They come in peace, they leave You in pieces.
Laibach to zespół specyficzny. Mocno kontrowersyjny, nieustannie prowokujący i programowo wywrotowy. Zespół na którego koncertach nigdy nie spotykam znajomych, choć nawet z najbardziej trueschoolowymi hip-hopowcami zdarzało mi się prowadzić wielogodzinne dyskusje na temat ich twórczości. Zespół na którego koncertach nie ma przypadkowych osób, jednak pośród prezentujących swe krzyżowe insygnia i dziary, oddanych fanów grupy, zawsze znajdą się ci dla których kolor sznurówek i styl strzyżenia nie ma nic wspólnego z modą. Zespół na którego koncertach od lat już jestem w pierwszych rzędach, a właściwie nie słucham go w domu. Z większości z ich występów wychodzę też z kolejnymi koszulkami, za które zdarzało mi się zresztą toczyć nie tylko werbalne boje. No cóż, jeśli ktoś dotyka tematów tak mocno obciążonych tabu jak tożsamość czy narodowość, zawsze znajdzie się ktoś, kto uprości jego przekaz na swoje własne potrzeby i będzie hailował do... niemieckojęzycznego covera austriackiego Kombi. Niestety głupota nie boli. A w tym akurat wypadku powinna.
Boli natomiast słuchanie Laibachu refleksyjne i poparte rozpoznaniem w kwestii wielojęzycznych tekstów czy ich pozamuzycznej działalności. Niewiele jest grup tak świadomych, stałych w swoich dążeniach i nieustannie podważających swe koncepcje. Spośród tych nielicznych za żadną nie stoi natomiast taka historia. 32 lata w trakcie których upadały i formowały się państwa, toczyły się wojny i ścierały interesy.
Od pierwszych dźwięków retro-patetycznej wersji „Final Countdown”, przez numery ze ścieżki dźwiękowej do tegorocznego filmu „Iron Sky”, nie znoszący indywidualizacji ich działań, słoweński kolektyw nieustannie poddaje w wątpliwość bijącą ze sceny powagę ich poczynań. Wyniesione z czasów kolektywizacji i wymykania się ze skoszarowanych fabryk, zapięte na ostatni guzik „mundury” nadają im bardziej anarchistyczny, niż totalitarny wygląd, a wyświetlane na ekranach napisy końcowe z ich kinematograficznego debiutu potwierdzają dystans jaki dzieli ich od rządzonych prawami rynku, rozkochanych w tego typu projektach, komercyjnych bandów. Rozpoczęta do bólu dotkliwym, rozdrapującym bałkańskie rany, utworem „Smrt za Smrt”, industrialna część występu stanowi natomiast najbardziej sugestywną interpretację jednych z niewielu haseł, co do których głoszenia można być w przypadku Laibachu pewnym. „Rozejrzyj się”, „słuchaj” i „walcz ze sobą” bez względu na to jak może być to trudne, przykre i żmudne. W zderzeniu ze ścianą ryczących syntezatorów, niepokojących rytmów i własnych lęków, ukojenie przynieść mogłyby pewnie radiowe hity, lecz te w wykonaniu południowo-europejskiego überzespołu (bo gdzie indziej, jak nie ich wypadku ten wytarty frazes pasuje jak... umlaut) ujawniają swe trudne do znalezienia w oryginałach, nieprzyjazne słuchaczowi oblicze. Czy w głośnikach pobrzmiewają Beatlesi, Bob Dylan czy Opus, śmiech grzęźnie w gardle, a nawet wspólnota znaleziona w tańcu nie daje wytchnienia. Bo w zalewie ogólnoświatowych, ujednoliconych trendów i objętych zmową milczenia, trudnych tematów, tylko nieliczni mają odwagę zmierzyć się z tym co świadomie pomijane. A debile nadal będą mylić NSK (Neue Slovenische Kunst) z NSDAP i z symbolicznych wizualizacji gesamkunstwerkowego kolektywu wyłapywać jedyny interesujący ich znak. Ich prawo. Ich też ignorancja.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Leszek Adam Nowak]