środa, 8 lipca 2009
Zbiorowy orgazm
Morrissey nie ma zwykłych fanów. Morrissey ma wyznawców i czcicieli. Dlatego od początku było jasne, że to nie będzie zwykły koncert. Występ wokalisty w Stodole można nazwać misterium na cześć bóstwa, albo zbiorowym orgazmem, fakt pozostaje faktem – koncert był spełnieniem marzeń. Dobra, nie jesteśmy obiektywni. Ale z Mozzem tak to już jest – jak się go kocha, to bezkrytycznie i absolutnie. Tym bardziej zmartwił nas fakt, że stodołowa ochrona nie zdobyła się na minimum zrozumienia i kazała zdezorientowanym fanom zostawić kwiaty, które przynieśli, aby zgodnie z nieformalną tradycją rzucić je na scenę (Morrissey występuje często z bukietem gladioli wetkniętym nonszalancko w tylną kieszeń spodni). Widocznie, z nieznanych nam bliżej powodów, kwiaty mogą stanowić poważne zagrożenie.
Ale wróćmy do głównego bohatera. Mimo że stuknęła mu niedawno pięćdziesiątka, na scenie zachowuje się młodzieńczo. Prawie półtorej godziny szczęścia minęło nam tak szybko, że nie zdążyliśmy zauważyć żadnych mankamentów. Morrissey włosów ma wprawdzie coraz mniej, ale charyzmy mu z pewnością nie brakuje. Jako bóstwo łaskawe dla swoich wiernych, pozwalał się dotknąć, podawał mikrofon, aby fani mogli wygłosić wyznanie wiary i miłości. Wszystko to mogłoby być lekko niestrawne, gdyby nie zdystansowane autoironiczne komentarze Mozza, jak choćby „No applause, let me die unhappy”, czy spektakularne zdarcie z siebie koszuli na słowach „You open your eyes and you see someone that you physically despise” w utworze „Let Me Kiss You” (nie musimy chyba dodawać, że na koszulę natychmiast rzucili się oszalali fani – nawet guziki z fosy zostały na prośbę tłumu wygrzebane przez ochroniarzy). Morrissey koszule zmieniał niemal równie często jak Roisin Murphy swoje sceniczne kapelusze (od królewskiej purpury, przez delikatny róż, niebiański błękit aż po czerń – podczas pozostawiającego fanów w żałobie jednego jedynego bisu). Pozostali muzycy (dobierani chyba nie tylko pod względem muzycznych zdolności ale też fizycznego podobieństwa do Mozza) robili wszystko, co mogli, aby nie zostać w cieniu Mistrza. I całkiem nieźle im to wychodziło. Podsumowując: ach i och!