środa, 28 lipca 2010

Melt! Festival @ Ferropolis, 16-18.07. 2010

Zakochani od pierwszego wejrzenia w niemieckim festiwalu Melt!, upchnęliśmy się z namiotami i plecakami w wysłużonym matizie redaktora Adamskiego i wyruszyliśmy w 10-godzinną podróż ku starej kopalni węgla w pobliżu Dessau. Nasza trzecia, i na pewno nie ostatnia, wyprawa na ten odbywający się wśród wielkich maszyn festiwal muzyki głównie elektronicznej zaowocowała, jak dwie poprzednie, bogactwem wrażeń nie do opisania – zarówno słuchowych, jak i wizualnych, a nawet kulinarnych. Niestety, zmęczeni podróżą i potwornym upałem (na szczęście teren wydarzenia otacza jezioro, w którym zaznać można ochłody), nie zdążyliśmy ani na Foalsów, ani tym bardziej na Simian Mobile Disco (ich koncert rozpoczął się o 5.30 rano – sic!). Zobaczyliśmy za to Jónsiego solo, który sporo traci, gdy śpiewa po angielsku, w dodatku bez towarzystwa równie niesamowitych dźwięków Sigur Rós. Podobnym rozczarowaniem był solowy występ Kelego z Bloc Party – jego samodzielna twórczość wypadła dość siermiężnie. Wszystkie przegapione i nietrafione koncerty wynagrodzili nam The XX, których występ zachwycił nas równie mocno, jak ich debiutancka płyta. Choć był to występ bardzo statyczny, tłum po prostu szalał z entuzjazmu. Wybornie bawiliśmy się też podczas koncertów Yeasayer, Archie Bronson Outfit czy Two Door Cinema Club, jesteśmy więc chyba rozgrzeszeni z niedotrwania do SMD.


W sobotę, pokrzepiwszy się śniadaniem spożytym w pobliżu supermarketu REWE i drzemką zażytą w cieniu pobliskiego lasu, udaliśmy się ponownie na koncert naszych ulubieńców z Hurts. Muzycznie było tak jak zwykle – rewelacyjnie, szkoda tylko, że występ odbył się o tak wczesnej porze, bo jednak formacji nie służy pełne słońce. Nie zmieściliśmy się do namiotu na koncert Darwina Deeza, który w ekspresowym tempie zdobywa popularność. Cóż, może następnym razem. Potem szybka wycieczka na main stage, gdzie zaczynał właśnie Jamie T. Zdążyliśmy zobaczyć nasze dwa ulubione kawałki i już trzeba było biec na koncert The Big Pink, którzy na żywo grają zdecydowanie ostrzej niż na płycie. Kolejna szybka ewakuacja (a podobno od przybytku głowa nie boli) i tańczymy na plaży do dźwięków generowanych przez Sindena. Zdecydowanie jeden z lepszych didżejskich popisów tego festiwalu! Baaardzo pozytywnie zaskoczył nas Hercules & Love Affair. Zagrali dużo nowych, rewelacyjnie brzmiących kawałków. Z niecierpliwością czekamy na płytę! Odpuściliśmy sobie The Futureheads, Chrisa Cunninghama, Moderata i A-Traka na rzecz darmowego alkoholu w strefie VIP, by potem zakończyć dzień radosnymi pląsami przy Chromeo. Było warto.


Ostatni dzień festiwalu zaczął się od występu Kings of Convenience, na który wprawdzie nie zdążyliśmy, ale widok Erlanda w pięknych pomarańczowych kąpielówkach wyłaniającego się z jeziornej piany wystarczył, żeby wprowadzić nas w świetny nastrój. Zaczęliśmy więc od Freda Falke’a, ale że gościł on nie tak dawno w warszawskich Kamieniołomach, przenieśliśmy się zaraz na Broken Bells, których bardzo nastrojowy występ pozwolił nam trochę odpocząć przed Ritonem, Fake Blood i Crookersami. Ci ostatni nie mogli rozpocząć setu, dopóki na dużej scenie Massive Attack nie przestało odtwarzać swoich hitów sprzed 15 lat. Widocznie MA obawiało się zagłuszenia przez bezlitosne dźwięki Crookersów. I słusznie, bo było głośno. Wcześniej jeszcze rzuciliśmy okiem na dużą scenę, gdzie Alison Goldfrapp w świetnej formie i otoczeniu bardzo stylowych muzyków (srebrne kombinezony, przezroczyste gitary) wymazała z naszej pamięci kiepski występ z Open’era 2008. Teraz na pewno nie pominiemy jej show podczas tegorocznego Free Form Festivalu! Opuszczając ze łzą w oku bajeczno-psychodeliczny teren Melta!, zaszliśmy jeszcze na pocieszenie do namiotu, w którym odbywał się koncert WhoMadeWho. Humor nam się poprawił, bo panowie są rewelacyjni. Ale cóż z tego, skoro już po wszystkim. Chcemy znowu na Melta! I wam też radzimy!

tekst: wiech, matad
fot. materiały prasowe