Za symboliczny można uznać fakt, że stołeczny koncert Japandroids wypadł w dniu, który zazwyczaj inauguruje rok szkolny. Muzyka Kanadyjczyków to bowiem wyraz czystej młodzieńczej ekscytacji i czerpania życia garściami, poprzeplatany gorzkimi refleksjami i wątpliwościami. Po prawie godzinnej obsuwie (spowodowanej spóźnieniem supportu) klub szybko zaczął się wypełniać fanami żądnymi powtórki legendarnego już w tej chwili występu w Powiększeniu w styczniu 2010 roku, a także tymi, którzy chcieli tę stratę nadrobić. Krótko przed 21.00 na scenie pojawił się włoski skład Be Forest. Dwie dziewczyny oraz chłopak przez pół godziny uprawiali inspirowany The xx i Warpaint indie pop. Polska publiczność jest wyjątkowo podatna na takie brzmienia, w muzyce tria brakowało jednak duszy i wyrazistego songwritingu. Ich inspiracje zdawały się sięgać co najwyżej do roku 2007, a nie do właściwych pierwowzorów wcześniej wspomnianych kapel. W Be Forest jest więc potencjał, ale, jak na razie, niewykorzystany. Przed 22.00 na scenie pojawili się w końcu Japandroids i rozpętali najprawdziwszą burzę. Brian oraz David odegrali w całości obie swoje długogrające płyty i po raz kolejny zredefiniowali takie pojęcia jak „energia” czy „charyzma”. Nadal nie przestaje mnie zadziwiać, że duet jest w stanie brzmieć jak przynajmniej pięcioosobowy zespół i przez ponad półtorej godziny utrzymywać na sobie niesłabnącą uwagę zgromadzonej publiczności. Ta odwdzięczyła się zresztą gromkimi brawami i szałem pod sceną. Jedynym wyraźnym minusem występu były problemy ze sprzętem (które wydłużały przerwy między kawałkami), które jednak i tak ostatecznie przełożyły się na zdecydowanie pozytywną niespodziankę. Zmiana gitary (na tę posiadającą większość ilość progów) pozwoliła wykonać chłopakom zwykle pomijane na koncertach „I Quit Girls”. Kolejnym smaczkiem było zagranie „To Hell With Good Intentions”, nieśmiertelnych i nadal nieodżałowanych Mclusky. „Evil’s Sway”, „Sovereignty” czy „Young Hearts Spark Fire” nadal nie chcą opuścić mojej łepetyny i przypuszczam, że będą tam czekać na następną wizytę chłopaków. Oby krócej niż dwa i pół roku.
Tekst: Cyryl Rozwadowski