poniedziałek, 3 września 2012

Bach, Pasja wg św. Jana, Wratislavia Cantans @ Kościół Uniwersytecki, Wrocław, 01.09.12

Męka pańska

Pewien brytyjski periodyk prowadził swego czasu rubrykę, w której klasycznie wyedukowani muzykolodzy analizowali muzykę rozrywkową przy pomocy narzędzi nabytych w konserwatorium. Wszyscy rockmani, hip-hopowcy i elektronicy jak jeden mąż zbierali baty za swoje prostactwo, wtórność i braki warsztatowe. Fani pisali skargi, a ich idole – nawet największe gwiazdy międzynarodowych scen i list przebojów – równani były z ziemią. Miara, którą ci fachowcy oceniali współczesne utwory nijak jednak nie miała się do zasad, jakimi rządzi się XX-wieczna kompozycja. Ja sam jestem uczniem szkoły „Rolling Stone’a”. Naukę muzyki zakończyłem w liceum, z trudem zdobywając trójczynę z gry na flecie. Do dziś nie umiem czytać nut, a zarówno wydobywając z siebie jakieś dźwięki, jak i pisząc o nich, kieruję się jedynie emocjami i wiedzą zaczerpniętą z tak mało akademickich miejsc jak na przykład pozdrowień drukowanych na okładkach kompaktów. Jestem dzieckiem syntezatorów, loopów i sampli. Synem beatu i basu, który osierocony, nie zawsze wie, co ze sobą począć. W domu mam kilkanaście płyt z muzyką klasyczną, ale i tak niektórzy moi „poważni” znajomi nie uważają, że Cage, Reich i Stockhausen powinni zaliczać się do tej działki. Jeden z tych znajomych od lat przekonywał mnie, że powinienem się z nim wybrać na Wratislavia Cantans. On od ponad dziesięciu lat jest stałym bywalcem dolnośląskiego festiwalu, więc nic nie powinno mi się stać, jeśli przynajmniej raz sprawdzę jak to brzmi, wygląda i pachnie – przekonywał. Nawet jeśli z barokiem kojarzy mi się tylko architektura, malarstwo i ociekające złotem rozpasanie niektórych rapowych teledysków.

Podczas pierwszego zetknięcia z atmosferą tego – wydawałoby się obcego mi – wydarzenia poczułem się całkiem swojsko. Pod Kościołem Uniwersyteckim, podobnie jak pod każdą halą czy większa imprezownią, stały karetki, pan sprawdził mi bilet, a kilka starszych pań zmierzyło mnie wzrokiem, jaki swego czasu prowokowały u klubowych bramkarzy sportowe buty czy szerokie spodnie.

Sacrum pachniało jak zwykle, ozdobne lamperie odbijały się w ekranach iPodów, a przedkoncertowy gwar niczym nie różnił się od tego jaki panuje przy barach, przy których zamawiam zwykle towarzyszące mi na koncertach piwo. Bez browaru jednak słucha mi się tak samo dobrze, a nawet brak soundsystemu nie przeszkadza mi w odbiorze muzyki. Akustyka Kościoła Imienia Jezus nie zachwyciła mnie niestety zupełnie, melodyjnie brzmiący język niemiecki toleruję tylko w wykonaniu Blixy Bargelda, wokalisty (wczesnego) Rammsteinu i Sido, a pojedyncze intrygujące momenty nie były w stanie poprawić mojego nastroju przez najbliższe 100 minut. Korzystając z własnego zaplecza dźwiękowo-analitycznego, mogę powiedzieć, że wszystkie fragmenty, w których pobrzmiewały ukochane przeze mnie elektroniczne trawestacje klasyki niknęły w zalewie germańskich wielogłosów i smyczkowego patosu. Choć pani obok uroniła – godną najwyższego szacunku – pojedynczą łzę, emocjonalność „Janowej Pasji” oscylowała dla mnie w okolicach zera, a w miejscu, w którym atmosfera pauperum zmusza wręcz do odczuwania, było to dosyć zaskakujące.

I tak sobie siedząc w pogłębiającej moje cierpienie korekcyjnej ławie, podziwiając sklepienie i walcząc z narastająca sennością, zrozumiałem w czym tkwi różnica. Nie potrafię słuchać muzyki bez groove’u. Czy to techno, reggae czy jazz, to groove pozwala mi zapomnieć się i zatracić w dźwięku. Najbliższa mi definicja tego nieprzetłumaczalnego określenia opisuje je jako narzędzie do zatrzymywania czasu. Kiedy nic owego toku nie wstrzyma, zaczyna on niemiłosiernie się dłużyć i podobnie jak siedzące obok mnie dziewczyny, mimo karcących spojrzeń kustoszek- amatorek, co rusz mam ochotę zerkać na zegarek.

W międzyczasie kompozycja lipskiego kantora prowokuje moją wyobraźnię do zgoła niemuzycznych wycieczek. Zamiast Pasji widzę Boże Narodzenie, a co gorsza nie związane ono jest w żaden sposób z Jezusem, tylko z Hugh Grantem przemierzającym zaśnieżone ulice Londynu w poszukiwaniu prezentu dla swojej ukochanej. Pod przymkniętymi powiekami stają mi obrazki rodem z siedemnastego wieku, a koncertowa publika już zdaje się wstawać i rytmicznym krokiem, parami zmierzać w stronę ołtarza. Filmowe skojarzenia na chwile nawet nie pozwalają mi obcować z muzyką jako taką. Zresztą nie mam ochoty z nią więcej obcować, a to chyba i lepiej, bo moje narzędzia do jej opisu są kompletnie niezdatne.

tekst: Filip Kalinowski