Jeśli chodzi o brzmienia około-rockowe mam jedno małe zboczenie - lubię jak gitara leży. Nie jestem w tym temacie ortodoksem i nachodzi mnie czasem ochota żeby zaryczała, ale zdecydowanie bardziej pociągają mnie te uległe. Caspar Brötzmann - choć swoje narzędzie pracy ma przewieszone przez ramię - dobrze wie jak owo oddanie z niego wykrzesać. Syn jednego z najwybitniejszych europejskich „wolnych” jazzmanów, muzyk-samouk i palacz nałogowiec do perfekcji w obsłudze swojego instrumentu doszedł metodą prób i błędów. Gryfy, progi i struny nie interesują go tak bardzo jak pola magnetyczne i elektryczne napięcia. Na pohybel Vaiowi i innym solówkowym onanistom, wychowanek berlińskiego Kreuzbergu odziera gitarę z narosłego wokół niej etosu i przywraca jej prymitywne a zarazem rytualne właściwości. We współpracy z basistą Eduardo Delgado Lopezem i perkusistą Dannym Arnoldem Lommenem, od ponad dwudziestu lat masakruje akademickie podejście do dźwięku i skostniałe reguły rządzące współczesną muzyką rozrywkową. Podczas gdy jego kolaboranci - z uśmiechem na ustach - przeprowadzają kolejne soniczne ataki, on sam z zamkniętymi oczami, intuicyjnie przekłada swe emocje na tony. Chodź ich występy nie są wolne od struktur i znanych z płyt numerów, wciąż pozostają oni w ciągłym, pozawerbalnym kontakcie; zasłuchani w siebie nawzajem dają wyraz swym frustracjom, lękom i fascynacjom. Grają rocka i tylko ogłuszeni komercją Amerykanie mogli ochrzcić Niemca artystą noise'owym. Na Avant Arcie owa noise'owa łatka zadecydowała najprawdopodobniej o wyborze teatralnej sali na której wystąpiło Caspar Brötzmann Massaker. I choć słychać było nieźle, a kilkanaście rzędów foteli tworzyło kameralną atmosferę, to nie w takich miejscach zawarta w tych dźwiękach plemienność ujawnia swą prawdziwą siłę. Bo kiedy stojąc unosi się pięść - daje się wyraz buntu, na siedząco natomiast człowiek wygląda jakby głosował.
[tekst: Filip Kalinowski, foto: Joanna Stoga]