Informacja o powrocie Junior Boys do stolicy była dość zaskakująca. Koncert ogłoszony dopiero na miesiąc przed wyznaczoną datą, nie zdążył też minąć rok od ich ostatniej wizyty. Jednak pojawić się na koncercie Kanadyjczyków było niemal naszym szkolnym obowiązkiem. Nie czekaliśmy na nich z bijącym sercem, ale też bez obaw, że będzie słabo. Widzieliśmy ich w końcu już kilka razy – czy to na legendarnym już koncercie w CDQ w 2007 roku, czy podczas festiwalowego występu na Offie. Do tej pory najlepiej zaprezentowali się chyba w zeszłym roku w warszawskiej Stodole, a tegoroczny koncert, pomimo że odbywał się w niesprzyjających akustyce wnętrzach klubu 1500 m2 do wynajęcia w niczym mu nie ustępował – dowiódł wręcz, że tam też można robić świetnie nagłośnione koncerty (a jednak!). Tym razem atmosfera była jeszcze bardziej gorąca – dosłownie i w przenośni – a my od pierwszych już dźwięków, kiedy nogi same rwały się do tańca, wiedzieliśmy że chłopaki popłyną. Ten zespół to prawdziwy paradoks. Jak to możliwe że te senne kompozycje są skrojone tak wyrazistymi motywami i brzmieniami, że kopią i bujają jak najbardziej żywiołowe parkietowe bangery? Jak to możliwe, że tych dwóch niepozornych, średnio atrakcyjnych (no dobra, naciągamy trochę, Matt Didemus ma na pewno grono oddanych fanek) pisze tak seksowne numery? Nie wulgarne, tylko zmysłowe, nie elegancko-klasyczne, tylko przecież nowoczesne – jakby oddające współczesną, być może odrobinę nieprzystępną i cyniczną, romantyczną osobowość. Chłopaki zaprezentowali jeden nowy, jak na razie niezatytułowany, utwór, który, mimo że składał się w całości ze znanych nam już elementów, niczym nie ustępował poziomem pozostałym, hitowym kompozycjom. Widać więc, że Greenspan i Didemus są gotowi, by nagrać piątą już świetną płytę i stać się tym samym ewenementem w skali światowej – bo kto inny w tej działce trzyma tak wyrównany, wyśrubowany poziom? Podpowiadamy: nikt.
Tekst: Rafał Rejowski, Cyryl Rozwadowski