środa, 16 czerwca 2010

Selector Festival, 4-5 czerwca, Kraków

No i zaczęło się. Sezon festiwalowy ruszył i do października nic już nie zatrzyma tej bezlitosnej, pochłaniającej nasze siły witalne i moralne, nieustającej zabawy. A sygnał do startu dał, jak w zeszłym roku, Selector Festival, tym razem ze względu na pogodę przeniesiony z uświęconych wizytą papieża Błoni na teren Muzeum Lotnictwa (hmm, może to wcale nie przypadek, a boska interwencja i kara za bezbożną zabawę w końcu jednak nas wszystkich spotka).
Spóźniwszy się niestety na Hellow Dog, wbiegliśmy do namiotu na zaczynających właśnie Friendly Fires. I choć bardzo na ten koncert czekaliśmy i w sumie nie ma na co narzekać, to nie możemy się oprzeć wrażeniu, że panowie byli na ciężkim kacu lub choćby po nadwerężających kondycję ciężkich przejściach. Ed Macfarlane, główny strażnik płomienia, choć poruszał się na scenie popisowo, był tylko cieniem samego siebie sprzed dwóch lat, kiedy to mieliśmy szczęście zobaczyć ich na żywo pierwszy raz. To samo zresztą dotyczy całego zespołu.



Po części więc usatysfakcjonowani, po części rozczarowani, udaliśmy się na przerwę techniczną. Skonsumowawszy festiwalową kiełbasę, zajrzeliśmy do Uffie. I to doświadczenie, w przeciwieństwie do wspomnianej kiełbasy, pozostawiło niesmak. M.I.A.-wannabe nas nie zachwyciła, zachwycili nas za to Bloody Beetroots - naszym zdaniem najlepszy występ całego festiwalu.



I sądząc po panującym w namiocie ścisku (oczywiście brak swobody ruchów nie przeszkadzał w owych ruchów gwałtownym wykonywaniu) i strzępkach rozmów zasłyszanych w autobusie powrotnym – nie byliśmy w tej opinii odosobnieni.




W tak zwanym międzyczasie udaliśmy się do namiotu Burna zobaczyć tajemnicze combo Loco Star i Dick4Dick. I to była bardzo dobra decyzja, bo choć wydawało nam się, ze ani Diki, ani Loco Star niczym już nas zadziwić nie mogą, to fakt, że lepiej bawiliśmy się na tym koncercie niż na większości występów zagranicznych gwiazd wprawił nas w lekkie osłupienie.

W pozytywny szok wprawił nas też Calvin Harris, którego zeszłorocznego występu na Orange Festivalu wolelibyśmy nie pamiętać. Co w sumie nie byłoby trudnym zadaniem, bo nie działo się podczas niego nic ciekawego. Tym razem jednak działo się bardzo wiele. Zarówno na scenie, jak i wśród publiczności, która bawiła się tak, jakby była przekonana, że to ona stworzyła disco i jakby czekała na ten weekend całe życie.

Może to dlatego, że Calvin był tak dobry, a może po prostu dlatego, że Audio Bullys byli tak źli, ale pod Magenta Stage spędziliśmy tej nocy już tylko kilka minut, nad niecierpliwie wyczekiwanych Brytyjczyków przedłożyliśmy dobrze znanych Polaków, udając się do namiotu Urban Wave. Z założenia miała to być strefa wypoczynkowa, ale warszawski kolektyw Double Trouble tak rozruszał odpoczywajacych, że wszyscy na nowo bardzo się zmęczyli.



Następnego dnia pełni świeżych sił powróciliśmy na pole pod Geantem, aby doświadczyć deja vu. Znowu niecierpliwie wyczekiwany przez nas koncert zespołu, który już raz wcześniej widzieliśmy rozczarował. Mowa o Delphic, którzy zachwycił nas niespełna rok temu, by teraz wzbudzić lekką konsternację. Czy to my się tak zmieniliśmy, czy oni? Hmm... Może na taką opinię wpłynęły nasze wyidealizowane wspomnienia? Wstydu nie było, były za to przydługie improwizowane przejścia między utworami, mające odwrócić uwagę od faktu, że materiału starczyłoby im na pół godziny (temu pewnie też miał służyć 15 minutowe spóźnienie).

W kolejnym miedzy czasie zerkneliśmy na grającą w namiocie Burna Niweę i utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie jest to rzecz łatwa ani przyjemna, choć dobra. Odbłyski geniuszu, jakie widac w singlowym "Miłym młodum człowieku" zdawały się porażać większość publiczności - mina widoczna na co drugiej twarzy, będąca mieszaniną dezorientacji, wysiłku umysłowego i cierpienia - bezcenne!



Wysiłku wymagało od nas też wytrwanie na koncercie Faithless, choć najzagorzalsi fani zdawali się być zachwyceni. Nas występ znudził, a gdy namiot zatrząsł się od reggae aranżacji, fanom używek poza alkoholowych wyraźnie spadł poziom energii.



Sytuację uratował Boys Noize i jego gęste, ciężkie masywne brzmienie. Słysząc jego rockowo-brzmiące elektroniczne wyczyny byliśmy w siódmym niebie, zwłaszcza gdy przyszła kolej na jego remiks „Personal Jesus” Depeszy.
I choć można mieć różne zastrzeżenia zarówno organizacyjne (problemy z autobusami festiwalowymi – zero oznakowania miejsca ich postoju, zero informacji na dworcu) i line-upowe, to Selector, choć elektroniczny, jest festiwalem z pewnością dobrze rokującym na przyszłość.
[tekst: Ola Wiechnik, fot. Bartosz Bajerski]