Relacja z warszawskiej edycji Redbullowego Bass Campu bardziej niż do Pogłosu pasowałaby do Tylnego Wyjścia. Zwykle to na ostatniej stronie drukowanego „Aktivista” piszemy o tym, czym się jaramy, co nas kręci, cieszy i raduje, a z zachwytu nad czterodniową, muzyczną akademią czerwonego byka, nie możemy przestać piać, od kiedy w trzecią niedzielę marca opuściliśmy Cafe Kulturalną. Szesnaście osób zaproszonych do Studia Gagarin przy ulicy Sułkowickiej, przez cały weekend miało okazję wymieniać się doświadczeniami, patentami i spostrzeżeniami. Pod czujnym okiem wykładowców, pośród których znaleźli się Envee, Kwazar, Kuba Sojka i austriacki mistrz syntezatorów Dorian Concept, wokalistki, producenci i didżeje całymi dniami pracowali nad dźwiękiem. Pogadanki, podczas których Andrzej Starzyk opowiadał o wspieranych technologią poszukiwaniach idealnego nagrania, a Ikonika wspominała swoją drogę na klubowe sceny całego świata, podnosiły jeszcze entuzjazm ekipy, a w pięciu studyjnych pokojach rozbrzmiewały powstające na bieżąco numery.
Zacieśniać więzy pomiędzy uczestnikami lokalnej „namiastki” Red Bull Music Academy pomagały również wieczorne imprezy. W piątkowy wieczór wszyscy Bass Campowicze udali się do 1500m2, by posłuchać żywej legendy detroickiego high-tech soulu, Kenny'ego Dixona Juniora. Na dwuipółgodzinnego seta Moodymanna zeszło się jeszcze kilkuset warszawiaków i wielu przyjezdnych z całej Polski (i okolic). Ubrany w patriotyczny dres i ciemne okulary (K)DJ przywiózł „trochę Jamesa Browna, trochę J Dilli” i pełno tanecznego disco i house'u, który do ruchów na parkiecie zmusił nawet największych malkontentów. Narzekać nie miał też prawa nikt, komu następnego dnia udało się w tłumnie obleganym Powiększeniu zobaczyć, jak z Micro Korgiem radzi sobie Dorian Concept. Godzina klawiszowej ekwilibrystyki, w której płynnie splatały się funkowy groove, glitch-hopowy rytm i eksperymentalny sznyt, budziła zazdrość każdego producenta i radość każdego słuchacza.
Weekend zwieńczyła podsumowująca warsztaty godzinna pogadanka z Tomaszem Stańko w Kulturalnej. Pozostawiła pewien niedosyt, jednak nadmiar sił każdy mógł spożytkować podczas szaleńczego występu Wildcookie. Dzikie harce Anthony'ego Millsa nie miały końca, a koncert przerodził się w kilkugodzinne jam session z uczestnikami warsztatów. Jako że nie wszyscy oni są dostatecznie znani pozostaje nam tylko wymienić ich imiona i ksywki: Ewa Wymysłowska, Kasia Malenda, Auer, Bartosz Szczęsny, Blazo, Chino, Daniel Drumz, Globalny Odlot, Kixnare, Ment XXL, Michał Zakrzewski, Patryk Cannon, Spisek Jednego, Teielte, Zeppy i Tas. Warto ich poznać zanim nad ich produkcjami będziemy się rozpływać w Tylnym Wyjściu albo w Mashupie.
tekst: Filip Kalinowski
foto: Marcin Kin/Red Bull
wtorek, 27 marca 2012
czwartek, 22 marca 2012
Konferencja prasowa Fashion Week, Warszawa, 22.03.12
Nuno powraca!
Dziś w restauracji Bravo Roberto w Warszawie odbyła się konferencja prasowa Fashion Week Poland. Nasze serca rozgrzała informacja o tym, że jednym z gości specjalnych łódzkiego tygodnia mody będzie Nuno Gama. Kolekcje tego portugalskiego projektanta słyną z mistrzowskiego kroju, wysokiej jakości materiałów i nieziemsko przystojnych modeli. Nuno Gama był już gościem FW w 2010, kiedy to na wybiegu obok modeli dzielnie maszerowali Łukasz Jemioł i Robert Kupisz. Ciekawe co „Niunio” pokaże w tym roku.
A Fashion Week już niedługo:
18-22.04
Księży Młyn
ul. Tymienieckiego 22/24
www.fashionweek.pl
Dziś w restauracji Bravo Roberto w Warszawie odbyła się konferencja prasowa Fashion Week Poland. Nasze serca rozgrzała informacja o tym, że jednym z gości specjalnych łódzkiego tygodnia mody będzie Nuno Gama. Kolekcje tego portugalskiego projektanta słyną z mistrzowskiego kroju, wysokiej jakości materiałów i nieziemsko przystojnych modeli. Nuno Gama był już gościem FW w 2010, kiedy to na wybiegu obok modeli dzielnie maszerowali Łukasz Jemioł i Robert Kupisz. Ciekawe co „Niunio” pokaże w tym roku.
A Fashion Week już niedługo:
18-22.04
Księży Młyn
ul. Tymienieckiego 22/24
www.fashionweek.pl
wtorek, 20 marca 2012
Mark Lanegan @ Proxima, 19.03.12
Najlepszą imprezę znajdziesz tam, gdzie jej nie szukasz. Takie zdanie powinno zapisać się w imprezowych annałach po poniedziałkowym wieczorze w Proximie.
Z założenia kontemplacyjne spotkanie z szatanem współczesnej muzyki, Markiem Laneganem, zaczęło się od niespodziewanej dyskoteki. Belgowie z Creature with the Atom Brain rozbujali pod sceną imprezę, jakiej ten klub nie widział zapewne od… ledwie zakończonego weekendu.
Różnica była taka, że zamiast stroboskopów i tanich bitów z laptopa dostaliśmy świdrujące gitary i niski głos Alda Struyfa. Zespół zagrał materiał głównie z nowego, niewydanego jeszcze, albumu oraz obowiązkowe koncertowe bangery – w tym hitową „Transylwanię”, którą zapewnił sobie aplauz godny gwiazdy wieczoru. Część redakcji obeznana z płytami zaskoczona była brzmieniowymi podobieństwami do Black Sabbath, część mniej obeznana – zagrywkami w klimatach REM. Wszyscy zgodnie stwierdzili jednak, że było ciut za krótko.
Wisienka zjedzona, ale tort był jeszcze przed nami. Pół godziny później na scenie Proximy pojawił się Mark Lanegan. Legendarny łamacz damskich serc w końcu dotarł do nas z solowym występem, stając przed nie lada trudnym zadaniem zmierzenia się z własną legendą.
Tym razem nie było uroku panny Campbell ani seksapilu Dulliego, za którymi mógł się skryć nieśmiały frontman. Był samotnie stojący jeździec apokalipsy, który zabrał nas na przejażdżkę po największych i najbardziej romantycznych koszmarach, jakie tylko sobie mogliśmy wymarzyć – po czym zostawił na poboczu drogi jak przydeptane kowbojskim butem kiepy. Materiał z najnowszego albumu („Gray Goes Black”) przełamywał starszymi kawałkami, takimi jak fenomenalne „Wedding Dress” czy „Hit the City”. Od początku żałowaliśmy, że tak jak parę lat temu, nie mogliśmy zasiąść w filharmonicznym fotelu z kieliszkiem wina i kontemplować w spokoju tego wielkiego zjawiska jakim jest Lanegan i jego muzyka. Zamiast zapachu zamszu i audiofilskich warunków musieliśmy się zadowolić zapchanym do granic możliwości klubem. A to w połączeniu z jakością nagłośnienia wpłynęło chyba najbardziej na nasze ogólne wrażenie z tego bardzo dobrego, ale jednak nie najlepszego z koncertów Lanegana, jakie mieliśmy okazję dotąd widzieć.
Resztę musiała dopowiedzieć wyobraźnia. Ale taki już jest urok obcowania z demonami. My wszyscy dopiero pójdziemy do piekła, Lanegan już tam jest.
tekst: Michał Kropiński, Rafał Rejowski
foto: Fila Padlewska
Z założenia kontemplacyjne spotkanie z szatanem współczesnej muzyki, Markiem Laneganem, zaczęło się od niespodziewanej dyskoteki. Belgowie z Creature with the Atom Brain rozbujali pod sceną imprezę, jakiej ten klub nie widział zapewne od… ledwie zakończonego weekendu.
Różnica była taka, że zamiast stroboskopów i tanich bitów z laptopa dostaliśmy świdrujące gitary i niski głos Alda Struyfa. Zespół zagrał materiał głównie z nowego, niewydanego jeszcze, albumu oraz obowiązkowe koncertowe bangery – w tym hitową „Transylwanię”, którą zapewnił sobie aplauz godny gwiazdy wieczoru. Część redakcji obeznana z płytami zaskoczona była brzmieniowymi podobieństwami do Black Sabbath, część mniej obeznana – zagrywkami w klimatach REM. Wszyscy zgodnie stwierdzili jednak, że było ciut za krótko.
Wisienka zjedzona, ale tort był jeszcze przed nami. Pół godziny później na scenie Proximy pojawił się Mark Lanegan. Legendarny łamacz damskich serc w końcu dotarł do nas z solowym występem, stając przed nie lada trudnym zadaniem zmierzenia się z własną legendą.
Tym razem nie było uroku panny Campbell ani seksapilu Dulliego, za którymi mógł się skryć nieśmiały frontman. Był samotnie stojący jeździec apokalipsy, który zabrał nas na przejażdżkę po największych i najbardziej romantycznych koszmarach, jakie tylko sobie mogliśmy wymarzyć – po czym zostawił na poboczu drogi jak przydeptane kowbojskim butem kiepy. Materiał z najnowszego albumu („Gray Goes Black”) przełamywał starszymi kawałkami, takimi jak fenomenalne „Wedding Dress” czy „Hit the City”. Od początku żałowaliśmy, że tak jak parę lat temu, nie mogliśmy zasiąść w filharmonicznym fotelu z kieliszkiem wina i kontemplować w spokoju tego wielkiego zjawiska jakim jest Lanegan i jego muzyka. Zamiast zapachu zamszu i audiofilskich warunków musieliśmy się zadowolić zapchanym do granic możliwości klubem. A to w połączeniu z jakością nagłośnienia wpłynęło chyba najbardziej na nasze ogólne wrażenie z tego bardzo dobrego, ale jednak nie najlepszego z koncertów Lanegana, jakie mieliśmy okazję dotąd widzieć.
Resztę musiała dopowiedzieć wyobraźnia. Ale taki już jest urok obcowania z demonami. My wszyscy dopiero pójdziemy do piekła, Lanegan już tam jest.
tekst: Michał Kropiński, Rafał Rejowski
foto: Fila Padlewska
piątek, 16 marca 2012
Baaba feat. Natalia Przybysz @ Urban Garden, 15.03.12
Zabranie się za twórczość największego w Polsce speca od muzyki filmowej, czyli wielkiego Krzysztofa Komedy, było dość ryzykowne, a jednak swoich sił spróbowali muzycy zespołu Baaba. Co więcej, nie mięli wstydu i dobierali się do filmu „Nieustraszeni Pogromcy Wampirów”.
Na pierwszym koncercie promującym płytę „The Wrong Vampire”, ducha polskiego jazzmana i dzieła Romana Polańskiego czuć nie było, ale muzycy Baaby do wszystkiego podchodzą z dystansem i fantazją, więc z projektu wyszli obronną perkusją, basem, gitarą, samplerem, saksofonem, fletem i horrorowym zaśpiewem Natalii Przybysz. Ale prawdziwą grozą powiało na koniec, kiedy zespół zagrał cover Ace of Base... Rewelacja! Oceńcie sami:
[tekst: Jakub Gralik]
Na pierwszym koncercie promującym płytę „The Wrong Vampire”, ducha polskiego jazzmana i dzieła Romana Polańskiego czuć nie było, ale muzycy Baaby do wszystkiego podchodzą z dystansem i fantazją, więc z projektu wyszli obronną perkusją, basem, gitarą, samplerem, saksofonem, fletem i horrorowym zaśpiewem Natalii Przybysz. Ale prawdziwą grozą powiało na koniec, kiedy zespół zagrał cover Ace of Base... Rewelacja! Oceńcie sami:
[tekst: Jakub Gralik]
Rise Against, Architects, Touché Amoré @ Stodoła, 15.03.12
Czwartkowy wieczór w Stodole obfitował w ewenementy różnego rodzaju. Myślałem, że wiem czym jest tłok i aplauz, ale zuniformizowana niczym oddziały SS młodzież, która przyszła zobaczyć i usłyszeć Rise Against na żywo, zredefiniowała dla mnie te pojęcia, przyjmując zespół w piekielnie gorący sposób. Niestety, reakcje polskiej publiki były nieproporcjonalne do poziomu występu, który był zestawem przewidywalnych popisów przy akompaniamencie podobnych do siebie, hymnicznych numerów. Chwilę wcześniej zaprezentowali się Brytyjczycy z Architects grający średnio strawne połączenie screamo z radiowym pop-rockiem. Prawdziwą gwiazdą wieczoru okazali się jednak, występujący jako pierwsi, Kalifornijczycy z Touché Amoré, którzy sprzedali potężną dawkę dynamicznego, emocjonalnego hardcore'u. Miód na wszystkie rozedrgane serca. Aż szkoda, że występowali jako pierwsi, bo ciężko popija się foie gras oranżadą. Obiecali powrót na osobny koncert, trzymam za słowo. [tekst Cyryl Rozwadowski]
[foto: Bartosz Bajerski]
Ponieważ koncert Rise Against wzbudził dość skrajnie odczucia, dla równowagi głos oddajemy także entuzjaście:
Podczas długiej przerwy między występem supportów a gwiazdy wieczoru publika reagowała krzykiem na każdy ruch na scenie. W końcu wkroczyła na nią legenda California punku i rozpocząło się ekstremalnie piękne szoł, którego gwiazdą był nie tylko zespół, ale i publiczność. Cała sala wirowała w wariackim pogo, był gonisz, była ściana śmierci, był crowd surfing, był pot, była krew i siniaki. Co jak co, ale zespół nie mógł tej nocy narzekać na widownię. Właściwie w ogóle nie było powodów do narzekania. Nawet ochrypnięty Tim Mcllrath wciąż brzmiał dobrze. Nie zabrakło ani szybkich numerów, ani pięknych akustycznych ballad (w pewnym momencie publiczność po prostu usiadła na podłodze). Świetny koncert - czekam niecierpliwie na następny! [tekst: Andrzej Trzmiel]
[foto: Bartosz Bajerski]
Ponieważ koncert Rise Against wzbudził dość skrajnie odczucia, dla równowagi głos oddajemy także entuzjaście:
Podczas długiej przerwy między występem supportów a gwiazdy wieczoru publika reagowała krzykiem na każdy ruch na scenie. W końcu wkroczyła na nią legenda California punku i rozpocząło się ekstremalnie piękne szoł, którego gwiazdą był nie tylko zespół, ale i publiczność. Cała sala wirowała w wariackim pogo, był gonisz, była ściana śmierci, był crowd surfing, był pot, była krew i siniaki. Co jak co, ale zespół nie mógł tej nocy narzekać na widownię. Właściwie w ogóle nie było powodów do narzekania. Nawet ochrypnięty Tim Mcllrath wciąż brzmiał dobrze. Nie zabrakło ani szybkich numerów, ani pięknych akustycznych ballad (w pewnym momencie publiczność po prostu usiadła na podłodze). Świetny koncert - czekam niecierpliwie na następny! [tekst: Andrzej Trzmiel]
środa, 14 marca 2012
Little Dragon @ Fabryka Trzciny, Warszawa (09.03.12 ) i Eter, Wrocław (11.03.12)
Little Dragon lubimy tak bardzo (widać to między innymi na naszej marcowej okładce), że wybraliśmy się na dwa z trzech koncertów z trasy promującej najnowszy album zespołu, zatytułowany „Ritual Union”. Zeszłoroczna, jesienna trasa została odwołana z powodu choroby basisty, grupa na szczęście nie zawiodła polskich fanów i wróciła w pełnym składzie i zdrowiu. Jeszcze kilka lat temu mało komu znany zespół grywał w małych klubach (także polskich), sprawiając wrażenie dość nieśmiałego (choć od zawsze ogromnie urokliwego – głównie za sprawa wokalistki).
Teraz, mając za sobą występy na największych letnich festiwalach na świecie, Mały Smok nabrał charyzmy i odwagi, a na scenie zaprezentował wybuchową wręcz ilość energii. Podczas warszawskiego koncertu w Fabryce Trzciny oprócz utworów z nowej płyty usłyszeliśmy też smocze szlagiery takie jak „Twice” czy „No Love”. Od pierwszych minut daliśmy się zaczarować pięknej Yukimi, a parkiet szybko rozgrzał się do czerwoności.
Ilość fanów skandynawskiego smoka, jaka pojawiła się we wrocławskim Eterze była wręcz ogromna. Nie z takimi „bestiami” sobie już jednak Yukimi Nagano radziła, a że elektroniczne wycieczki jej kamratów przybierają coraz to rytmiczniejsze formy, w dolnośląskim klubowym molochu mieszkańcy Północy czuli się jak w domu. Gdyby uwieczniona na naszej marcowej okładce Szwedka nie została wokalistką, byłaby zapewne szamanką, co udowodniła zaraz po wejściu na scenę, kiedy to poderwała z miejsc siedzących nawet najbardziej zblazowanych rezydentów balkonu. Gdy wszyscy już stali, do ruchu nie musieli się specjalnie zmuszać, gdyż Eter wyposażony jest w jeden z najlepszych soundsystemów w kraju, a Little Dragon z płyty na płytę dysponuje coraz większym syntezatorowym wsparciem ogniowym.
Ściśnięta w dole klubowej studni licznie zgromadzona publiczność szybko zjednoczyła się z charyzmatyczną frontwoman w odprawianych przez nią rytuałach. Wspólnie z nią tańczyła, bujała się i śpiewała co łatwiejsze do powtórzenia fragmenty tekstów. Chwilami bardziej medytacyjne, chwilami wręcz szaleńcze tempo nadawały im idące w parze z basowymi melodiami perkusje i pady, a niemożliwy do pomylenia z niczyim innym głos Yukimi niósł się po piętrach wrocławskiego klubiszcza.
tekst: rafał Gruszkiewicz (warszawa), Filip Kalinowski (Wrocław), foto: Tomasz Baran / SHE/S A RIOT
Teraz, mając za sobą występy na największych letnich festiwalach na świecie, Mały Smok nabrał charyzmy i odwagi, a na scenie zaprezentował wybuchową wręcz ilość energii. Podczas warszawskiego koncertu w Fabryce Trzciny oprócz utworów z nowej płyty usłyszeliśmy też smocze szlagiery takie jak „Twice” czy „No Love”. Od pierwszych minut daliśmy się zaczarować pięknej Yukimi, a parkiet szybko rozgrzał się do czerwoności.
Ilość fanów skandynawskiego smoka, jaka pojawiła się we wrocławskim Eterze była wręcz ogromna. Nie z takimi „bestiami” sobie już jednak Yukimi Nagano radziła, a że elektroniczne wycieczki jej kamratów przybierają coraz to rytmiczniejsze formy, w dolnośląskim klubowym molochu mieszkańcy Północy czuli się jak w domu. Gdyby uwieczniona na naszej marcowej okładce Szwedka nie została wokalistką, byłaby zapewne szamanką, co udowodniła zaraz po wejściu na scenę, kiedy to poderwała z miejsc siedzących nawet najbardziej zblazowanych rezydentów balkonu. Gdy wszyscy już stali, do ruchu nie musieli się specjalnie zmuszać, gdyż Eter wyposażony jest w jeden z najlepszych soundsystemów w kraju, a Little Dragon z płyty na płytę dysponuje coraz większym syntezatorowym wsparciem ogniowym.
Ściśnięta w dole klubowej studni licznie zgromadzona publiczność szybko zjednoczyła się z charyzmatyczną frontwoman w odprawianych przez nią rytuałach. Wspólnie z nią tańczyła, bujała się i śpiewała co łatwiejsze do powtórzenia fragmenty tekstów. Chwilami bardziej medytacyjne, chwilami wręcz szaleńcze tempo nadawały im idące w parze z basowymi melodiami perkusje i pady, a niemożliwy do pomylenia z niczyim innym głos Yukimi niósł się po piętrach wrocławskiego klubiszcza.
tekst: rafał Gruszkiewicz (warszawa), Filip Kalinowski (Wrocław), foto: Tomasz Baran / SHE/S A RIOT
Samiyam @ Pawilon Nowa Gazownia, Poznań, 10.03.12
Podczas swojej wizyty na Tauron Nowa Muzyka 2009 roku Flying Lotus tłumaczył, że jest jeszcze za wcześnie na europejskie bookingi artystów nagrywających dla jego niewielkiego labela. Dziś logo Brainfeedera widnieje na plakatach rozklejanych na ulicach Londynu, Paryża, Berlina i Warszawy, a The Gaslamp Killer, TOKiMONSTA czy Samiyam karmią mózgi słuchaczy z dużo odleglejszych zakątków świata.
W ciągu tych kilku lat nie stracili oni jednak nawet miligrama entuzjazmu z jakim wyszli ze swoich przydomowych studiów. Zaproszony do Poznania (przez połączone siły kolektywów Wizjoner Miejski, Warsoul, Foxhole i RBMA) Sam Baker nie krył radości, jaką sprawiało mu granie przed wielkopolską wiarą. Zbudowane przez ekipę .wju trójwymiarowe logo jego wytwórni rozświetlały wizualizacje, on natomiast przeplatał swoje starsze i nowsze produkcje numerami kalifornijskich kolegów po fachu. Jego niewielki – dopasowany do postury obsługującego – sampler rozgrzewał się do czerwoności, kiedy membrany głośników drżały od potężnych basów i rozklekotanych perkusji.
Klasyczne numery The Beatnuts i M.O.P. zyskały nową strukturę, a bujające się w takt powolnych rytmów dziewczęta dostały specjalną dedykację w postaci dość drastycznie przemiksowanego numeru Janet Jackson. Samiyam natomiast otrzymał na koniec swojego występu kilkuminutową huczną owację. Tłum, który tego wieczoru wypełnił przypominający UFO Pawilon Nowa Gazownia, stanowi najlepszy dowód na to, że czas Brainfeedera nadszedł i – miejmy nadzieję – nie minie zbyt szybko.
tekst: Filip Kalinowski, foto: Tomek Podgórny
W ciągu tych kilku lat nie stracili oni jednak nawet miligrama entuzjazmu z jakim wyszli ze swoich przydomowych studiów. Zaproszony do Poznania (przez połączone siły kolektywów Wizjoner Miejski, Warsoul, Foxhole i RBMA) Sam Baker nie krył radości, jaką sprawiało mu granie przed wielkopolską wiarą. Zbudowane przez ekipę .wju trójwymiarowe logo jego wytwórni rozświetlały wizualizacje, on natomiast przeplatał swoje starsze i nowsze produkcje numerami kalifornijskich kolegów po fachu. Jego niewielki – dopasowany do postury obsługującego – sampler rozgrzewał się do czerwoności, kiedy membrany głośników drżały od potężnych basów i rozklekotanych perkusji.
Klasyczne numery The Beatnuts i M.O.P. zyskały nową strukturę, a bujające się w takt powolnych rytmów dziewczęta dostały specjalną dedykację w postaci dość drastycznie przemiksowanego numeru Janet Jackson. Samiyam natomiast otrzymał na koniec swojego występu kilkuminutową huczną owację. Tłum, który tego wieczoru wypełnił przypominający UFO Pawilon Nowa Gazownia, stanowi najlepszy dowód na to, że czas Brainfeedera nadszedł i – miejmy nadzieję – nie minie zbyt szybko.
tekst: Filip Kalinowski, foto: Tomek Podgórny
wtorek, 13 marca 2012
Fisz Emade Tworzywo, 11.03.12 @ Stodoła
W ostatnią niedzielę na scenie Stodoły zagrali bracia Waglewscy, w mocno oldschoolowym wydaniu. Zaprezentowali najnowszy materiał z krążka „Zwierzę bez nogi”. Oto fotorelacja z koncertu:
Foto: Bartosz Bajerski, http://www.bajerski.org/
Foto: Bartosz Bajerski, http://www.bajerski.org/
Turbowolf, 08.03.12 @ Hydrozagadka
Krew, pot i łzy – ten frazes najlepiej podsumowuje koncert Turbowolf w warszawskiej Hydrozagadce, która tego wieczoru pękała w szwach. Zza baru lały się hektolitry piwa, a pod sceną przy akompaniamencie supportu tańce-połamańce trwały na całego. W tym samym czasie Chris Georgiadis, lider Turbowolf, krzątał się przy stoisku z koszulkami i innymi gadżetami promocyjnymi zespołu, pozując do wspólnych zdjęć i rozdając autografy na winylach.
Kiedy przyszła pora na granie, już od pierwszych minut było gorąco, mocno, konkretnie i żywiołowo. Bardzo szybko straciliśmy orientację, gdzie tak właściwie kończy się scena, a zaczyna publiczność… Udało się uniknąć paru kopniaków z glana, ale na lecące butelki z piwem nie było już rady. Na szczęście zęby całe. Przez ponad 45 minut grania Turbowolf nie pozwolili na złapanie głębszego oddechu, ale na pewno pomogli w spaleniu tysięcy kalorii.
Publiczność otoczyła scenę na tyle szczelnie, że nawet stawanie na stołkach niewiele spóźnialskim pomogło – a było na co popatrzeć. Chris, w pstrokatej czerwonej koszuli i z burzą loków a la Robert Plant, czarował publiczność charyzmą i iście hipisowskim wdziękiem. Wśród żelaznych hitów setlisty znalazły się m.in. takie kawałki jak singiel „Rose For The Crows”, „Bag O’ Bones” czy ostatni numer wieczoru „Let’s Die”. Faktycznie, była to niemal śmiertelna dawka psychodelicznego punk-rock-n’-rolla.
tekst i foto: Fila Padlewska
Kiedy przyszła pora na granie, już od pierwszych minut było gorąco, mocno, konkretnie i żywiołowo. Bardzo szybko straciliśmy orientację, gdzie tak właściwie kończy się scena, a zaczyna publiczność… Udało się uniknąć paru kopniaków z glana, ale na lecące butelki z piwem nie było już rady. Na szczęście zęby całe. Przez ponad 45 minut grania Turbowolf nie pozwolili na złapanie głębszego oddechu, ale na pewno pomogli w spaleniu tysięcy kalorii.
Publiczność otoczyła scenę na tyle szczelnie, że nawet stawanie na stołkach niewiele spóźnialskim pomogło – a było na co popatrzeć. Chris, w pstrokatej czerwonej koszuli i z burzą loków a la Robert Plant, czarował publiczność charyzmą i iście hipisowskim wdziękiem. Wśród żelaznych hitów setlisty znalazły się m.in. takie kawałki jak singiel „Rose For The Crows”, „Bag O’ Bones” czy ostatni numer wieczoru „Let’s Die”. Faktycznie, była to niemal śmiertelna dawka psychodelicznego punk-rock-n’-rolla.
tekst i foto: Fila Padlewska
piątek, 9 marca 2012
dEUS @ Proxima, 08.03.12
Czwartkowy wieczór w Proximie zaczął się od występu duetu Little Trouble Kids. „We don’t know you, you don’t know us” – powiedziała blondyna a potem Małe Psotne Dzieciaki rozgrzały widownię swoją indie rockową energią. Uroczo surowe garażowe granie z pazurem, wzbogacone przyswajalną melodią – którą, swoją drogą, dość ciężko było wychwycić, ale o tym za chwilę.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawili się chłopaki z dEUSA. Publiczność oszalała na punkcie Belgów już od pierwszych minut. Idealna równowaga między szybkimi a wolnymi kawałkami, porządny, męski rock, nie pozbawiony eksperymentatorskiego zacięcia. Były momenty, w których muzyka zwalniała i sączyła się niby to w leniwym jamie, by za chwile zmieść z powierzchni ziemi roztkliwionego słuchacza ciężkim gitarowo-perkusyjnym łomotem. Coś wspaniałego!
Lider zespołu – Tom Barman (sic!) złapał kontakt z publiką i przeplatał kolejne numery świetną konferansjerką. Oprócz niego na scenie było mnóstwo przemiłych Belgów, którzy nie mieli oporów przed częstowaniem piwem stojących w pobliżu ludzi. A wśród publiki przeważały raczej osoby, które dobrze pamiętały płytowy debiuty dEUSA z 1994 roku (piszący ten słowa słuchał wówczas raczej przebojów w stylu ,,Pan Tik-Tak”). Pogo miało miejsce, ale mniej więcej przez trzy minuty. Nagłośnienie było dość lipne, dźwięk absolutnie nie powalał czystością. Najbardziej ucierpiał na tym Klaas Janzoons, który grał na skrzypcach i instrumentach klawiszowych, a którego na dobrą sprawę w ogóle nie było słychać. Mimo to – oraz mimo faktu, że tego samego wieczoru grał w Hydrozagadce Turbowolf, którego również bardzo chciałem zobaczyć na żywo, był to bardzo dobry wybór!
tekst i foto: Andrzej Trzmiel
Po krótkiej przerwie na scenie pojawili się chłopaki z dEUSA. Publiczność oszalała na punkcie Belgów już od pierwszych minut. Idealna równowaga między szybkimi a wolnymi kawałkami, porządny, męski rock, nie pozbawiony eksperymentatorskiego zacięcia. Były momenty, w których muzyka zwalniała i sączyła się niby to w leniwym jamie, by za chwile zmieść z powierzchni ziemi roztkliwionego słuchacza ciężkim gitarowo-perkusyjnym łomotem. Coś wspaniałego!
Lider zespołu – Tom Barman (sic!) złapał kontakt z publiką i przeplatał kolejne numery świetną konferansjerką. Oprócz niego na scenie było mnóstwo przemiłych Belgów, którzy nie mieli oporów przed częstowaniem piwem stojących w pobliżu ludzi. A wśród publiki przeważały raczej osoby, które dobrze pamiętały płytowy debiuty dEUSA z 1994 roku (piszący ten słowa słuchał wówczas raczej przebojów w stylu ,,Pan Tik-Tak”). Pogo miało miejsce, ale mniej więcej przez trzy minuty. Nagłośnienie było dość lipne, dźwięk absolutnie nie powalał czystością. Najbardziej ucierpiał na tym Klaas Janzoons, który grał na skrzypcach i instrumentach klawiszowych, a którego na dobrą sprawę w ogóle nie było słychać. Mimo to – oraz mimo faktu, że tego samego wieczoru grał w Hydrozagadce Turbowolf, którego również bardzo chciałem zobaczyć na żywo, był to bardzo dobry wybór!
tekst i foto: Andrzej Trzmiel
środa, 7 marca 2012
Adidas Originals Rocks The Floor @ Soho Factory, Warszawa, 03.03.12
Adidas nie ma szczęścia do podwykonawców. Jeśli akurat nie zamalowują – w hołdzie graffiti oczywiście – najdłuższego warszawskiego hall of fame'u, to wyczekiwany latami występ Mos Defa (dez)organizują wręcz koncertowo. Gdy trzy godziny po planowanym rozpoczęciu występu Pharoahe Moncha (na którego – swoją drogą – czekaliśmy chyba bardziej niż na Yasina aka Mos Defa) usłyszeliśmy po raz kolejny (bez słowa wyjaśnienia), że „już” za 15 minut Rufin zapowie następny koncert, niepocieszeni udaliśmy się do domu. Bo ile czasu można spędzić snując się po wielkiej pofabrycznej hali, w której jedyną rozrywkę stanowiło stanie w kilkudziesięciometrowych kolejkach po kupony i do kibla? Ile można słuchać tych samych numerów puszczanych przez znudzonego didżeja, którego mizerną selekcję dosyć skutecznie próbował wytłumić akustyk-iluzjonista? Ile krytycznych komentarzy można skasować z facebookowego walla? To już pytanie do „organizatorów” owego eventu. Fakt, że koncerty w końcu się jednak odbyły, nie zmienił nastroju nawet tych najbardziej wytrwałych. Jednogłośnie przyznawali, że i tak nie było nic słychać.
tekst: Filip Kalinowski
Subskrybuj:
Posty (Atom)