poniedziałek, 2 sierpnia 2010

26.07-01.08.10 - Klub Festiwalowy ENH, Arsenał, Wrocław


Punktów na karnetach ubywało, oczy męczyły się długimi godzinami seansów, a w festiwalowych kuluarach toczyły się pierwsze dysputy na temat obejrzanych filmów. Era Nowe Horyzonty trwała już w najlepsze, kiedy w poniedziałek Arsenał otworzył przed melomanami swoją bramę. Żądzę scenicznych wrażeń podkręcały jeszcze obrazy wyświetlane w „artystycznym” bloku (afirmacyjne „All Tomorrow's Parties” Jonathana Caouette, punkowe „Oil City Confidental” Juliena Temple'a czy eksperymentalne „We Don't Care About Music Anyways” Cédrica Dupire i Gasparda Kuentza) i zapowiadany na cały tydzień wyśmienity line-up.
Pierwszego dnia trafiliśmy niefortunnie. Wybrany spośród setek ciekawych, niezależnych projektów hip-hopowych, duet Sensational & Spectre na żywo nie sprawdza się zupełnie. Wielowarstwowe studyjne produkcje na scenie tracą swoją finezję, a nawijane z pół playbacku wersy brzmią niczym marna kopia Public Enemy. Jak powiedział nam znający dobrze twórczość składu, obecny na festiwalu, francuski reżyser „crack nie idzie w parze z muzyką”. Czy to za sprawą używek czy problemów technicznych (co chwila pojawiający się na ekranie napis Grundig, co mniej zorientowani w temacie, utożsamić mogli z nazwą zespołu) rapersko-dj'ski tandem wpisał się w smutną tradycję studyjnie wypieszczonych, scenicznych dyletantów.
Niesmak zniknął już następnego dnia wraz z pierwszymi dźwiękami wspieranego przez Mad Professora, tureckiego kolektywu Baba Zula. Oparte na dubowej pulsacji, transowe kompozycje muzyków znanych z filmu „Życie jest muzyką”, do pląsów porwały nie tylko wirującą na scenie, podśpiewującą tancerkę. Orientalne wokalizy rozbrzmiewały w głośnikach, ekscentryczny lider dyrygował tłumem, a bębny wtórowały pełnym pogłosów, zbasowanym rytmom Szalonego Profesora. Melancholijne pieśni dawały wytchnienie bujającym się festiwalowiczom, turecka nazwa pora (tak, warzywa) stała się punktem wyjścia do rozwrzeszczanej zabawy z publiką, a brzuchy damskiej części składu wiły się w takt uderzeń perkusji.
Tańcom nie było też końca podczas środowego występu Daedelusa. Ubrany w XIX wieczny frak, dandys zaskoczył ciężkością swojej selekcji. Zaznajomieni z wczesną twórczością Kalifornijczyka fani przecierali uszy ze zdumienia, kiedy z głośników wydobywały się potężne basy i rapowe wersy. Korzystając z eksperymentalnego sterownika Monome reprezentant prężnej Los Angeleskiej sceny łączył swoje kompozycje z fragmentami cudzego materiału. Połamany, acz delikatny remiks Bjork zastępowały kaskady wobbl'i, których nie powstydziliby się Rusko ani Caspa. Rave'owe syntezatory podbijały delikatne wokalne frazy. Znany z Ninja Tune'owych krążków łagodny Daedelus toczył na scenie bój z parkietowymi zapędami swojego współczesnego wcielenia. Umiejętności „obaj” prezentowali wyśmienite, wygrała więc publika.
Dwa dni później najbardziej usatysfakcjonowana koncertem wydawała się być damska część tłumu. Przy całym szacunku dla twórczości Hypnotic Brass Ensemble i podziwie dla ich instrumentalnych możliwości - widząc na scenie show przywodzące na myśl chipendalesów - nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Ośmiu gości ustawionych w rządku bujało się synchronicznie w takt rytmu nadawanego przez perkusistę. Z każdym, kolejnym numerem na scenie pojawiało się więcej nagich torsów, a w głośnikach częściej rozbrzmiewały filuterne teksty. Podczas gdy część publiki piszczała i wzdychała, inni - nie zwracając uwagi na cyrkową warstwę wizualną - słuchali basowych fraz tuby i solówek na trąbkach i puzonie. Co poniektórzy kontynuowali występ tak intensywnie, że organizatorzy mieli problem ze znalezieniem wszystkich muzyków w celu przetransportowania ich do hotelu.
Nie lada kłopoty - następnego dnia - miał natomiast Kevin Martin z nagłośnieniem. Nie zważając na uwielbienie jakim darzymy albumy producenta znanego jako The Bug, po trzecim jego „żywym” występie, który mieliśmy okazję zobaczyć, nie mamy już ochoty na więcej. Podejrzewamy, że amplituda głośności dzieląca suchy, płaski początek od ryczącego, hałaśliwego zakończenia, miała za zadanie budować napięcie, jednak różnica kilkudziesięciu decybeli przytłoczyć była w stanie nawet najbardziej zapalonych fanów basu. Ściana dźwięku przez którą raz po raz przedzierały się pojedyncze odgłosy okazała się dla nas zbyt wysoka do przeskoczenia. Powrót do znanych z twórczości The GOD, noisowych eksperymentów i obecność hipnotyzującego swoim wokalem Rogera Robinsona, intrygowały i zachęcały do pozostania na miejscu, jednak w przedostatni dzień festiwalu nie mieliśmy już siły walić głową w mur.
Ratując wymęczone oczy kroplami, a sterane umysły - alkoholem, po ostatnim seansie poszliśmy zamknąć festiwal w kameralnej przestrzeni Arsenału. Nie ważne jak padnięci byśmy byli, nie mogliśmy odpuścić dnia, którego program zapowiadał się nader interesująco. Niepocieszeni spóźnieniem się na Konono no.1 przedarliśmy się przez tłum, by z bliska zobaczyć człowieka, którego krążek zwiastował doprawdy mistyczny koncert. Płyta Gonjysufi obezwładniała hipnotycznym klimatem, a duchowe inklinacje pustynnego griota, tym bardziej przekonywały nas o możliwości uczestnictwa w przeżyciu „ponadmuzycznym”. Widok ubranego w koszykarską koszulkę wokalisty szybko jednak pozbawił nas złudzeń, a puszczane z laptopa podkłady wyprowadziły z błędnego przekonania, że koncerty Kalifornijczyka nie mają nic wspólnego z jego nagraniami. Nieustannie (jednostajnie) modulowany wokal Gonjy nie przeszkodził mu zjednać sobie publiki i zachęcić do tańca nawet nieznających go wcześniej słuchaczy. Psychodeliczne wizualizacje szły w parze z mantrą słów i beatów, a mistycyzm ustąpił miejsca dobrej zabawie. Tę kontynuowała i rozkręcała do granic możliwości Cooly G. Dubstepowy bas w połączeniu z house'ową pulsacją okazał się być idealnym remedium na zmęczenie. Mocne, bujające numery płynęły z głośników, miejsca pod dj'ką wystarczało na najbardziej nawet szalone pląsy, a reprezentantka Hyperdubu każdym kolejnym przejściem udowadniała, że to nie o jej urodzie, a talencie powinni rozpisywać się muzyczni dziennikarze. [fika]