Przyznajemy się bez bicia – na koncert Coldplay poszliśmy głównie po to, by zobaczyć światełka. W tej kwestii zostaliśmy w pełni usatysfakcjonowani – cały stadion rozbłyskujący kolorowa lawą wielobarwnych lampek (na wejściu każdy dostaje opaskę, tzw. xyloband, sterowaną za pomocą fal radiowych, która w odpowiednich momentach koncertu jest aktywowana i świeci, dzięki czemu każdy staje się częścią widowiska), to coś co warto zobaczyć.
Ale po kolei. Zaczęło się po hitchcockowsku – co prawda może nie od trzęsienia ziemi – ale od fajerwerków, którymi zespół przywitał się z Warszawą.
Potem było coraz bardziej karnawałowo – najpierw race, potem lasery, deszcz konfetti, wielkie balony. W połowie koncertu klimat stał się trochę bardziej rockowy, a następnie liryczny (Cris w świetle jednego reflektora samotnie przy fortepianie). Potem zaś przyszedł czas na wielkie kolorowe dmuchańce, które wyrosły w kilku miejscach stadionu – przynajmniej jeden był w kształcie motyla... I wreszcie finał i tysiące światełek na stadionie.
W kwestii widowiska – pierwsza klasa. Poza tym zespół dał porządny koncert, Cris Martin zziajał się jak trzeba, biegał po scenie i wyciągniętej w publiczność platformie, był programowo komunikatywny, było „dobry wieczór” i „dziękuję” po polsku, były entuzjastycznie witane przez publikę zapewnienia, że „to będzie najlepszy koncert tej trasy” a na końcu machanie polska flagą. Pełna profeska. Z kronikarskiego obowiązku dodamy, że zespół zagrał 21 utworów – najwięcej - aż 10 pochodziło z „Mylo Xyloto”, pięć z „A Rush Of Blood To The Head”. Sześć pozostałych utworów to fragmenty debiutu i dwóch poprzednich płyt, „X&Y” oraz „Viva La Vida”. [syka]