To był koncert, którego wielu wyczekiwało niecierpliwiej, niż wszystkich Open'erowych artystów razem wziętych (choć jak się na miejscu okazało, tych wielu było raczej niewielu - Torwar wypełnił się ledwo w połowie, Arcade Fire dawno pewnie nie grało przed tak „kameralną” publicznością).
My byliśmy, przeżyliśmy i do końca życia wspominać będziemy, bo koncert był to pod każdym względem fantastyczny. Wprawdzie z przytupem rozpoczynające wieczór „Month of May” przyprawiło nas o chwilowy atak przerażenia – serce stanęło nam na myśl, że tak jak TV on the Radio tydzień wcześniej, tak teraz kolejny wymarzony koncert pozostawi po sobie głównie ból uszu i serca – na szczęście już po chwili początkowe problemy z dźwiękiem zostały skorygowane i przez następne półtorej godziny cieszyliśmy się Brzmieniem Idealnym.
Zresztą nie tylko brzmieniem, bo wizualna strona koncertu również dopięta była na ostatni guzik – każdemu kolejnemu utworowi towarzyszyły klimatyczne, a momentami lekko psychodeliczne obrazy, przemieszane z dynamicznie zmontowanym obrazem z kilku kamer i perfekcyjną grą świateł.
Ale i tak najciekawsze było to, co działo się na samej scenie – patrzenie, z jaką sprawnością wszyscy członkowie zespoły wymieniają się instrumentami, jaką radość sprawia im granie, jak zupełnie nie przeszkadzają im w tym graniu takie drobiazgi jak zgubiona pałeczka (zawsze przecież można grać ręką) czy przestawiony z zaskoczenia na drugą stronę sceny mikrofon (zawsze przecież można do niego podbiec, przeskakując napotkane przedmioty) – to była czysta przyjemność!
Były momenty zabawne (tu prym wiódł wczuwający się do granic możliwości w grę Will Butler), były elementy teatralne (Régine Chassagne i jej kolorowe szarfy, połyskliwa kieca, lira korbowa i natchnione ruchy),
były momenty sentymentalne (pięknie kończący koncert po raz pierwszy „Rebellion (Lies)”), były momenty patetyczne (pięknie kończący koncert po raz drugi „Wake Up”), były akcenty regionalne (zaproszona na scenę będąca pół-Polką członkini ekipy i wykrzykiwane co jakiś czas przez Wina krótkie acz treściwe „dzięki!”), były momenty filmowe (ilustrowany fragmentami filmu Spike Jonze'a „The Suburbs”).
Było wszystko, czego można by oczekiwać po koncercie idealnym. Tylko publiczności nie było za wiele. Pewnie więc na następny koncert Arcade Fire (bo chcemy jeszcze!!!) będziemy musieli sobie pojechać za zgniłą granicę.
Dziękujemy, Alter Arcie, że mimo ryzykownego terminu dałeś nam Arcade Fire!
[tekst: Ola Wiechnik; foto: www.bajerski.org]