Koncert Dirty
Beaches miał być pięknym spełnieniem marzenia i byłby nim gdyby
nie odwieczne prawo mówiące, że jak się ma coś zepsuć to akurat
w najmniej oczekiwanym momencie! Zanim dane nam było usłyszeć
ocean dźwięków Alexa Hungtai musieliśmy przejść przez prawdziwy
maraton.
Maraton rozpoczęty przyjemnym koncertem Teenagers, którzy
pokazali, że są chyba w tej chwili najfajniejszym zespołem
okołopunkowym w stolicy. Potem była przerwa, która trwała, trwała
i trwała, aż do godziny pierwszej w nocy, kiedy to jakiś sprytny
człowiek przechytrzył technikę i w końcu podłączył zepsuty
sprzęt zespołu. Trzygodzinne oczekiwanie wykruszyło jednak
większość publiczności, a tych którzy pozostali doprowadziło do
stanu niekoniecznie sprzyjającego najlepszej zabawie.
Widocznie zrezygnowane trio wkroczyło na scenę tuż po kilku(nasto?) minutowej improwizacji na gitarze. Potem były już tylko hiciory, które jednak nie porwały do tańca prawie nikogo. Szkoda bo to naprawdę mógł być jeden z mocniejszych koncertów tej jesieni, tym bardziej, że relacje z odbywającego się dzień wcześniej krakowskiego show dodatkowo zaostrzyły apetyt. Przestrzenne przestery, bardzo ciężkie i leniwe bity oraz hipnotyczny śpiew idealnie sprawdziłyby się o tej porze na festiwalu lub w samo południe gdzieś na słonecznej plaży. W Kulturalnej zabrzmiały tylko poprawnie. Ale i tak nie ma co tragizować w końcu grającym swojego czasu w tym budynku Stonesom też spaliło się zasilanie klawiszy. Może powinniśmy wszyscy potraktować to jako bardzo piękną wróżbę?