Nie powiem, że nie martwiłem się o to jak zabrzmi Nowa Muzyka w Dolinie Trzech Stawów. Martwić się to nawet nie najlepsze słowo, ja się najzwyczajniej w świecie bałem. Przez ostatnie trzy lata to stal, cegła i żwir stanowiły fundament pod dźwiękowe konstrukcje Flying Lotusa, Autechre czy Amona Tobina. Te podwaliny sprawdzały się znakomicie, artyści pytali, ile kosztowało wybudowanie terenu pod festiwal, a głęboki bas i potężne stopy rezonowały w pokopalnianych przestrzeniach Katowic. Wszystko co dobre zwykle się jednak kończy. Znany bywalcom OFF-a, Muchowiec jest całkowitym przeciwieństwem terenów KWK i właściwie wszystkiego co z rave’m, nie technivalem, mi się kojarzy. Co dobrze widać na kolejnych edycjach Rojkowego festu, sielski klimat dawnego lotniska sprzyja bardziej hipisom, niż klubowiczom, a elektronika nie czuje się w tym miejscu najlepiej. Ostatni weekend sierpnia przekonał mnie jednak, że bardziej niż maksyma „z pustego i Salomon nie naleje”, w kontekście tauronowej ekipy sprawdza się cytat z WWO „nie pisz czarnych scenariuszy”. Od organizatorów Nowej Muzyki OFFowa załoga powinna się uczyć produkcji eventów, a włodarze Melta – układania aktualnych line-upów. I choć akustycy przesadzali chwilami z głośnością i poziomem niskich częstotliwości, a Beach House i Hot Chip służyli jedynie za magnes dla niezdecydowanych, to nie podlega żadnej dyskusji, iż to Tauron dzierży palmę pierwszeństwa wśród tegorocznych festiwali.
Piątkowy wieczór zaczęliśmy od krótkiej wizyty na Sepalcure. Oprawione w rozpikselowane wizualizacje, równie taneczne co melancholijne produkcje Amerykanów sprawdziłyby się lepiej w godzinach porannych, szybko więc przenieśliśmy się do kolejnego namiotu. Na rubieżach festiwalowego terenu krakowianin Eltron John dowodził, że nikt tak nie rozkręci imprezy jak dobry, techniczny – nie tylko ze względu na umiejętności – DJ. Zaznajomiony z tauronową publiką absolwent RBMA podczas swojego dwugodzinnego seta zbudował stałe soniczne łącze pomiędzy Katowicami a Detroit. Od doprawionej szczyptą reggae fuzji electro i disco nie było nam więc trudno przejść (tanecznym krokiem) na Gang Gang Dance.
Na koncert nowojorczyków dotarliśmy w najlepszym momencie – w chwili, w której głos Lizzi zaczął odmawiać jej posłuszeństwa. Jako że fanem wokalu panny Bougatsos nie jestem, a psychodeliczne syntezatorowe melodie i szamańskie rytmy kocham całym sercem, druga połowa występu Amerykanów była dla mnie świetną okazją, żeby w ogóle zobaczyć tego dnia główną scenę. Do zwiedzania skłoniła nas również Gnučči, która wraz z końcem hipsterskich rytuałów rozpoczęła już swój mały karnawał przed świetnie nagłośnionym Tourbusem. Pełna energii i zaangażowania, chwilami uroczo nieoswojona jeszcze z mikrofonem, obywatelka świata przeniosła Trzy Stawy nad tropikalną lagunę, a Schlachthofbronxowy rytm porywał do tańca nawet weekendowych bywalców Taurona, którzy z niepocieszonymi minami przemierzali Muchowiec w oczekiwaniu na Beach House. My swoją plażę znaleźliśmy pod redbullowym autobusem, ale zanim na nią wróciliśmy, line-up przeciągnął nas na drugą stronę festiwalu. XXYYXX, L-Vis 1990 i Lapalux to kombo rodem z za(chodnio)granicznych klubów. Gdyby nie świetne wyczucie rytmu i publiki drugiego z tych panów, mogliby oni jednak zmieniać się za „konsoletą” w losowych odstępach czasu i nikt raczej nie zauważyłby różnicy. Choć już widzę obruszenie wszystkich gatunkowych purystów i elektronicznych analityków, to powiedzmy sobie jedną rzecz szczerze – w 2012 roku parkiety całego świata rządzą się podobnymi prawami. Rapowy hook, postdubstepowy bas i rytmy przypominające o tym, że kiedyś był hip-hop, kiedyś house, a kiedyś techno. Raz wolniej, raz szybciej, raz ciut bardziej tropikalnie, a raz melancholijnie. Koniec końców i tak, zewsząd słychać TGHNT i Joy’a Orbisona z Boddiką. I choć kilkunastoletni mieszkaniec Orlando i jego ciut starszy kumpel z Wysp zgłębiają bardziej senne rejony sceny niż założyciel Night Slugs, to dużą część kolekcji „płyt” wszyscy z nich mają podobną. Dużą część występu Fuck Buttons natomiast nudziłem się niemożliwie. O ile uwielbiam momenty dźwiękowego rozpasania, które zwykle stanowią kulminację kilkunastominutowych numerów duetu, o tyle proces dochodzenia do nich zwykle grzęźnie w monotonnie romantycznych rejonach syntezatorowego grania. Brzmienie rolandów niż casio woli z kolei kalifornijski projekt NGUZUNGUZU. Asma Maroof i Daniel Pineda skacząc po stylistykach i... stojąc niewzruszenie na torbusowej scenie, wprawili tłum w doprawdy ekstatyczny stan, a biorąc pod uwagę, w jak dziwne i egzotyczne rejony chwilami się zapędzali, to jest to prawdziwy wyczyn i to do nich należy laur najciekawszego występu pierwszego dnia. W wyścigu po trofeum wyprzedzili wszystkich występujących wcześniej, oraz chwilami intrygującego, ale niezdecydowanego, w jaką stronę ma iść, tęskniącego chyba za czasami totemów i smoków Clarka.
Drugi dzień zaczęliśmy natomiast z bardzo sympatycznym, choć mało porywającym Eskmo. Glitchhopowy przystępniak dogrywał do swoich melodyjnie trzeszczących beatów a to partie wokalu, a to dźwięk walenia w rurę, a to odgłos otwieranej puszki z piwem. Jako że zaschło nam od tego w gardłach, szybko wciągnęliśmy po browarze i ruszyliśmy na Main Stage na Madliba. Wbrew temu, co wypisują największe krajowe portale, Madlib nie jest i nigdy nie był dobrym didżejem, MC nie nazywa się nawet sam, a ilość wypalanej trawki nie wpływa dodatnio na poziom energetyczny jego występów.
Półgodzinny instrumentalny wstęp zniesmaczył wielu „znawców”, którzy narzekali na to, że gra z cedeków (a z czego niby miałby grać gość, który nie korzysta z komputera, a 3/4 jego selekcji stanowią beaty, które zrobił w zeszłym tygodniu?) i nie miksuje ze sobą numerów. Wystarczyło jednak spędzić chwilę na popołudniowej Infosesji albo zrobić porządny research, żeby wiedzieć, że po występach Otisa nie można spodziewać się nic innego. Sam wolałbym usłyszeć go w klubie, gdzie jego kilkugodzinna selekcja mogłaby pełnić funkcje relaksacyjno-edukacyjne, zamiast czekać pod przytłaczająco wielką sceną na wejście Freddiego Gibbsa, który uratuje sytuację. Przypominający hologram Tupaca, odrobinę groteskowy w swoich seksualnych kontaktach z policją, reanimator gangsta rapu sprawdził się na żywo w 100%. Podczas gdy większość raperów nie potrafi udźwignąć koncertu bez pomocy hype mana, reprezentant postindustrialnego Midwestu imponował swoim mocnym głosem, pewnym flow i sztywną postawą. Koszulkę zdjąłby nawet gdyby w Katowicach panował mróz, w swoje gierki z systemem wciągnął również przesadnie grzecznych fanów Ghostpoeta, a z puszczonym przez Madliba „93 'til Infinity” obszedł się doprawdy fachowo. I pewnie podobnie jak na OFFowego DOOMa będą na niego narzekać wszyscy niedzielni fani rapu, ale podobnie jak on sam – mam to głęboko w dupie. W tych samych rejonach mojego ciała lokalizuję nowe odkrycie połowy festiwalowiczów czyli Brand Brauer Frick Ensemble. Niemieckiemu tercetowi, czy gra on z orkiestrą czy nie, daleko do finezji, z jaką udało się połączyć muzykę klasyczną i klubową takim postaciom jak choćby Carl Craig. Podobnie jak w przypadku Birdy Nam Nam, to czy ktoś gra muzykę, której nie łykam z laptopa czy z bardziej rozbudowanego instrumentarium nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Nowy wydźwięk miał dla mnie tymczasem występ Mouse On Mars.
Widziałem ich chwilę temu na Melcie i zdążyłem już dać wyraz swojemy entuzjazmowi gdzieś poniżej, dodam więc tylko, że koncerty z materiałem z „Parastrophics” dalekie są od rutyny i monotonii, Dodo NKishi jest jednym z najlepszych współczesnych bębniarzy, a pan akustyk mógłby czasem spuścić odrobinę niskich częstotliwości, żeby było słychać wszystkie niuanse radosnej gry Niemców. Nie mniej wesoły był DJ Spinn, który miast wsparcia nie wypuszczonego ze Stanów Rashada, dostał do ręki mikrofon. Dokręcane co rusz powtarzanym „let’s go” footworkowe wersje mniej lub bardziej znanych tracków pełniły na Nowej Muzyce podobną funkcję jak Shangan Electro na OFFie. Bo bez względu na to, czy swoje korzenie ma w RPA czy w Chicago opętańcze tempo i dobre hype’owanie tłumu zawsze zapełnia parkiet, podtrzymuje imprezową atmosferę i – najzwyczajniej w świecie – robi robotę. Po juke’owej wersji „Niggas in Paris” przyszedł natomiast czas na wersję syntezatorową, którą w swoim spontanicznym, nieco chaotycznym secie zaprezentował Gaslamp Killer. I nawet w kontekście tego, że francuskie electro dawno już nie żyje, a na wiertarkowe szlagiery należałoby spuścić 16 ton prawdziwego dubstepowego basu, to show kalifornijskiego szamana byłoby miłym akcentem festiwalu. Niestety, kto słyszał ostatnimi czasy występy GLK wie, że przymiotniki spontaniczny i chaotyczny niezbyt pasują do rutyniarsko powtarzanych przejść i selekcji. W dobie internetu i tanich biletów lotniczych coraz trudniej ukryć wszystkie swoje sztuczki i myki. Szczególnie, że nawet „wschodnioeuropejskie” festiwale są coraz częściej robione na światowym poziomie i przyjeżdżają na nie ci sami ludzie, co na Sonar czy Melta. Jeśli natomiast będą się rozwijać w takim tempie jak do tej pory, szybko mogą tym zagranicznym miejscom pielgrzymek odebrać sporą część publiki.
tekst: Filip Kalinowski, foto: Monika Stolarska