czwartek, 8 lipca 2010

Open'er 2010 - Blaza i urwana dupa - gościnna, niezwykle subiektywna relacja Marcina Chłopasia*


Przed
Nie chciało mi się. Znowu profilaktyczne pakowanie kaloszy, znowu długie minuty w korkach i kilometry w tłumie szwendającym się między scenami. A że miłość między mną a muzyką przeżywa ostatnio silny kryzys, Ben Harper, Yeasayer, ba! nawet 2manyDJS nie wywoływali mojego podniecenia, drżenia rąk, motylków w brzuchu, ani innych zwierząt w innych częściach ciała. Żeby tego było mało, pewien mój obyty kolega (znany z tego, że na pamiątkę zatrzymywał opaski z europejskich festiwali w miejscu ich instalacji, co po krótkim czasie zaowocowało szczelnym wypełnieniem jego przedramienia) kilka tygodni przed Open'erem narzekał, że line-up najgorszy w historii, że nie ma właściwie żadnego hajpa (nie wiedziałem co to, ale zostało mi wyjaśnione, że "hajp" to mastsi danego sezonu), że nuda i szkoda na bilet kolejowy. Mam samochód, więc się zmusiłem i pojechałem. Ale przed Open'erem stało trudne zadanie zmazania blazy z gęby człowieka nastawionego na malkontenctwo i nieustającą negację.

W trakcie (dzień pierwszy)
Na Bena Harpera się spóźniłem, ale kilka lat openerowania nauczyło mnie, że to normalne i należy się z tym po prostu pogodzić. Na Pearl Jam byłem i na ten temat nic więcej nie mam do powiedzenia/napisania. No, może oprócz tego, że do przyszłej niedzieli na pewno zapomnę. Tricky zagrał - to prawdopodobne, choć w sądzie bym tego nie zeznał. W namiocie w godzinach jego występu było słychać przesterowany łomot, a ze sceny biło maskujące muzyków światło w następujących kolorach: fuksja, błękit, biel mleczna, burgund.
Podsumowanie dnia: Groove Armada dalej jest spoko; ciuchy należy kupować w sklepie, w którym zaopatruje się Eddie Vedder – kraciasta koszula rocznik '91 przez 19 lat nie poszła w szwach ani nie przetarła się na łokciach, a nawet nie wyblakła w praniu.


W trakcie (dzień drugi)

E tam Massive Attack. Grace Jones!!! Korciło mnie, żeby sprawdzić, ile ma lat. Ale kultura osobista wygrała i do dziś nie wiem. [My nie byliśmy tak szarmanccy - po powrocie do Warszawy czym prędzej poszliśmy po rozum do internetu - otóż 62!!! - przypis redakcji]. Wizualnie wyglądała jak niejeden króliczek. A energii miała więcej niż różowiutkie przytulinki zasilane bateryjnie. Z muzyką podobnie - świeżo i energicznie. No, chciało się słuchać. Co więcej, na kapelusze Grace mogłaby konkurować z Hanką Bielicką, gdyby ta żyła oczywiście. Chciałem też być na Die Antwoord, ale niestety ktoś ustawił koncert
torpedy na siódmą rano. [Czyli na 17 - przypis dbałej o szczegóły redakcji]
Do zapamiętania po tym dniu: prażona cebulka nie pasuje do zapiekanki.

W trakcie (dzień trzeci)
Skin się nie zmieniła. To dobrze. Charyzma polityka, ale urok osobisty jakby większy. Gdybym pojechał na koncert Skunk Anansie naście lat temu, pewnie sikałbym po spodniach. Teraz udało się opanować fizjologię, ale stałem z uśmiechniętą gębą. I podglądałem panie z grupy "naście+", które miały w oczach łzy wzruszenia.
Kasabian zaczął źle. Tak nudno i tak bezlotnie, że chciałem uciekać. Na szczęście nie bardzo było dokąd, więc zobaczyłem najlepszy koncert dnia trzeciego. Z jajem, mocny, może nawet przejmujący.

A może wcale nie najlepszy, bo o Matisyahu co numer myślałem "lubię kolesia, no lubię".
Do zapamiętania: z głównej do namiotu lepiej iść po zielonym, bo beton zawsze jest zatkany.

W trakcie (dzień czwarty)

Niewiele koncertów zrobiło ze mną coś tak dziwnego, że nie umiałem nazwać własnych emocji, że nie byłem w stanie opanować ekscytacji, że łapałem się za głowę nie wierząc, że słyszę coś tak niesamowitego. The Dead Weather się udało. A grali, jakby im na wrażeniu publiczności nie zależało. Jak prawdziwi artyści robili swoje, nie licząc się z niczym: opiniami, słuchaczami, krytykami i kretynami. Bo prawdziwy artysta dokładnie wie, jak ma być i nie uznaje kompromisów. Było więc ostro i bezkompromisowo. The Dead Weather złapali za łby i rąbnęli słuchaczami o ziemię. Rąbnęli muzyką niełatwą, błyskotliwą, nieoczywistą i nową, choć silnie osadzoną w historii rocka. Grali z ogromną pasją, z żądzą w oczach. I było to pierwszy czarno-biały koncert, który w życiu swym
widziałem. Dupę mam urwaną - do dziś ciężko mi usiąść.
Do zapamiętania: Horehound (2009), Sea of Cowards (2010) za około 65 PLN sztuka w dobrych sklepach muzycznych.

Po
Miłość między mną a muzyką ma się nieco lepiej. Rozwodu nie będzie.

Tekst: *Marcin Chłopaś - pamiętny didżej równie pamiętnej Radiostacji (tej właściwej!)
Foto: Bartek Bajerski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz