Po obfitującym w atrakcje weekendzie, kto jeszcze miał siłę (i naturalnie odwagę, by przemknąć przez kipiącą agresją z okazji Święta Niepodległości stolicę) w niedzielę mógł się wybrać do Fabryki Trzciny, by zobaczyć romantycznych smutasów z Beach House.
Amerykańskie trio powoli, ale konsekwentnie buduje sobie w naszym kraju fan base. Co nie dziwi, bo smutny nasz naród, przed trzydziestoma laty zasmakowawszy Nowej Fali, hołduje od tamtego czasu wszelkim Kiurom, Ianom Curtisom, jak również Cocteau Twinsom i innym Siouxom.
Kto przegapił występ Beach House na tegorocznym Tauronie, mógł sobie to odbić z powodzeniem w Fabryce Trzciny. Choć nad sceną brakowało apokaliptycznych chmur na nocnym niebie, a koncert nie zakończył się jakże adekwatnym do nastroju deszczem, choć sceniczna przestrzeń była mniejsza, również tutaj udało się zainstalować śmigła wentylatorów, które z kawałka na kawałek powolutku, ale coraz wyraźniej cięły snopami światła miękkie brzmienia i ciemno-askamitny głos Victorii Legrand.
Jeśli Beach House poruszają, to gdzieś głęboko w środku - nogi wrastają w ziemię, przytłoczone pięknym smutkiem płuca z trudem łapią oddech. Zespół, na scenie mocno statyczny, szamoce się trochę z emocjami, też jakby podskórnie odczuwając nastroje, które sam wyczarowuje. Melancholia zamiast rozpaczy, miękki kocyk zamiast lodowatego wiatru. Wychodziliśmy rozmarzeni, na miękkich nogach.
tekst: Rafał Rejowski, foto: Fila Padlewska