaf Center. Szczelnie otulony niskimi częstotliwościami, razem z norweskim duetem przemierzałem ciemne, gęste lasy Skandynawii. Niepokojące i mroczne, a jakby znajome i gościnne. Przepełnione obecnością czegoś co mieszka w nich od zarania, lecz nie ma wobec nikogo złych zamiarów. Najwyżej nastraszy partią klawiszy, wstrząśnie basowym dronem czy zatrwoży jękiem struny.
Po otwarciu oczu znów jednak zobaczyłem niebiesko-czerwone, świetlne pajączki łażące po galeriach dla kobiet i... miałem dość. Wieczorny Wrocław bardziej pasował do klimatu w jaki wprowadzili mnie Totland i Skodvin. Za nagraniami Jacaszka nie przepadam, a kilka godzin „ambientu” w dwa dni, to i tak za dużo. Bo jeśli chce się wsłuchiwać w jego strukturę, to najlepiej w małych dawkach. Na festiwalu natomiast trudno ignorować jego - dobitną - obecność. Zwykle pozwala to wedrzeć się nudzie. A wtedy i krzesła bardziej skrzypią i drzwi częściej trzaskają.
[tekst: Filip Kalinowski]
Często trudne do zwerbalizowania czy spisania wrażenia, które budzi „prawdziwy” ambient powstają natomiast zwykle pod przymkniętymi powiekami. Na urokliwym podwórzu przed Synagogą pod Białym Bocianem nic nie zapowiadało, że jej wnętrze upstrzone zostanie tandetnymi światełkami, które kreśliły niebiesko-czerwone esy floresy na łukach i sklepieniu klasycystycznej świątyni. Niezrażeni tą feerią barw, zamkniętymi oczami poczęliśmy więc patrzeć na występ Szymona Kaliskiego. Niesieni falą ciepłego, przyjemnie trzeszczącego lo-fi z rzadka tylko spoglądaliśmy na intrygujące wizualizacje dogorywające w zalewie świateł. Wynurzające się raz po raz z wolno rozrastającej się ściółki tony i melodie przywodziły na myśl obrazy, rozpoczynały narracje i nie dawały prostych odpowiedzi. Autor niedawno wydanego „From Scattered Accidents” w przedbiegach wyprzedził swoich następców, a zgrzyty przesuwanych krzeseł, dzwonki telefonów i uciszane przez oburzonych ortodoksów fragmenty rozmów - z mniejszą lub większą gracją - wpisywały się w strukturę utworów.
Większość dźwiękowych minimalistów nie przyswoiła niestety lekcji płynącej z „4:33” i licząc na próżnię wokół, pozwala by pojedyncze kaszlnięcie wyrwało wszystkich z rysowanego przez nich świata. Szczególnie, że większość tych światów znajduje się - nie wiedzieć czemu - gdzieś głęboko pod wodą lub daleko pośród gwiazd. Ogromny procent twórców ambientu nie ma zamiaru podążać za Erikiem Satie, tworzyć sonicznych mebli i budować atmosfery miejsc w których dane jest im grać. Chcąc zabierać słuchaczy w zapierające dech w piersiach, dalekie podróże podejmują jednak spore ryzyko. Masowo opierające głowy na barkach swoich chłopaków, uczuciowe dziewczęta pędzą za nimi gdziekolwiek poprowadzą. Ja jednak ziewam sobie dyskretnie widząc po raz kolejny te same meduzy i dawno już zwiedzone galaktyki, a rozmiłowanie w patosie Irisarriego i trance'owe (bo acid to nie tylko składanki z bazaru) wycieczki Carbon Based Lifeforms zupełnie nie umilają mi zwiedzania.
Nie „moja” zupełnie okazała się również współpraca An on Bast z Maciejem Fortuną. W podejściu do jazzu - jego brzmienia, formy i celu - z „nową nadzieją” polskiej trąbki różnimy się diametralnie i na 30 ulubionych „gatunkowych” płyt nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakiekolwiek wspólne. Wiele nagrań poznańskiej producentki natomiast lubię, ale w takich okolicznościach przestrzennych i nagłośnieniowych nic beatowego nie miałoby szansy się sprawdzić. Łatwo przyswajalna, międzygatunkowa elektronika rozbijała się po ścianach, a zapętlana i efektowana, melodyjna trąbka co rusz przypominała mi jak bardzo nie znoszę „Tutu” Davisa. Ukojenie przyniosło mi dopiero Deaf Center. Szczelnie otulony niskimi częstotliwościami, razem z norweskim duetem przemierzałem ciemne, gęste lasy Skandynawii. Niepokojące i mroczne, a jakby znajome i gościnne. Przepełnione obecnością czegoś co mieszka w nich od zarania, lecz nie ma wobec nikogo złych zamiarów. Najwyżej nastraszy partią klawiszy, wstrząśnie basowym dronem czy zatrwoży jękiem struny.
Po otwarciu oczu znów jednak zobaczyłem niebiesko-czerwone, świetlne pajączki łażące po galeriach dla kobiet i... miałem dość. Wieczorny Wrocław bardziej pasował do klimatu w jaki wprowadzili mnie Totland i Skodvin. Za nagraniami Jacaszka nie przepadam, a kilka godzin „ambientu” w dwa dni, to i tak za dużo. Bo jeśli chce się wsłuchiwać w jego strukturę, to najlepiej w małych dawkach. Na festiwalu natomiast trudno ignorować jego - dobitną - obecność. Zwykle pozwala to wedrzeć się nudzie. A wtedy i krzesła bardziej skrzypią i drzwi częściej trzaskają.
[tekst: Filip Kalinowski]
wtorek, 13 listopada 2012
Twin Shadow @ Basen, Warszawa, 09.11.2012
Druga, wydana całkiem jeszcze niedawno płyta Twin Shadowa podzieliła redakcję. Zwiewność i naturalna lekkość cechująca debiut Georga Lewisa Juniora (co do której się wszyscy zgadzamy) ustąpiła miejsca siermiężnemu (zdaniem niektórych) kiczowi lat 80., dając co poniektórym powody do obaw o jakość jego stołecznego występu. Fani ejtisowej stylistyki nie mogli się za to doczekać koncertu. Zwłaszcza ci, którzy przegapili jego występ podczas zeszłorocznego Offa.
Zacznijmy od początku: warto wspomnieć o paru niespodziankach przygotowanych przez organizatorów koncertu. Pierwszą były niezrozumiale wysokie ceny biletów (stówa? serio?). Drugą, punktualny (i zwyczajnie za wczesny) start koncertu – sporo osób pojawiło się w klubie dopiero w połowie (ale to raczej nauczka na przyszłość, niż zarzut pod adresem agencji koncertowej).
Występ wąsacza z Brooklynu był też okazją do przetestowania reaktywowanego niedawno, mocno odrestaurowanego Basenu. Wnętrze starej pływalni ma ogromny potencjał koncertowy, ale ten nadal istnieje raczej w teorii. Nagłośnienie tego wieczoru pozostawiało wiele do życzenia i nawet wyprawa w okolice konsolety realizatora nie pomogła. Trudno też zrozumieć dlaczego nie wyłączono większości świateł w klubie – dość jasne oświetlenie, w połączeniu z białym ekranem rozłożonym za muzykami, odzierało wydarzenie z klimatu. Nowe, ciągnące żywcem z radiowych hitów lat 80. kompozycje wypadły blado, a oczekiwanie na starsze kawałki okazało się stratą czasu, ponieważ zostały one w dość drastyczny sposób przearanżowane. Sam George z kolei sprawiał wrażenie mocno zaspanego (jeśli nie zwyczajnie skacowanego). Jego wizerunek uratowały pogawędki z publiką między poszczególnymi utworami.
Nasza redakcyjna reprezentacja nie była jednak jednomyślna w sprawie werdyktu: o ile zgodni jesteśmy co do starszych numerów (nowe aranże nie dorównywały oryginałom, pozbawiły je lekkości i klimatu), o tyle wspomniane ejtisowe kawałki z nowej płyty wypadły zdaniem drugiej połowy redakcji świetnie. Sam Gorgie – na początku faktycznie nieco wsobny (co nie przeszkodziło mu od pierwszych minut „wyhaczać” co ładniejszych dziewczyn z publiki i obdarzać ich przeciagłymi spojrzeniami połączonymi z zawadjacko-zalotnymi uśmiechami), z każdym kolejnym łykiem wyborowej (a nie przychodziło mu to łatwo, rzekoma „polish finest” zdecydowanie nie przypadła mu do gustu – ale gospodarzom się nie odmawia!) coraz bardziej się rozluźniał, rzucał żartami, pozwolił sobie nawet na bardzo zabawny monolog dotyczący swoich korzeni, naszej historii i niemieckiego sztywniactwa).
Koncert był dość długi, muzycy coraz bardziej zaangażowani, a publika od początku bardzo entuzjastyczna. Nagłośnienie i oświetlenie faktycznie pozostawiało sporo do życzenia, ale już dawno przestaliśmy się tym przejmować. Inaczej musielibyśmy opuszczać 90% organizowanych w Polsce koncertów.
tekst: Rozwadowski, Wiechnik
Zacznijmy od początku: warto wspomnieć o paru niespodziankach przygotowanych przez organizatorów koncertu. Pierwszą były niezrozumiale wysokie ceny biletów (stówa? serio?). Drugą, punktualny (i zwyczajnie za wczesny) start koncertu – sporo osób pojawiło się w klubie dopiero w połowie (ale to raczej nauczka na przyszłość, niż zarzut pod adresem agencji koncertowej).
Występ wąsacza z Brooklynu był też okazją do przetestowania reaktywowanego niedawno, mocno odrestaurowanego Basenu. Wnętrze starej pływalni ma ogromny potencjał koncertowy, ale ten nadal istnieje raczej w teorii. Nagłośnienie tego wieczoru pozostawiało wiele do życzenia i nawet wyprawa w okolice konsolety realizatora nie pomogła. Trudno też zrozumieć dlaczego nie wyłączono większości świateł w klubie – dość jasne oświetlenie, w połączeniu z białym ekranem rozłożonym za muzykami, odzierało wydarzenie z klimatu. Nowe, ciągnące żywcem z radiowych hitów lat 80. kompozycje wypadły blado, a oczekiwanie na starsze kawałki okazało się stratą czasu, ponieważ zostały one w dość drastyczny sposób przearanżowane. Sam George z kolei sprawiał wrażenie mocno zaspanego (jeśli nie zwyczajnie skacowanego). Jego wizerunek uratowały pogawędki z publiką między poszczególnymi utworami.
Nasza redakcyjna reprezentacja nie była jednak jednomyślna w sprawie werdyktu: o ile zgodni jesteśmy co do starszych numerów (nowe aranże nie dorównywały oryginałom, pozbawiły je lekkości i klimatu), o tyle wspomniane ejtisowe kawałki z nowej płyty wypadły zdaniem drugiej połowy redakcji świetnie. Sam Gorgie – na początku faktycznie nieco wsobny (co nie przeszkodziło mu od pierwszych minut „wyhaczać” co ładniejszych dziewczyn z publiki i obdarzać ich przeciagłymi spojrzeniami połączonymi z zawadjacko-zalotnymi uśmiechami), z każdym kolejnym łykiem wyborowej (a nie przychodziło mu to łatwo, rzekoma „polish finest” zdecydowanie nie przypadła mu do gustu – ale gospodarzom się nie odmawia!) coraz bardziej się rozluźniał, rzucał żartami, pozwolił sobie nawet na bardzo zabawny monolog dotyczący swoich korzeni, naszej historii i niemieckiego sztywniactwa).
Koncert był dość długi, muzycy coraz bardziej zaangażowani, a publika od początku bardzo entuzjastyczna. Nagłośnienie i oświetlenie faktycznie pozostawiało sporo do życzenia, ale już dawno przestaliśmy się tym przejmować. Inaczej musielibyśmy opuszczać 90% organizowanych w Polsce koncertów.
tekst: Rozwadowski, Wiechnik
poniedziałek, 12 listopada 2012
Beach House @ Fabryka Trzciny, Warszawa, 11.11.2012
Po obfitującym w atrakcje weekendzie, kto jeszcze miał siłę (i naturalnie odwagę, by przemknąć przez kipiącą agresją z okazji Święta Niepodległości stolicę) w niedzielę mógł się wybrać do Fabryki Trzciny, by zobaczyć romantycznych smutasów z Beach House.
Amerykańskie trio powoli, ale konsekwentnie buduje sobie w naszym kraju fan base. Co nie dziwi, bo smutny nasz naród, przed trzydziestoma laty zasmakowawszy Nowej Fali, hołduje od tamtego czasu wszelkim Kiurom, Ianom Curtisom, jak również Cocteau Twinsom i innym Siouxom.
Kto przegapił występ Beach House na tegorocznym Tauronie, mógł sobie to odbić z powodzeniem w Fabryce Trzciny. Choć nad sceną brakowało apokaliptycznych chmur na nocnym niebie, a koncert nie zakończył się jakże adekwatnym do nastroju deszczem, choć sceniczna przestrzeń była mniejsza, również tutaj udało się zainstalować śmigła wentylatorów, które z kawałka na kawałek powolutku, ale coraz wyraźniej cięły snopami światła miękkie brzmienia i ciemno-askamitny głos Victorii Legrand.
Jeśli Beach House poruszają, to gdzieś głęboko w środku - nogi wrastają w ziemię, przytłoczone pięknym smutkiem płuca z trudem łapią oddech. Zespół, na scenie mocno statyczny, szamoce się trochę z emocjami, też jakby podskórnie odczuwając nastroje, które sam wyczarowuje. Melancholia zamiast rozpaczy, miękki kocyk zamiast lodowatego wiatru. Wychodziliśmy rozmarzeni, na miękkich nogach.
tekst: Rafał Rejowski, foto: Fila Padlewska
Amerykańskie trio powoli, ale konsekwentnie buduje sobie w naszym kraju fan base. Co nie dziwi, bo smutny nasz naród, przed trzydziestoma laty zasmakowawszy Nowej Fali, hołduje od tamtego czasu wszelkim Kiurom, Ianom Curtisom, jak również Cocteau Twinsom i innym Siouxom.
Kto przegapił występ Beach House na tegorocznym Tauronie, mógł sobie to odbić z powodzeniem w Fabryce Trzciny. Choć nad sceną brakowało apokaliptycznych chmur na nocnym niebie, a koncert nie zakończył się jakże adekwatnym do nastroju deszczem, choć sceniczna przestrzeń była mniejsza, również tutaj udało się zainstalować śmigła wentylatorów, które z kawałka na kawałek powolutku, ale coraz wyraźniej cięły snopami światła miękkie brzmienia i ciemno-askamitny głos Victorii Legrand.
Jeśli Beach House poruszają, to gdzieś głęboko w środku - nogi wrastają w ziemię, przytłoczone pięknym smutkiem płuca z trudem łapią oddech. Zespół, na scenie mocno statyczny, szamoce się trochę z emocjami, też jakby podskórnie odczuwając nastroje, które sam wyczarowuje. Melancholia zamiast rozpaczy, miękki kocyk zamiast lodowatego wiatru. Wychodziliśmy rozmarzeni, na miękkich nogach.
tekst: Rafał Rejowski, foto: Fila Padlewska
poniedziałek, 15 października 2012
13-14.10 FreeFormFestival @Warszawa
Dlaczego?
To nie jest dobry weekend dla
festiwali. Wczoraj mogliście przeczytać co o wrocławskiej
Synesthesii sądzi redaktor Kalinowski. Teraz ja biorę się za opis
festiwalu, który w mojej głowie nigdy nie był wystarczająco
interesujący, aby się na nim pojawić z własnej woli. No dobra.
Jednak tam poszedłem, więc słuchajcie i zgadzajcie się tudzież
nie.
Po pierwsze muszę oddać
sprawiedliwość Good Music Productions. FFF jest świetnie
wyprodukowanym festiwalem. Dobrze ułożone sceny, dużo barów,
fajny wybór jedzenia, dźwięki z różnych scen nie nachodzą na
siebie. Wszystko wydaje się świetnie. Wydaje się.
Teraz, żeby zrozumieć dlaczego FFF
jest tylko średnio rozpoznawalnym festiwalem wystarczy, że
spojrzycie na ceny wejściówek,a potem na line up. Teraz spójrzcie
na ceny wejściówek i line up Taurona. Po pierwszym szoku w sprawie
cen wchodzicie na teren festiwalu. Jest 22:30 czyli od pół godziny
powinna już występować Nina Kraviz, ale zamiast niej na drugiej
scenie gra xxxy. Informacja o zmianie line upu wisi w trzech punktach
festiwalu i są to kartki A4 z wydrukowanym nowym line upem. O braku
Toddla T dowiedziałem się godzinę później od kogoś, kto
usłyszał to od kogoś, gdy wszedłem na stronę FFF nie zobaczyłem,
żadnej informacji, przeprosin, że on (i Little Boots) nie pojawili
się w Warszawie. Rozumiem, że nie zawsze jest to wina organizatora
(najczęściej nie jest) że jakiś muzyk nie dolatuje na imprezę
(case spóżnionej Niny Kraviz, która ostatecznie zagrała na RBMA
Stage), ale to od organizatora oczekuję dokładnej odpowiedzi na
pytanie „Dlaczego?”. Gdy zapytałem na wallu FFF o to czemu
Toddli nie ma i czy może przegapiłem gdzieś wyjaśnienie i
przeprosiny otrzymałem odpowiedź „Przegapiłeś...” Classy.
Oczywiście nie omieszkałem napisać
do Toddli z pytaniem czemu nie ma go w Polsce. On w przeciwieństwie
do organizatorów jednego z największych festiwali w naszym kraju
odpowiedział. Dla tych, którzy nie wiedzą – Todlla T został
odwołany przez organizatora festiwalu. Podobnie jak Little Boots,
która została odwołana kilka dni przed wydarzeniem o czym nie omieszkała
poinformować na swoim fanpage’u. Oczywiście według Good Music
wina leży po stronie pogody.
Jednak zapomnijmy o tym. Skupmy się na
muzycę.
Głównie byłem na scenie RBMA. Zresztą fakt, że Akademia Red Bulla stała się częścią FFF, był jedynym powodem, dla którego rozważałem pojawienie się na festiwalu. Pierwszego dnia dobrze zaczął, niestety średnio skończył Zeppy
Zep, problemy ze sprzętem wybiły go z rytmu, gdyż w połowie setu
miał całkiem spory parkiet, który potem powoli się wykruszał.
Następnie pojawił się Daniel Drumz, który około hip-hopowym
mixem zmiażdżył publikę, niestety nie był najlepszym wstępem
dla Niny Kraviz, która wystąpiła dwie i pół godziny po
zaplanowanym czasie. Nina niestety nie zdążyła na swój samolot,
więc GM ratowało sytuację. Zagrała... fajnie, ale nie w tym leży
do końca magia panny Kraviz. Nina jest najlepiej prezentującą się
djką na świecie. I widać było, że ludzie nie tylko zachwycali
się jej setem, ale też tym jak wyglądała za konsoletą pochodząca
z Irkutska gwiazda. Na koniec festiwalu występowało Bloody
Beetroots. Jest to zły zespół, więc jego występ był zły. Grali
dj set, który był złym dj setem, bo BB robią złą muzykę, więc
słuchają złej muzyki i taką też muzykę puszczają.
Drugiego dnia, pierwsze dwie godziny
spędziłem w namiocie należącym do Spoken Wordu. Zobaczyłem
straszną Brytyjkę, śmiesznego Brytyjczyka i kilku świetnych
polskich slamerów.
Drugi dzień na szczęście był lepszy
od dnia numero uno. Gessalfelstein i Brodinski grali Blawana i
Boddikę. Jazzanova jak zwykle czarowała swoim Jazzem, a Ewan
Pearson szalał podczas swojego setu. Chciałem również zobaczyć
Doca Daneeka i Benjamina Damage’a, jednak wiedząc, że panowie
występuję w Polsce raz na dwa tygodnie stwierdziłem, że pójdę
do domu grać w Fifę 13. Awansowałem do 7 ligi. [Kacper Peresada]
niedziela, 14 października 2012
13.10.12 - Synesthesia Meeting @ CK Agora, Wrocław
Pierwsza edycja Synesthesii wyglądała dobrze tylko na youtubie. Buńczucznie mianowana pierwszym w Polsce festiwalem audiowizualnym, wrocławska impreza miała intrygujący line-up i... nic poza tym. Ledowy ekran na głównej scenie nadawał się co najwyżej do prezentacji reklam na targach wędliniarskich, małą salę godzinami rozświetlała niebieska poświata braku źródła, a artyści przeklinając pod nosem szukali akustyków-dezerterów. W emdekowej stołówce leciało TVN24, barmanka słuchała Hemp Gru na głośnomówiącym, a negatywne komentarze na fb były systematycznie kasowane. Wnioski wyciągnięte z pierwszej próby ogniowej, przetasowania w ekipie organizatorów i roczna przerwa dawały jednak nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Jeden dzień, kilku gości i - przede wszystkim - tak obca wielu animatorom, szczytna zasada: mierz siły na zamiary. Nazwa Meeting okazała się być niestety nie do końca trafna, bo w Centrum Kultury Agora spotkało się tego wieczora zaledwie kilka tuzinów słuchaczy. Ogromną przestrzeń oswoić „pomagał” jedynie roznoszący się z knajpy zapach gulaszu. Po szybkim zapoznaniu się z roszczącą sobie pretensje do konceptualności wystawą „obrazoburczych” kolaży i instalacji udaliśmy się więc na główną scenę, gdzie śląski elektronik - C.H. District rozpoczął już swój industrialno-techniczny atak na zmysły. Niepokojące, czarno-białe wizualizacje rozświetlały przytłaczająco pustą salę, podczas gdy z głośników dobywały się nieprzyjemnie ukręcone dźwięki. Mogące służyć za podkład pod tańce cyberpunków metaliczne perkusje i syntezatorowy warkot nie znalazły niestety wsparcia w akustyce pomieszczenia i robocie realizatora, co wygnało nas dość szybko na małą scenę teatralną. Choć sam jestem raczej maksymalistą, gracja z jaką Jeff Milligan miksuje swoje ulubione minimalowe brzmienia budzi podziw. Wzbudzić mogłaby też szał na parkiecie większości polskich klubów, jednak w dużo lepiej nagłośnionej sali w której vj Emiko wyświetlała swoje owinięte w taśmy kobiety, trafiała jedynie w pustkę. Szybkie piwo w ośrodkowej jadłodajni, która przez ubiegłe dwa lata przeszła przemianę w teatralną, lustrzano-kotarową restaurację i już zza ściany dało się słyszeć niepokojące burczenie. Każda kolejna minuta seta Aleca Empire'a potwierdzała jego deklaracje z niedawnego wywiadu. Nie ma on zunifikowanego występu na każdą okazję, ale rozgląda się, nadstawia ucha i dopasowuje swoją selekcję do warunków otoczenia. Długie elektroniczne pasaże, noise'owe zgrzyty i free jazzowe partie (Sun Ra!) pasowały wręcz idealnie do kameralnej atmosfery wydarzenia. I tylko nagłośnienie znów nie dawało rady, bo pełne meandrów, eksperymentalne wycieczki lidera Atari Teenage Riot zagłuszał nieprzyjazny człowiekowi, zbyt wysoki bas. Wysoki też próg zawiedzionych oczekiwań stoi przed przyszłą Synesthesią. Jeśli jednak z drugiej edycji wyciągną tyle samo wniosków co z pierwszej, mają szansę go pokonać. Nawet w tak niesprzyjającym eventom miejscu jak - przypominająca XXI wieczny emdek - CK Agora.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: materiały organizatora]
[tekst: Filip Kalinowski, foto: materiały organizatora]
Etykiety:
Alec Empire,
C.H. District,
CK Agora,
Jeff Miligan,
Synesthesia Meeting,
vj Emiko
poniedziałek, 8 października 2012
07.10.12 - F.M. Einheit / Moritz von Oswald Trio @ Avant Art Festival, Helios / Impart, Wrocław
Przegrany z kilkukrotnie już przegrywanej kasety album „Kollaps” Einstürzende Neubauten przez dobre kilka lat sprawiał, że „słyszałem ból” i „tańczyłem jak niedorozwinięty”. Zdobyte dłuższy czas później „Sthaldubversions” uświadomiły mi natomiast gdzie tkwią korzenie niemieckiej, industrialnej wersji jamajskiej inżynierii dźwiękowej. Choć przez dłuższy czas byłem pewien, że za warstwę rytmiczną tych krążków odpowiedzialne jest jakieś afrykańskie plemię, które już przed naszą erą odkryło proces wytapiania metali, pierwsze oryginalne wydanie futurystyczno-punkowej übergrupy uświadomiło mi, że bębniarz jest w niej tylko jeden - dortmundzki, eksperymentator - F.M. Einheit. Mimo że Mufti zajmuje się dziś głównie soundtrackami, a w graniu na żywo fascynuje go raczej interakcja, na Avant Arcie zgodził się wystąpić solo. Hall kina Helios nie dawał nadziei na dobry dźwięk i mistyczne przeżycia, ale kiedy pierwsze uderzenie rozeszło się po wiszących na scenie stalowych sprężynach, nawet podśmiechujące się panie z bufetu nie były w stanie wyrwać mnie ze specyficznego stanu odrętwienia. Pobrzmiewające czasami Abwärts i Neubauten, filmowe kompozycje Einheita dawały rzadki wgląd w to jak wygląda jego proces twórczy. Wiadro żwiru, kilka pustaków i wiertarka służyły mu za budulec, a rozbijane fizyczno-dźwiekową agresją, elektroniczne pasaże niosły się po piętrach największego polskiego kina studyjnego. Muftiego z transu nie były w stanie wyrwać drobne problemy techniczne lecz kiedy omikrofonowanie sprężyn odmówiło mu posłuszeństwa, wyszedł do ludzi by powiedzieć, że w takich warunkach - mimo tego, że by chciał - grać dalej się nie da. Jakby na potwierdzenie jego słów jeden z mikrofonów osunął się ze stojaka. Bo przedmioty martwe stoją za nim murem, a organizatorzy - jak widać - nie zawsze.
Występ Moritz Von Oswald Trio był natomiast ciekawym eksperymentem socjologiczno-architektonicznym, badaniem nad tym jak przestrzeń kształtuje odbiór widzów. „Przestrzeń dla kultury” w tym wypadku. Głębokie, ociekające tłuszczem dub techno, które w klubie wprawiłoby w rytmiczne bujanie nawet najbardziej opornych, w sali siedzącej sprawiło, że prawie nikt - dosłownie prawie nikt - nie poruszał nawet głową w takt bujających, jamajsko-berlińskich rytmów. Rytmów, które przez pierwszą połowę seta - tak, seta - nie pozwalały mi usiedzieć w miejscu, a druga połowę kazały przestać z boku, gdzie nie rzucając się specjalnie w oczy mogłem spokojnie kołysać się na miękkiej basowej podściółce. Pełne pogłosów i ornamentów, plemienne brzmienie tria niosło się po świetnej akustycznie sali, podczas gdy dubmaster Moritz von Oswald po raz kolejny dowodził swoich karaibskich inspiracji. Pełniący w tym projekcie rolę perkusisty Sasu Ripatti budował przestrzeń, którą pomagał mu urządzać odpowiedzialny za miks całości Max Loderbauer. Przywodząca na myśl czasy ostatnich Roundów i wydawnictw Burial Mix, mistyczna pulsacja występu nie pozostawiała jednak wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za brzmienie całości. I kto, choć nie stroni od improwizacji, a instrumentarium poszerza z każdym kolejnym projektem, jest weteranem berlińskiego techno. A nie jakiejś tam bezpłciowej, zwiewnej elektro-akustyki.
Właśnie na niezrozumieniu tych niewielkich różnic w brzmieniu, lub nie możności dopasowania lokali do ich potrzeb zasadza się jedyna słabość tegorocznego Avant Artu, festiwalu, który wagą swojego tegorocznego line-upu, bije na łeb na szyję inne - zapatrzone w aktualność - inicjatywy tego typu; wydarzenia, którego części składowe składają się na pełną i do głębi przemyślaną panoramę współczesnej muzyki Niemieckiej. Muzyki, która czuje się najlepiej w brudnych, postindustrialnych halach z których swego czasu wyszła.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]
Występ Moritz Von Oswald Trio był natomiast ciekawym eksperymentem socjologiczno-architektonicznym, badaniem nad tym jak przestrzeń kształtuje odbiór widzów. „Przestrzeń dla kultury” w tym wypadku. Głębokie, ociekające tłuszczem dub techno, które w klubie wprawiłoby w rytmiczne bujanie nawet najbardziej opornych, w sali siedzącej sprawiło, że prawie nikt - dosłownie prawie nikt - nie poruszał nawet głową w takt bujających, jamajsko-berlińskich rytmów. Rytmów, które przez pierwszą połowę seta - tak, seta - nie pozwalały mi usiedzieć w miejscu, a druga połowę kazały przestać z boku, gdzie nie rzucając się specjalnie w oczy mogłem spokojnie kołysać się na miękkiej basowej podściółce. Pełne pogłosów i ornamentów, plemienne brzmienie tria niosło się po świetnej akustycznie sali, podczas gdy dubmaster Moritz von Oswald po raz kolejny dowodził swoich karaibskich inspiracji. Pełniący w tym projekcie rolę perkusisty Sasu Ripatti budował przestrzeń, którą pomagał mu urządzać odpowiedzialny za miks całości Max Loderbauer. Przywodząca na myśl czasy ostatnich Roundów i wydawnictw Burial Mix, mistyczna pulsacja występu nie pozostawiała jednak wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za brzmienie całości. I kto, choć nie stroni od improwizacji, a instrumentarium poszerza z każdym kolejnym projektem, jest weteranem berlińskiego techno. A nie jakiejś tam bezpłciowej, zwiewnej elektro-akustyki.
Właśnie na niezrozumieniu tych niewielkich różnic w brzmieniu, lub nie możności dopasowania lokali do ich potrzeb zasadza się jedyna słabość tegorocznego Avant Artu, festiwalu, który wagą swojego tegorocznego line-upu, bije na łeb na szyję inne - zapatrzone w aktualność - inicjatywy tego typu; wydarzenia, którego części składowe składają się na pełną i do głębi przemyślaną panoramę współczesnej muzyki Niemieckiej. Muzyki, która czuje się najlepiej w brudnych, postindustrialnych halach z których swego czasu wyszła.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]
Etykiety:
Avant Art Festival,
F.M. Einheit,
Helios,
Impart,
Moritz Von Oswald Trio
Anathema 5.10 w Progresji
5 października w klubie Progresja
odbył się koncert brytyjskiej formacji Anathema.
Jadąc na koncert wiedziałem, że
wszystkie bilety zostały wyprzedane. Sala wypchana po brzegi
potwierdziła , iż zespół ma w Polsce wielu wiernych fanów.
Anathemę supportował niemiecki zespół
A Dog Called Ego jednak nie było mi dane go posłuchać.
Strajk
pielęgniarek, zawalony chodnik przy budowie metra, a do tego
cotygodniowe, piątkowe korki skutecznie opóźniły moje dotarcie
do Progresji. Na szczęście zdążyłem na gwiazdę wieczoru.
Październikowe
występy są już drugą mini trasą związaną z tegorocznym albumem
„Weather Systems”. Krótko po zgaszeniu wszystkich świateł i
intensywnej pracy wytwornic dymu, zespół pojawił się na scenie.
Na rozgrzewkę otrzymaliśmy kilka najnowszych utworów w tym
otwierający Untouchable
w obu częściach.
Duszna atmosfera nie przeszkodziła nikomu w
dobrej zabawie, tłum z euforią przyjmował kolejne nagrania. Oprócz
nagrań z nowej płyty pojawiło się również trochę starszych
utworów znanych z płyt Judgement czy Alternative 4. Mocne, gitarowe
brzmienia były uzupełniane dźwiękami syntezatorów oraz bajecznym
głosem Lee Douglas.
Żywiołowość na scenie oraz zaczepki słowne
Daniela Cavanagha podkręcały jeszcze bardziej publikę. Widać
było doskonałą interakcję między sceną a fanami, zespół chyba
naprawdę dobrze się u nas czuje. Po zagraniu szesnastu utworów,
zespół zniknął za kulisami. Nie trwało to jednak długo,
publiczność szybko wywołała muzyków na scenę. Bis był mocną
częścią całego wydarzenia. „Internal Landsacapes” i „Empty”
a zaraz po nich cover Metallicy „Orion” wywołały mnóstwo
uśmiechów na twarzach publiczności. Tuż po nich pojawił się
utwór – dedykacja dla zmarłej matki braci Cavanaghów zatytuowany
„One Last Goodbye”. Był to niezwykle emocjonalny fragment
koncertu. Na koniec zaś zespół zagrał „Fragile Dreams” i
wszyscy zapomnieli o smutku, koncert zakończył się bardzo
energetycznym akcentem. Po krótkich wygłupach na scenie związanych
z urodzinami Daniela, zespół zszedł ze sceny. Nie był to jednak
koniec spotkań z artystami. Wyraźnie zadowoleni z koncertu artyści
pojawili się po chwili przy stoisku z gadżetami, robili sobie
zdjęcia z fanami oraz chętnie podpisywali płyty. Anathema
doskonale pokazała swoją ewolucję muzyczną. Od bardzo ciężkiego,
doom metalowego grania po wrażliwą, rockową muzykę godną samych
Pink Floyd. Mówię to z pełną świadomością ponieważ słucham
ich od piętnastu lat. Myślę, że ten koncert dla wielu osób był
magiczny i zostanie zapamiętany na długo a sam zespół nie nam
długo czekać na swoją kolejną wizytę w Polsce.
Mcq
niedziela, 7 października 2012
06.10.12 - DAF @ Avant Art Festival, Impart, Wrocław
Nie. Nie robi się ludziom takich rzeczy. Nie organizuje się koncertu zespołu, którego połowa grywała na Love Parade i Mayday'u, a całość tańczy nawet z Mussolinim, w sali siedzącej. Nie wciska się ludzi między rzędy foteli na występie załogi, której wczesne działania w Ratinger Hof rozpędzała policja. Wyłącznie ze względu na to, że XXI wieczni Polacy - a przynajmniej bywalcy Avant Artu - są mniej sfrustrowani niż Niemcy przełomu lat 70tych i 80tych, skończyło się tylko na powstaniu z miejsc i masowym ruszeniu pod scenę. A na niej dwóch nienajmłodszych panów dało popis, którego intensywność biła na łeb na szyję tempo życia współczesnej zmarnowanej młodzieży. Właśnie swoim wieloletnim już hasłem - Verschwende deine Jugend - Robert Görl i Gabi Delgado-Lopez rozpoczęli ponad godzinne, trzykrotnie bisowane show. Elektroniczna machina została odpalona, perkusja poszła w ruch, pierwsza butelka wody posłużyła Gabrielowi za niezbędny do grania prysznic, a setki wiernych fanów ciasno wypełniły pierwsze rzędy Impartowej sali. Podczas gdy przemoczony do suchej nitki wokalista śpiewał, recytował, krzyczał i wił się w spazmatycznym tańcu, jednoosobowa machina producencka dogrywała partie bębnów do syntezatorowych konstrukcji, których nie powstydziłaby się spora część współczesnej sceny klubowej. Kiedy publika tańczyła wraz z Jezusem, skandowała „Sato-Sato” i utwierdzała się w tym, że „wszystko jest w porządku”, istniejący już ponad 30 lat düsseldorfski duet dowodził, jak przereklamowany jest rozwój muzycznych technologii. Pamiętające lata 80te, partie Korgów i ARPów po dziś dzień dyktują brzmienie tysiącom elektronicznych i hip-hopowych kombinatorów. Często istnieją tylko w formie cyfrowej i prawie zawsze pozbawione są wsparcia tak charyzmatycznego głosu jak ten Delgado-Lopeza, ale nie zmieniły się przez ponad ćwierć wieku nawet o jotę. Jako, że punkowa energia przepełniająca Deutsch Amerikanische Freundschaft również nie zmalała od czasów podzielonych Niemiec, dziś pozostaje tylko leczyć siniaki nabite na twardych, szorstkich fotelach, a Mein Herz - wciąż na myśl o wczoraj - macht Bum.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Andrzej Olechnowski]
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Andrzej Olechnowski]
Etykiety:
Avant Art Festival,
DAF,
Deutsch Amerikanische Freundschaft,
Impart
sobota, 6 października 2012
05.10.12 - Raster Noton Showcase @ Avant Art Festival, Eter, Wrocław
Na pierwszych frankfurckich i berlińskich imprezach elektronicznych Depeche Mode mijało się w tańcu z Front 242, a Skinny Puppy zgrywało z Ministry. Zafascynowani syntetycznymi dźwiękami niemieccy balangowicze, ów rodzaj grania nazywali techno. Podczas gdy detroickie pofabryczne hale dudniły w takt produkcji Juana Atkinsa, Kevina Saundersona i Derricka May'a, nasi zachodni sąsiedzi szukali swojego własnego brzmienia. O tym jak je znajdowali, gubili i wciąż gonili opowiada dokument Maren Sextro i Holgera Wicka „We Call It Techno”. Mimo że związani po części z magazynem Slices, twórcy filmu nie uniknęli pomnikotwórczych mielizn, ich opowieść o czasach formułowania się największej germańskiej subkultury pełna jest interesujących wspominków, anegdot i archiwaliów. Pokaz, który odbył się w Heliosie w ramach projektu Avant Art Film, zaostrzył nam jeszcze apetyt na wieczorny showcase Raster Noton. I choć do Eteru było rzut kiepem, poprzedzający techniczne tour de force występ berlińskiego electro-Big Cyca zwanego Bonaparte zmusił nas do oddalenia się w tylko nam znanym kierunku. Po kolacji ruszyliśmy z powrotem do fabryki imprez - jak klubowego molocha zwykle nazywa moja żona. Cyrkowe tłumy mijały nas przy kontuarze najdroższej szatni w Polsce, podczas gdy Frank Bretschneider rozstawiał się na scenie. Już pierwsze, wycyzelowane dźwięki dochodzące z laptopa zasłużonego w bojach reprezentanta niemieckiej wytwórni, zapowiadały wspaniały wieczór spędzony w całości pod głośnikami. Soundsystem Eter ma zacny i po krótkiej wymianie zdań między akustykiem a Kanding Ray'em brzmiał on świetnie. Niestety dobre też ma Eter oświetlenie i przyzwyczajeni do urządzania dyskotek włodarze klubu nie mogliby sobie odpuścić jego prezentacji. Geometryczne, monochromatyczne wizualizacje z których słynie chemnitzki label rozpływały się w strugach niebieskich i zielonych lampeczek, a wraz z nimi ginęła myśl stojąca za konceptualną oprawą graficzną - nomen omen - Raster Noton. Kiedy jednak zamknęło się oczy potężne basowe stopy i zimna cyfrowa ornamentyka rysowały przed oczami minimalistyczne obrazy, którym przyklasnął by pewnie i sam Olaf Bender. Jeśli chodzi natomiast o muzykę to czy grał Bretschneider czy Byetone czy Kanding Ray, to napisać właściwie wypada tylko jedno - to właśnie nazywam techno. Surowe, potężne i poruszające (nie tylko do tańca).
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]
Etykiety:
Avant Art Festival,
Byetone,
Eter,
Frank Bretschneider,
Kanding Ray,
Raster Noton,
We Call it Techno
piątek, 5 października 2012
04.10.12 - Caspar Brötzmann Massaker @ Avant Art Festival, Impart, Wrocław
Jeśli chodzi o brzmienia około-rockowe mam jedno małe zboczenie - lubię jak gitara leży. Nie jestem w tym temacie ortodoksem i nachodzi mnie czasem ochota żeby zaryczała, ale zdecydowanie bardziej pociągają mnie te uległe. Caspar Brötzmann - choć swoje narzędzie pracy ma przewieszone przez ramię - dobrze wie jak owo oddanie z niego wykrzesać. Syn jednego z najwybitniejszych europejskich „wolnych” jazzmanów, muzyk-samouk i palacz nałogowiec do perfekcji w obsłudze swojego instrumentu doszedł metodą prób i błędów. Gryfy, progi i struny nie interesują go tak bardzo jak pola magnetyczne i elektryczne napięcia. Na pohybel Vaiowi i innym solówkowym onanistom, wychowanek berlińskiego Kreuzbergu odziera gitarę z narosłego wokół niej etosu i przywraca jej prymitywne a zarazem rytualne właściwości. We współpracy z basistą Eduardo Delgado Lopezem i perkusistą Dannym Arnoldem Lommenem, od ponad dwudziestu lat masakruje akademickie podejście do dźwięku i skostniałe reguły rządzące współczesną muzyką rozrywkową. Podczas gdy jego kolaboranci - z uśmiechem na ustach - przeprowadzają kolejne soniczne ataki, on sam z zamkniętymi oczami, intuicyjnie przekłada swe emocje na tony. Chodź ich występy nie są wolne od struktur i znanych z płyt numerów, wciąż pozostają oni w ciągłym, pozawerbalnym kontakcie; zasłuchani w siebie nawzajem dają wyraz swym frustracjom, lękom i fascynacjom. Grają rocka i tylko ogłuszeni komercją Amerykanie mogli ochrzcić Niemca artystą noise'owym. Na Avant Arcie owa noise'owa łatka zadecydowała najprawdopodobniej o wyborze teatralnej sali na której wystąpiło Caspar Brötzmann Massaker. I choć słychać było nieźle, a kilkanaście rzędów foteli tworzyło kameralną atmosferę, to nie w takich miejscach zawarta w tych dźwiękach plemienność ujawnia swą prawdziwą siłę. Bo kiedy stojąc unosi się pięść - daje się wyraz buntu, na siedząco natomiast człowiek wygląda jakby głosował.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]
czwartek, 4 października 2012
03.10.12 - LA Boiler Room Low End Theory Takeover @ Wrocław
Doczekanie do czyjegoś występu o czwartej rano nie jest jakimś szczególnym osiągnięciem. Zwykle jednak w tym zadaniu towarzyszy mi żona, kumple i/albo przynajmniej paskudne - ale za to kolejne - rozwodnione piwo w plastikowym kubku. No i przygrywa też coś zazwyczaj w bliższym lub dalszym otoczeniu. Tym razem godzina diabła mija na zegarach, a tu jeszcze przez 60 minut cisza w głośnikach, papierosy na balkonie i napis na ekranie rodem z peerelowskiej telewizji nocą. Kilka minut po 19.00 czasu losangeleskiego zastąpiły go wreszcie miękkie pastelowe barwy, a z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Nisko zawieszone, basowe podwaliny, zwichnięte, hip-hopowe perkusje i atmosferyczne, syntezatorowe melodie. Nowy Nosaj Thing i stary DJ Shadow. Zapowiedziany przez Nocando Daddy Kev rozpoczyna transmisję z Low End Theory. Psychodeliczne wizualizacje kalifornijskiego grafika Strangeloopa stanowią tło dla poruszających się za plecami grających cieni zwierząt, obcych i prezydentów; na tle beatowych konstrukcji rozbrzmiewają kolejne zagajenia, pozdrowienia i okrzyki. Shiggar Fraggar Show XXI wieku. Niepowtarzalna okazja wizyty w jednym z najbardziej intrygujących klubów świata. Dostępna poprzez Boiler Room internetowa relacja z cotygodniowego spotkania producentów, didżei i muzyków z LA. Jedna z szeroko komentowanych sesji na których gościnnie pojawia się Thom Yorke i Questlove... dostępna na wyciągnięcie myszki w moim wrocławskim mieszkaniu. D-Styles wkracza za gramofony, turntablistyczne skillsy jednego z niesławnych Beat Junkies zderzają się z mainstreamowym amerykańskim rapem, a sąsiadka utyskuje na zbyt wczesna pobudkę. Jej nerwy szybko koją jednak dubowe pogłosy i szum pierwszych tramwajów za oknem. Didżejkę przejmuje Nobody, który wpierw daje podkład pod wersy Nocando i Busdrivera, by po pół godzinie samemu zapędzić się w rejony sceny na których prym wiedzie Nicki Minaj. Zmappingowane adaptery rozbłyskują wizualizacjami, podczas gdy obecny od samego początku, nadpobudliwy Gaslamp Killer serwuje powtórkę tego, co znam z MELTa czy Nowej Muzyki. Fragmenty „Breakthrough”, TNGHT, Dilla i czupryna za którą nie nadąża transfer danych. Dużo hałasu o ni...ewiele. Atmosferę w kalifornijskim klubie pomaga uspokoić DJ Lo Down Loretta Brown czyli nikt inny jak sama królowa - Erykah Badu. W przypadku świetnie zaznajomionej z ciepłymi, „dusznymi” brzmieniami bogini mikrofonu termin DJ jest jednak niezbyt trafnym naddatkiem. Świetna selekcja ginie w natłoku nadużywanych efektów i niemiłosiernie loopowanych próbek. Dla niektórych ma to pewnie wartości medytacyjne, mnie jednak wygania na balkon nad którym wstaje już słońce, a ptaki ćwierkają dużo przyjemniej niż gra Loretta. Z powrotem do pokoju wzywają mnie jednak wrzaski GLK i rozpoczynający swój występ Flying Lotus. Najbardziej utytułowany reprezentant środowiska skupionego wokół Low End Theory świętuje właśnie premierę swojego czwartego albumu. Numery z nowego krążka mieszają się ze starszymi kompozycjami, rapowa klasyka przeplata się z grime'm, a sąsiad Stevene Ellisona, Thundercat dogrywa do wszystkiego swoje wyluzowane partie basu. Nie ma fajerwerków, zachwytów i szału. Jest to, do czego FlyLo przyzwyczaił bywalców swoich setów - szerokie horyzonty, szacunek dla klasyki i morderczy bas od którego stroni zwykle w swoich nagraniach. Jest też ósma rano, ludzie zmierzają do pracy, a ja po sześciu latach istnienia kalifornijskiego cyklu, wreszcie miałem okazję zajrzeć za czerwoną kotarę beatowej mekki. I co prawda nie wpłynęło to na mój ogląd świata w podobnym stopniu jak ostatni odcinek Twin Peaks, ale wciąż jestem zaciekawiony i podekscytowany tym co dzieje się w piwnicach i sypialniach LA. Internet nie spalił magii na cyfrowym stosie, twórcy Boiler Roomu zyskali kolejnego plusa, a „Until the Quiet Comes” czeka na powtórny odsłuch.
[tekst: Filip Kalinowski]
[tekst: Filip Kalinowski]
poniedziałek, 1 października 2012
Exklusiv Prize rozdane!
Exklusiv Prize rozdane!
W piątek wieczorem w Och Teatrze
odbyła się gala Exklusiv Prize. Pierwszymi laureatami nagrody
magazynu Exklusiv zostali:
Piotr Gniewek (grafika),
Edyta Dufaj
(fotografia analogowa)
Adam Kruk (film z komórki)
i
i
Przemysław
Konefał (nagroda specjalna za fotografię analogową).
wtorek, 25 września 2012
Dirty Beaches w Cafe Kulturalna
Koncert Dirty
Beaches miał być pięknym spełnieniem marzenia i byłby nim gdyby
nie odwieczne prawo mówiące, że jak się ma coś zepsuć to akurat
w najmniej oczekiwanym momencie! Zanim dane nam było usłyszeć
ocean dźwięków Alexa Hungtai musieliśmy przejść przez prawdziwy
maraton.
Maraton rozpoczęty przyjemnym koncertem Teenagers, którzy
pokazali, że są chyba w tej chwili najfajniejszym zespołem
okołopunkowym w stolicy. Potem była przerwa, która trwała, trwała
i trwała, aż do godziny pierwszej w nocy, kiedy to jakiś sprytny
człowiek przechytrzył technikę i w końcu podłączył zepsuty
sprzęt zespołu. Trzygodzinne oczekiwanie wykruszyło jednak
większość publiczności, a tych którzy pozostali doprowadziło do
stanu niekoniecznie sprzyjającego najlepszej zabawie.
Widocznie zrezygnowane trio wkroczyło na scenę tuż po kilku(nasto?) minutowej improwizacji na gitarze. Potem były już tylko hiciory, które jednak nie porwały do tańca prawie nikogo. Szkoda bo to naprawdę mógł być jeden z mocniejszych koncertów tej jesieni, tym bardziej, że relacje z odbywającego się dzień wcześniej krakowskiego show dodatkowo zaostrzyły apetyt. Przestrzenne przestery, bardzo ciężkie i leniwe bity oraz hipnotyczny śpiew idealnie sprawdziłyby się o tej porze na festiwalu lub w samo południe gdzieś na słonecznej plaży. W Kulturalnej zabrzmiały tylko poprawnie. Ale i tak nie ma co tragizować w końcu grającym swojego czasu w tym budynku Stonesom też spaliło się zasilanie klawiszy. Może powinniśmy wszyscy potraktować to jako bardzo piękną wróżbę?
piątek, 21 września 2012
20.09.12 - Laibach @ Eter, Wrocław
They come in peace, they leave You in pieces.
Laibach to zespół specyficzny. Mocno kontrowersyjny, nieustannie prowokujący i programowo wywrotowy. Zespół na którego koncertach nigdy nie spotykam znajomych, choć nawet z najbardziej trueschoolowymi hip-hopowcami zdarzało mi się prowadzić wielogodzinne dyskusje na temat ich twórczości. Zespół na którego koncertach nie ma przypadkowych osób, jednak pośród prezentujących swe krzyżowe insygnia i dziary, oddanych fanów grupy, zawsze znajdą się ci dla których kolor sznurówek i styl strzyżenia nie ma nic wspólnego z modą. Zespół na którego koncertach od lat już jestem w pierwszych rzędach, a właściwie nie słucham go w domu. Z większości z ich występów wychodzę też z kolejnymi koszulkami, za które zdarzało mi się zresztą toczyć nie tylko werbalne boje. No cóż, jeśli ktoś dotyka tematów tak mocno obciążonych tabu jak tożsamość czy narodowość, zawsze znajdzie się ktoś, kto uprości jego przekaz na swoje własne potrzeby i będzie hailował do... niemieckojęzycznego covera austriackiego Kombi. Niestety głupota nie boli. A w tym akurat wypadku powinna.
Boli natomiast słuchanie Laibachu refleksyjne i poparte rozpoznaniem w kwestii wielojęzycznych tekstów czy ich pozamuzycznej działalności. Niewiele jest grup tak świadomych, stałych w swoich dążeniach i nieustannie podważających swe koncepcje. Spośród tych nielicznych za żadną nie stoi natomiast taka historia. 32 lata w trakcie których upadały i formowały się państwa, toczyły się wojny i ścierały interesy.
Od pierwszych dźwięków retro-patetycznej wersji „Final Countdown”, przez numery ze ścieżki dźwiękowej do tegorocznego filmu „Iron Sky”, nie znoszący indywidualizacji ich działań, słoweński kolektyw nieustannie poddaje w wątpliwość bijącą ze sceny powagę ich poczynań. Wyniesione z czasów kolektywizacji i wymykania się ze skoszarowanych fabryk, zapięte na ostatni guzik „mundury” nadają im bardziej anarchistyczny, niż totalitarny wygląd, a wyświetlane na ekranach napisy końcowe z ich kinematograficznego debiutu potwierdzają dystans jaki dzieli ich od rządzonych prawami rynku, rozkochanych w tego typu projektach, komercyjnych bandów. Rozpoczęta do bólu dotkliwym, rozdrapującym bałkańskie rany, utworem „Smrt za Smrt”, industrialna część występu stanowi natomiast najbardziej sugestywną interpretację jednych z niewielu haseł, co do których głoszenia można być w przypadku Laibachu pewnym. „Rozejrzyj się”, „słuchaj” i „walcz ze sobą” bez względu na to jak może być to trudne, przykre i żmudne. W zderzeniu ze ścianą ryczących syntezatorów, niepokojących rytmów i własnych lęków, ukojenie przynieść mogłyby pewnie radiowe hity, lecz te w wykonaniu południowo-europejskiego überzespołu (bo gdzie indziej, jak nie ich wypadku ten wytarty frazes pasuje jak... umlaut) ujawniają swe trudne do znalezienia w oryginałach, nieprzyjazne słuchaczowi oblicze. Czy w głośnikach pobrzmiewają Beatlesi, Bob Dylan czy Opus, śmiech grzęźnie w gardle, a nawet wspólnota znaleziona w tańcu nie daje wytchnienia. Bo w zalewie ogólnoświatowych, ujednoliconych trendów i objętych zmową milczenia, trudnych tematów, tylko nieliczni mają odwagę zmierzyć się z tym co świadomie pomijane. A debile nadal będą mylić NSK (Neue Slovenische Kunst) z NSDAP i z symbolicznych wizualizacji gesamkunstwerkowego kolektywu wyłapywać jedyny interesujący ich znak. Ich prawo. Ich też ignorancja.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Leszek Adam Nowak]
Laibach to zespół specyficzny. Mocno kontrowersyjny, nieustannie prowokujący i programowo wywrotowy. Zespół na którego koncertach nigdy nie spotykam znajomych, choć nawet z najbardziej trueschoolowymi hip-hopowcami zdarzało mi się prowadzić wielogodzinne dyskusje na temat ich twórczości. Zespół na którego koncertach nie ma przypadkowych osób, jednak pośród prezentujących swe krzyżowe insygnia i dziary, oddanych fanów grupy, zawsze znajdą się ci dla których kolor sznurówek i styl strzyżenia nie ma nic wspólnego z modą. Zespół na którego koncertach od lat już jestem w pierwszych rzędach, a właściwie nie słucham go w domu. Z większości z ich występów wychodzę też z kolejnymi koszulkami, za które zdarzało mi się zresztą toczyć nie tylko werbalne boje. No cóż, jeśli ktoś dotyka tematów tak mocno obciążonych tabu jak tożsamość czy narodowość, zawsze znajdzie się ktoś, kto uprości jego przekaz na swoje własne potrzeby i będzie hailował do... niemieckojęzycznego covera austriackiego Kombi. Niestety głupota nie boli. A w tym akurat wypadku powinna.
Boli natomiast słuchanie Laibachu refleksyjne i poparte rozpoznaniem w kwestii wielojęzycznych tekstów czy ich pozamuzycznej działalności. Niewiele jest grup tak świadomych, stałych w swoich dążeniach i nieustannie podważających swe koncepcje. Spośród tych nielicznych za żadną nie stoi natomiast taka historia. 32 lata w trakcie których upadały i formowały się państwa, toczyły się wojny i ścierały interesy.
Od pierwszych dźwięków retro-patetycznej wersji „Final Countdown”, przez numery ze ścieżki dźwiękowej do tegorocznego filmu „Iron Sky”, nie znoszący indywidualizacji ich działań, słoweński kolektyw nieustannie poddaje w wątpliwość bijącą ze sceny powagę ich poczynań. Wyniesione z czasów kolektywizacji i wymykania się ze skoszarowanych fabryk, zapięte na ostatni guzik „mundury” nadają im bardziej anarchistyczny, niż totalitarny wygląd, a wyświetlane na ekranach napisy końcowe z ich kinematograficznego debiutu potwierdzają dystans jaki dzieli ich od rządzonych prawami rynku, rozkochanych w tego typu projektach, komercyjnych bandów. Rozpoczęta do bólu dotkliwym, rozdrapującym bałkańskie rany, utworem „Smrt za Smrt”, industrialna część występu stanowi natomiast najbardziej sugestywną interpretację jednych z niewielu haseł, co do których głoszenia można być w przypadku Laibachu pewnym. „Rozejrzyj się”, „słuchaj” i „walcz ze sobą” bez względu na to jak może być to trudne, przykre i żmudne. W zderzeniu ze ścianą ryczących syntezatorów, niepokojących rytmów i własnych lęków, ukojenie przynieść mogłyby pewnie radiowe hity, lecz te w wykonaniu południowo-europejskiego überzespołu (bo gdzie indziej, jak nie ich wypadku ten wytarty frazes pasuje jak... umlaut) ujawniają swe trudne do znalezienia w oryginałach, nieprzyjazne słuchaczowi oblicze. Czy w głośnikach pobrzmiewają Beatlesi, Bob Dylan czy Opus, śmiech grzęźnie w gardle, a nawet wspólnota znaleziona w tańcu nie daje wytchnienia. Bo w zalewie ogólnoświatowych, ujednoliconych trendów i objętych zmową milczenia, trudnych tematów, tylko nieliczni mają odwagę zmierzyć się z tym co świadomie pomijane. A debile nadal będą mylić NSK (Neue Slovenische Kunst) z NSDAP i z symbolicznych wizualizacji gesamkunstwerkowego kolektywu wyłapywać jedyny interesujący ich znak. Ich prawo. Ich też ignorancja.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Leszek Adam Nowak]
Coldplay na Stadionie Narodowym
Przyznajemy się bez bicia – na koncert Coldplay poszliśmy głównie po to, by zobaczyć światełka. W tej kwestii zostaliśmy w pełni usatysfakcjonowani – cały stadion rozbłyskujący kolorowa lawą wielobarwnych lampek (na wejściu każdy dostaje opaskę, tzw. xyloband, sterowaną za pomocą fal radiowych, która w odpowiednich momentach koncertu jest aktywowana i świeci, dzięki czemu każdy staje się częścią widowiska), to coś co warto zobaczyć.
Ale po kolei. Zaczęło się po hitchcockowsku – co prawda może nie od trzęsienia ziemi – ale od fajerwerków, którymi zespół przywitał się z Warszawą.
Potem było coraz bardziej karnawałowo – najpierw race, potem lasery, deszcz konfetti, wielkie balony. W połowie koncertu klimat stał się trochę bardziej rockowy, a następnie liryczny (Cris w świetle jednego reflektora samotnie przy fortepianie). Potem zaś przyszedł czas na wielkie kolorowe dmuchańce, które wyrosły w kilku miejscach stadionu – przynajmniej jeden był w kształcie motyla... I wreszcie finał i tysiące światełek na stadionie.
W kwestii widowiska – pierwsza klasa. Poza tym zespół dał porządny koncert, Cris Martin zziajał się jak trzeba, biegał po scenie i wyciągniętej w publiczność platformie, był programowo komunikatywny, było „dobry wieczór” i „dziękuję” po polsku, były entuzjastycznie witane przez publikę zapewnienia, że „to będzie najlepszy koncert tej trasy” a na końcu machanie polska flagą. Pełna profeska. Z kronikarskiego obowiązku dodamy, że zespół zagrał 21 utworów – najwięcej - aż 10 pochodziło z „Mylo Xyloto”, pięć z „A Rush Of Blood To The Head”. Sześć pozostałych utworów to fragmenty debiutu i dwóch poprzednich płyt, „X&Y” oraz „Viva La Vida”. [syka]
Subskrybuj:
Posty (Atom)