Podążając za tokiem myślenia ojca-założyciela gatunku - Briana Eno, ambient (od łacińskiego ambire) powinien otaczać swoich odbiorców. Pozwalać chętnym na wsłuchiwanie się w jego strukturę, ale i umożliwiając całej reszcie kompletne zignorować jego obecność. Szerokość tak rozumianego pojęcia pozwala na przykład wtłoczyć w jego ramy Stefana Betke, niemieckiego dubowego eksperymentatora ukrywającego się pod aliasem Pole. I choć jamajska miłość do przestrzennych dźwięków i elektronicznych efektów łączy go ze spadkobiercami autora „Music for Airports”, to pominąć jego nagrania można tylko w wypadku braku należytego basu. W piątkowy wieczór w Puzzlach owych niskich częstotliwości było tyle co akustyk napłakał, a rozstawione po całym klubie krzesełka wymuszały niemrawy, „należny ambientom” odbiór. W takich warunkach ledwie 40 minutowy live na który złożyły się utwory z niedawno wydanych, „Waldgeschichtenowych” epek, nie miał szans wywrzeć należytego wrażenia.
Często trudne do zwerbalizowania czy spisania wrażenia, które budzi „prawdziwy” ambient powstają natomiast zwykle pod przymkniętymi powiekami. Na urokliwym podwórzu przed Synagogą pod Białym Bocianem nic nie zapowiadało, że jej wnętrze upstrzone zostanie tandetnymi światełkami, które kreśliły niebiesko-czerwone esy floresy na łukach i sklepieniu klasycystycznej świątyni. Niezrażeni tą feerią barw, zamkniętymi oczami poczęliśmy więc patrzeć na występ Szymona Kaliskiego. Niesieni falą ciepłego, przyjemnie trzeszczącego lo-fi z rzadka tylko spoglądaliśmy na intrygujące wizualizacje dogorywające w zalewie świateł. Wynurzające się raz po raz z wolno rozrastającej się ściółki tony i melodie przywodziły na myśl obrazy, rozpoczynały narracje i nie dawały prostych odpowiedzi. Autor niedawno wydanego „From Scattered Accidents” w przedbiegach wyprzedził swoich następców, a zgrzyty przesuwanych krzeseł, dzwonki telefonów i uciszane przez oburzonych ortodoksów fragmenty rozmów - z mniejszą lub większą gracją - wpisywały się w strukturę utworów.
Większość dźwiękowych minimalistów nie przyswoiła niestety lekcji płynącej z „4:33” i licząc na próżnię wokół, pozwala by pojedyncze kaszlnięcie wyrwało wszystkich z rysowanego przez nich świata. Szczególnie, że większość tych światów znajduje się - nie wiedzieć czemu - gdzieś głęboko pod wodą lub daleko pośród gwiazd. Ogromny procent twórców ambientu nie ma zamiaru podążać za Erikiem Satie, tworzyć sonicznych mebli i budować atmosfery miejsc w których dane jest im grać. Chcąc zabierać słuchaczy w zapierające dech w piersiach, dalekie podróże podejmują jednak spore ryzyko. Masowo opierające głowy na barkach swoich chłopaków, uczuciowe dziewczęta pędzą za nimi gdziekolwiek poprowadzą. Ja jednak ziewam sobie dyskretnie widząc po raz kolejny te same meduzy i dawno już zwiedzone galaktyki, a rozmiłowanie w patosie Irisarriego i trance'owe (bo acid to nie tylko składanki z bazaru) wycieczki Carbon Based Lifeforms zupełnie nie umilają mi zwiedzania.
Nie „moja” zupełnie okazała się również współpraca An on Bast z Maciejem Fortuną. W podejściu do jazzu - jego brzmienia, formy i celu - z „nową nadzieją” polskiej trąbki różnimy się diametralnie i na 30 ulubionych „gatunkowych” płyt nie sądzę, żebyśmy znaleźli jakiekolwiek wspólne. Wiele nagrań poznańskiej producentki natomiast lubię, ale w takich okolicznościach przestrzennych i nagłośnieniowych nic beatowego nie miałoby szansy się sprawdzić. Łatwo przyswajalna, międzygatunkowa elektronika rozbijała się po ścianach, a zapętlana i efektowana, melodyjna trąbka co rusz przypominała mi jak bardzo nie znoszę „Tutu” Davisa. Ukojenie przyniosło mi dopiero Deaf Center. Szczelnie otulony niskimi częstotliwościami, razem z norweskim duetem przemierzałem ciemne, gęste lasy Skandynawii. Niepokojące i mroczne, a jakby znajome i gościnne. Przepełnione obecnością czegoś co mieszka w nich od zarania, lecz nie ma wobec nikogo złych zamiarów. Najwyżej nastraszy partią klawiszy, wstrząśnie basowym dronem czy zatrwoży jękiem struny.
Po otwarciu oczu znów jednak zobaczyłem niebiesko-czerwone, świetlne pajączki łażące po galeriach dla kobiet i... miałem dość. Wieczorny Wrocław bardziej pasował do klimatu w jaki wprowadzili mnie Totland i Skodvin. Za nagraniami Jacaszka nie przepadam, a kilka godzin „ambientu” w dwa dni, to i tak za dużo. Bo jeśli chce się wsłuchiwać w jego strukturę, to najlepiej w małych dawkach. Na festiwalu natomiast trudno ignorować jego - dobitną - obecność. Zwykle pozwala to wedrzeć się nudzie. A wtedy i krzesła bardziej skrzypią i drzwi częściej trzaskają.
[tekst: Filip Kalinowski]