Uwielbiamy narzekać. Wszyscy (no może poza naszą naczelną, która narzeka tylko na nasze narzekanie). Na pogodę, jedzenie, pracę, związki, życie, na wszystko. I, już standardowo, na Open'era. Ale o tegorocznej, jubileuszowej edycji złego słowa nie powiemy! Noo, prawie.
Już pierwszego dnia zaskoczył nas bardzo przyjemnie brak kolejek (oprócz gigantycznej kolejki do pierwszego napotkanego punktu wymiany opasek, ale za owczy pęd tłumu organizatorów nie można obwiniać). Sprawnie wsiedliśmy do autobusu, sprawnie pokonaliśmy milion kilometrów dzielących nas od festiwalowych bramek, sprawnie przez te bramki przeszliśmy i jeszcze sprawniej weszliśmy w posiadanie festiwalowej kiełbasy i piwa. A potem wygodnie ułożyliśmy się na (jeszcze suchej) trawie i z lubością przysłuchiwaliśmy się Mattowi Berningerowi, śpiewającemu smutne i mądre piosenki o życiu. I nie ma tu cienia ironii, bo oglądane przez nas po raz czwarty The National za każdym razem porusza tak samo. A nawet bardziej, bo choć gesty i sceniczne triki się powtarzają, emocje pozostają autentyczne. Przynajmniej nasze, ale Mattowi też póki co wierzymy w każde słowo.
Smutno-szczęśliwi czekaliśmy, co nam na to odpowie Chris Martin. A powiedział sporo, bo na swoim pierwszym w Polsce koncercie Coldplay zaprezentował cały przekrój – było „Shiver” z debiutanckiego „Parachutes”, było „Politik” z następcy „Rush of Blood...”, był hidden track z „X&Y” były hity z „Viva la Vida...”, były nowe numery (zapowiada się dobra płyta!), były fajerwerki, konfetti, balony i lasery. Jednym słowem, dobry to był koncert!
Muzycznie usatysfakcjonowani, ale emocjonalnie wyciszeni udaliśmy się na Simian Mobile Disco. Troszkę się rozczarowaliśmy, bo nieco inaczej wyobrażaliśmy sobie obiecywany live, ale panowie James Ford i Jas Shaw dwoili się i troili, biegając wokół ogromnej didżejki, żeby wypędzić z nas muzyczną melancholię. I choć dobry to był występ, tak naprawdę rozruszało nas dopiero Caribou, zamykające w namiocie pierwszy dzień Open'era. Opuszczając tej nocy Babie Doły nie mogliśmy przestać się zachwycać – matko jedyna, jak świetnie to wszystko w tym roku brzmi!
Następnego dnia pogoda postanowiła popsuć nam nieco humory, a użyła do tego wszelkich dostępnych jej środków: było zimno, padał deszcz i wiał wiatr, jednym słowem: najgorzej! Ale muzycznie było tego dnia NAJLEPIEJ. Ulewny deszcz uwięził nas pod piwnym parasolem i dopiero miłość do Jarvisa Cockera skłoniła do wyjścia. I przemoknięci aż do kuponów schowanych w portfelu, schowanym w torbie - nie żałowaliśmy ani przez chwilę! Wszyscy muzycy Pulp byli w doskonałej formie, a niemal 50-letni Jarvis ruszał się tak, że nawet jego potencjalne wnuczki nie wahałyby się ani chwili. Solidarnie z publicznością ociekając wodą biegał po scenie na tle kołyszącej się od wiatru scenografii.
Zachwycona publiczność, zamiast niemrawo tupać kaloszem, jak to zwykle podczas takiej aury bywa, szalała równie mocno, co Jarvis na scenie. A ten wychodził z siebie, żeby odwrócić nasza uwagę od deszczu – nie tylko repertuarem, ale też świetną, pełną klasy konferansjerką: „Disco 2000” zapowiedziane tekstem: Gdańsk, would you like to Gdance? to mój osobisty highlight festiwalu (jak się okazało, suchar w ustach mistrza przestaje być sucharem). Cudowny koncert!
Ci, którzy wytrwali, żeby zobaczyć Foals, również nie żałowali. Wszystkich przemokniętych i przemarzniętych fanów spotkała nagroda w postaci koncertu idealnego - choć zupełnie innego niż Pulp (oprócz miłości do królowej, zespoły połączyło jeszcze tylko świetne nagłośnienie – nie mamy pojęcia, co się w stosunku do poprzednich lat zmieniło, ale błagamy – nich tak zostanie! Niewiele słyszeliśmy klubowych koncertów, które brzmiałyby tak dobrze, jak te tegoroczno-openerowe). Zerowa niemal interakcja między zespołem a publicznością, pełne skupienie muzyków, profesjonalizm - a jednocześnie bijący ze sceny muzyczny żywioł, dziki i opanowany zarazem.
Foalsi przechodzili płynie z jednego numery w drugi (z momentem kulminacyjnym podczas „Spanish Sahara”), nie robiąc przerw na pogaduchy z publicznością, które mogłyby zaburzyć starannie budowaną, rozpostartą między hałasem a liryzmem atmosferę. Po takiej dawce emocji, zapomniawszy zupełnie o deszczu, powlekliśmy się zmiażdżeni do festiwalowego autobusu.
A skoro o autobusach mowa, nie możemy się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o naszym ulubionym open'erowym bonusie, czyli o zasłyszanych strzępkach Polaków mądrości. Krytykowanie spraw, o których się niewiele wie, zdaje się być ulubioną rozrywką sporej części festiwalowiczów. Do naszego tegorocznego Top 3 zasłyszanych bzdur wchodzi pani ze stolika obok („Gdybym to JA robiła ten festiwal, przełożyłabym koncerty, aż się wypogodzi!”), pani z autobusu („Zero promocji ma ten festiwal, zero! Powinni zmienić organizatora!”) i pan z autobusu (co to w ogóle za ilne-up jest? Nie mogli zaprosić Guns N' Roses? No co to za problem jest zaprosić Guns N' Roses?!”). Brawo!
Następnego dnia królował Prince. Choć atmosferę rozgrzał już mocno koncert Sistars, a fanom Priumusa ciśnienie podniosły basowe akrobacje lidera,
powietrze ciężkie było od oczekiwania na księcia. I chyba właśnie te ogromne oczekiwania położyły trochę koncert Prince'a. Mimo chwilowych problemów z brzmieniem, wszystko było tak, jak trzeba. Były hity („Kiss”, „Purple Rain”), były bisy (trzy), było „Nothing Compares 2 U” (licznym zachwyconym openerowym wykonaniem „tego hitu Sinead O'Connor” uświadamiamy, że to utwór Prince'a). Ale nie był to na pewno koncert życia – ani dla Prince'a, ani dla nas.
Nie zachwycił nas też Chapel Club, wpadliśmy więc na pomysł, żeby przyjrzeć się festiwalowi od nieco innej, na świecie niemal równie ważnej co muzyczna, strony. Poszliśmy mianowicie na pole namiotowe, dokumentować czil. Z naszych (ohoho) światowych festiwalowych doświadczeń wynika, że pole namiotowe to miejsce, gdzie dzieją się rzeczy równie ciekawe, co na festiwalowych scenach. Ludzie poprzebierani za wszystko, co jesteście sobie w stanie przypomnieć z dzieciństwa/telewizji/komiksów – (albo po prostu co da się stworzyć za pomocą papieru toaletowego i worków na śmieci) chodzą, psocą i szerzą czil. Okazało się jednak, że Polacy mają tu jeszcze pewne zaległości, bo jedyny napotkany psotnik – Ciasteczkowy Potwór – okazał się być Anglikiem.
Z kolei najgłośniejsza napotkana ekipa na polu przyjechała z Niemiec i – jak nie bez słuszności stwierdziła – po to są zatyczki do uszu, żeby spać, a po to jest pole namiotowe na festiwalu, żeby się bawić. Amen! (Przy okazji wizyty na polu miło zaskoczyła nas przesympatyczna ochrona – albo mieliśmy szczęście, albo tu też coś się w tym roku zmieniło.)
Ostatni festiwalowy dzień przywitał nas pełnym słońcem i bombą energii w postaci Black Tapes, którzy świetnie poradzili sobie z dużą sceną! W każdym razie dużo lepiej niż bardzo nudni The Wombats. Od nudy wybawił nas niespodziewanie James Blake, którego koncertu trochę się obawialiśmy. Jak się okazało, zupełnie niesłusznie!
Przycupnięty nieśmiało za klawiszami James płonił się przepięknie po każdym głośniejszym przejawie entuzjazmu publiczności (a było ich sporo), a nas z kolei onieśmielał swoim potężnym głosem, którego używał jako równoprawnego instrumentu, przetwarzając go i zapętlając na różne sposoby. Cały zresztą przywieziony przez niego żywy skład dawał sobie świetnie radę z połamanymi kompozycjami Blake'a (brawo perkusista!).
Nie doczekawszy jednak do końca pognaliśmy na The Strokes, ogromnie ciekawi, jak wypadnie zespół, od którego zaczęła się Rewolucja.
I pewnie gdybyśmy ich oglądali 5 lat temu, pogubilibyśmy paski z radości, ale teraz po prostu cieszyliśmy się kolejnymi hitami (a mają ich całe mnóstwo i nie wahali się zupełnie ich użyć – zaczęli od „New York City Cops”, a niemal po chwili dołożyli „Last Nite”). Cieszyły też na żywo nowe numery, jak choćby przewrotnie otwierający ostatnią płytę „Machu Picchu”. Cieszył Casablancas w ostrym - to zielonym, to czerwonym - świetle, w skórze i lustrzanych ray-banach, w których odbijał mu się malowniczo zachód słońca (a które mu ponoć pod koniec koncertu, gdy bratał się z ludem, bezczelnie zerwano z nosa). Od blazy i maniery, które wybaczamy tylko im, ścisnęły nam się serca ze wzruszenia.
Ścisnęły się również na M.I.A., nie ze wzruszenia jednak, ale z bólu rozczarowania.
Mantryczny rytm, słabo świetlona scena, z rzadka tylko pokazywana na telebimach, trudne w odbiorze, transowe aranżacje utworów – to wszystko sprawiło, że monotonny mimo wciągania na scenę publiczności i fotoreporterów koncert, zamiast pełną energii petardą, był bardzo męczącym doświadczeniem.
Humory odzyskaliśmy na Chromeo, które choć w najbiedniejszej wersji (bez słynnych dekoracji i live bandu, a za to z półplaybackiem) dostarczyło nam mnóstwo radości. Pokłady komizmu, jakie tkwią w tym niedopasowanym z pozoru duecie, zrekompensowały nam braki i sprawiły, że wyszliśmy z namiotu uśmiechając się szeroko. 10 edycję Open'era zakończył hucznie Deadmau5.
Na jego ledowej mysiej twarzy też pojawiał się czasem uśmiech, ale z gatunku takich, które wracają potem w sennych koszmarach. Imponująca scenografia, świetny set, fantastyczny festiwal!!!
tekst: Ola Wiechnik, foto: www.bajerski.org, A. Rawicz, T.Kamiński