piątek, 20 sierpnia 2010

14.08.10 - Satta Outside Festival 2010 @ Šventoji, Litwa


W zatrzęsieniu krajowych festiwali, niewielu daje się skusić zagranicznej ofercie koncertowej. Kilka tysięcy zapaleńców co wakacje rusza jednak do Czech, Niemiec czy Hiszpanii. Południe okupowane jest przez hip-hopowców i metali, na zachód wybierają się zwykle indie'anie i elektronicy. Wschód to nadal muzyczna terra incognita. Na mapach Ukrainy, Rumunii czy Łotwy niewielu z nas potrafi wskazać największe ośrodki kulturalne, nie wspominając nawet o niewielkich miasteczkach goszczących letnie eventy. Litewskie Šventoji w tym roku po raz pierwszy podejmowało miłośników niskiego basu i połamanych perkusji. Organizatorzy Satta Outside po trzech latach urzędowania w Kłajpedzie postanowili przenieść się w bardziej wczasowe rejony. Teren festiwalu, kurortu jednak nie przypomina. Spokój znajdującej się na skraju lasu, otoczonej rzeką polany, burzy widok wielkiego, betonowego silosu. Górujący nad drzewami, podniszczony cylinder okazuje się skrywać główną scenę. Przywodzący na myśl scenografię Mad Maxa, radziecki amfiteatr wydaje się być stworzony na potrzeby muzyki bitowej. Pozostałe dwie sceny rozlokowane są w bardziej sielskich krajobrazach, jednak dźwięki wydobywające się z ustawionych na nich głośników, z wakacyjną beztroską nie mają nic wspólnego. Pierwsze do naszych uszu dotarły potężne basy, rozklekotane perkusje i charczące syntezatory. Ich głośność i stopień połamania mogły wymagać dawkowania, jednak przerywane niezrozumiałymi, litewskimi okrzykami, minutowe porcje bardziej nas irytowały, niż zachwycały. Zdenerwowanie ustąpiło miejsca entuzjazmowi, kiedy zrozumieliśmy, że na scenie ma miejsce producencka bitwa, a kilkudziesięciosekundowe próbki decydowały o przejściu do następnej rundy. Po wsparciu swojego rosyjskiego faworyta (grający poprzedniego dnia na głównej scenie DZA) przemieściliśmy się w stronę żelbetonowego bunkra, gdzie swój występ zaczynali Brytyjczycy z Mount Kimbie. Pochodzący z Londynu duet od reszty dubstepowego światka odróżnia sceniczny set up i wynikające z niego brzmienie. Perkusyjne pady, gitary i mikrofony to nieczęsty widok na basowych bashmentach. Niedawno wydany, debiutancki krążek anglików „Crooks & Lovers” przygotował nas zresztą na brak wobbli i jamajskich zaśpiewów. MK to bitowe emo, a ów koszmarek słowny, jest formą pochwały, nie obrazą. Zbudowana z trzasków i chrzęstów, soniczna podstawa na scenie stała się punktem wyjścia dla noise'owych eskapad i bardziej tanecznych, klubowych wycieczek. Tych ostatnich nie było ani za grosz podczas koncertu holenderskiego Knalpota. Połamane perkusyjne rytmy, syntezatorowe zgrzyty i gitarowe partie spod sceny wypędziły większość publiki. Nie zdeprymowało to jednak ubranych w czerwone czapy muzyków. Na potrzeby festiwalu uwolniona z gipsu ręka bębniarza na moment nawet nie znajdowała wytchnienia, a co ambitniejsi widzowie kwitowali aplauzem karkołomne struktury mieszkańców Amsterdamu. Dużo prościej zagrał natomiast zamykający wieczór Hudson Mohawke. Blisko dwugodzinny set w którym glitch-hop szedł w parze z cukierkowym r'n'b, a 80'sowe brzmienia przeplatały się z crunkiem, wydobył z gości Satta Outside ostanie pokłady energii. Tańców nie był w stanie przerwać nawet deszcz, a reprezentantowi Lucky Me spodobało się na tyle, że następnego dnia pograł jeszcze na zamykającej festiwal, kameralnej imprezie. Nazajutrz jednak zmęczenie coraz poważniej dawało o sobie znać, a kłopoty z lotem Dimilite'a odebrały nam główny powód wyczekiwania na piasku. Plażę zamieniliśmy więc na łóżko, a za koniec festiwalu uznajemy spalenie drewnianego kozła, które odbyło się poprzedniej nocy. Amerykanie od lat mają Burning Mana, Litwini z każdym rokiem rozwijają infrastrukturę i line-up Satta Outside. W przyszłe lato, polecamy więc wybrać się za wschodnią granicę. W zatrzęsieniu krajowych festiwali – takiego - nie ma ani jednego. [fika]