
Kiedy przyszła pora na granie, już od pierwszych minut było gorąco, mocno, konkretnie i żywiołowo. Bardzo szybko straciliśmy orientację, gdzie tak właściwie kończy się scena, a zaczyna publiczność… Udało się uniknąć paru kopniaków z glana, ale na lecące butelki z piwem nie było już rady. Na szczęście zęby całe. Przez ponad 45 minut grania Turbowolf nie pozwolili na złapanie głębszego oddechu, ale na pewno pomogli w spaleniu tysięcy kalorii.



Publiczność otoczyła scenę na tyle szczelnie, że nawet stawanie na stołkach niewiele spóźnialskim pomogło – a było na co popatrzeć. Chris, w pstrokatej czerwonej koszuli i z burzą loków a la Robert Plant, czarował publiczność charyzmą i iście hipisowskim wdziękiem. Wśród żelaznych hitów setlisty znalazły się m.in. takie kawałki jak singiel „Rose For The Crows”, „Bag O’ Bones” czy ostatni numer wieczoru „Let’s Die”. Faktycznie, była to niemal śmiertelna dawka psychodelicznego punk-rock-n’-rolla.

tekst i foto: Fila Padlewska