poniedziałek, 28 lutego 2011
Chase and Status, Warszawa, M25
Dla wszystkich tych, którzy chorują bez dobrych drum’n’bassów, najlepszym lekarstwem okazała się porządna dawka dźwięków serwowanych przez ekipę Chase and Status DJ + MC AD. Tym razem za szpital robiły industrialne przestrzenie warszawskiego M25 wypełnione po brzegi. Kuracja trwała co najmniej dwie godziny i przyniosła oczekiwany efekt. Uzdrowienie! Chłopaki w zawrotnym tempie przystąpili do reanimacji i obyło się bez ofiar. Nic dziwnego, w końcu panowie docenieni przez Jaya Z, Snoop Dogga, Pendulum czy Hype’a nie mogli dać ciała. Zastrzyki z dubstepowych drumów spowodowały wielką eksplozję radości. U wielu osób rozpoznano objawy histerii, szczególnie, gdy duet podgrzał atmosferę hołubionym przez fanów „End Credits” lub breakbeatowym „Heartbeat” Nneki (serce biło szybciej, oj biło!).
Gorączka wśród miłośników głębokiego basu wzrosła do granic wytrzymałości, wydawało się, że tak już zostanie na zawsze. Tłumy, które stawiły się na leczenie, ostatecznie jednak rozeszły się do domów w pełnym zdrowiu i pokoju, gdy za oknem wstawał dzień.
To prawda, że w recepcji, gdzie serwowano alkohol dla najciężej chorych, można było się zdziwić – tego wieczora ceny "lekarstw" podskoczyły. To również prawda, że tłumy musiały stać w wielkich kolejkach przed wejściem. Prawdą są również problemy z szatnią, gdzie numerki się skończyły, nikt ich nie wyczarował, a ciuchy trzeba było chować za kanapami. Ale to nic. To i tak nie zmienia diagnozy: kochamy Chase and Status, są najlepszymi lekarzami, z jakimi mieliśmy do czynienia. Najpierw chorowaliśmy na brak dobrych drumów, teraz chorujemy z miłości do nich! [txt: zu, foto: Maciek Majczyński]
piątek, 25 lutego 2011
The National @ Stodoła, 24.02.11
To był jeden z tych koncertów, po których jeszcze przez kilka dni ciary chodziły po plecach na samo wspomnienie. Autorzy jednej z najlepszych płyt zeszłego roku przyjechali do Polski na dwa kompletne wyprzedane koncerty i po przyjęciu, jakie zgotowała im publiczność, można liczyć na ich szybki powrót.
Poprzednim razem miałem okazję oglądać The National przy okazji ich wizyty na mysłowickim Off Festivalu. Mimo że tamten koncert oceniam bardzo pozytywnie, to dopiero podczas występu w Stodole poczułem, że „to jest to”.
Owszem, może i całość rozkręcała się trochę zbyt leniwie, może i nie zagrali mojego ukochanego „Apartment Story” ale jakiekolwiek narzekania po sztuce zaprezentowanej przez amerykanów są po prostu nie na miejscu. Znakomita gra wszystkich muzyków i rewelacyjny śpiew wokalisty.
Plus charyzma wręcz wylewająca się ze sceny: „Mr. November” odśpiewany na samym środku sali czy wykonanie przez publiczność w całości „Vanderlylle Crybaby” na sam koniec. Jest dopiero luty, a już mamy kandydata do tytułu koncertu roku.
Poprzednim razem miałem okazję oglądać The National przy okazji ich wizyty na mysłowickim Off Festivalu. Mimo że tamten koncert oceniam bardzo pozytywnie, to dopiero podczas występu w Stodole poczułem, że „to jest to”.
Owszem, może i całość rozkręcała się trochę zbyt leniwie, może i nie zagrali mojego ukochanego „Apartment Story” ale jakiekolwiek narzekania po sztuce zaprezentowanej przez amerykanów są po prostu nie na miejscu. Znakomita gra wszystkich muzyków i rewelacyjny śpiew wokalisty.
Plus charyzma wręcz wylewająca się ze sceny: „Mr. November” odśpiewany na samym środku sali czy wykonanie przez publiczność w całości „Vanderlylle Crybaby” na sam koniec. Jest dopiero luty, a już mamy kandydata do tytułu koncertu roku.
Bassta @ Chłodna 25 / Northern Living Festival @ Fabryka Trzciny, 18.02.11
Na Chłodnej 25 po raz drugi zagościła Bassta. Tym razem stołeczną klubokawiarnią zawładnęły reggae bity w wykonaniu reprezentanta składu Singledread – Malika. Chwilę później w dolnej części na scenie pojawił się Pan Borman w towarzystwie DJ-a sziwATC. Mimo drobnych problemów technicznych, mocne bity i twarde rymy zawładnęły publiką. Na zakończenie za sterami stanął DJ Harper, który zakończył drugą edycję Bassty.
My natomiast nie zakończyliśmy jeszcze piątku, bo pojawiliśmy się też na pierwszej edycji Northern Living Festival. W Fabryce Trzciny – mimo odwołania występu Junipa – na koncertach Mikkel Metal, Luomo oraz Lindstrom bawiliśmy się świetnie. Na uwagę zdecydowanie zasłużył ten ostatni, który po dość spokojnym secie Metala, rozruszał publiczność na dobre. Mocny bas dosłownie zatrząsł praskimi murami.
[tekst i foto: Bartek Bajerski]
My natomiast nie zakończyliśmy jeszcze piątku, bo pojawiliśmy się też na pierwszej edycji Northern Living Festival. W Fabryce Trzciny – mimo odwołania występu Junipa – na koncertach Mikkel Metal, Luomo oraz Lindstrom bawiliśmy się świetnie. Na uwagę zdecydowanie zasłużył ten ostatni, który po dość spokojnym secie Metala, rozruszał publiczność na dobre. Mocny bas dosłownie zatrząsł praskimi murami.
[tekst i foto: Bartek Bajerski]
Jessica 6 @ Powiększenie, 16.02.11
Naomi Ruiz (ex-członkini Hercules & Love Affair) wraz z dwoma kolegami z tegoż zespołu założyła swój własny projekt Jessica 6 – i, jak mieliśmy okazję się przekonać, wyszło jej to na dobre. Było sexy, było gorąco, było namiętnie, a co najważniejsze – drapieżnie i bardzo tanecznie. Zespół zagrał materiał z debiutu 'See The Light', który ukaże się w maju i – jak wiele na to wskazuje – na długo zagości na klubowych parkietach i letnich festiwalach. Bo gdzie lepiej, jak nie przy zachodzącym słońcu, muskany morską bryzą, zabrzmi znakomity kawałek 'White Horse'? Udało nam się już parę razy być na kameralnych koncertach zespołów, które później wybijają się na szczyty. Coś nam mówi, że tak właśnie było w lutową środę w Powiększeniu.
[Rafał Gruszkiewicz]
[Rafał Gruszkiewicz]
Warsoul Sessions @ Powiększenie, 12.02.11
Na kolejnej odsłonie cyklu Warsoul Sessions w Powiększeniu – stawiliśmy się lekko zaniepokojeni o frekwencję, bo jak to zwykle bywa, albo nie dzieje się nic, albo dzieje się wszystko naraz. Na szczęście wielbiciele alternatywnego czarnego grania stawili się tłumnie (choć zbierali się dość długo!) i gorąco przywitali chłopaków z Kalifornii. Panowie wystąpili w duecie – rapujący Black Spade za gramofonami i śpiewający Coultrain u jego boku świetnie poradzili sobie z wciągnięciem publiki w swój kosmiczno-hiphopowo-soulowy świat.
Zawsze zaskakuje nas, jak bardzo pozytywna energia ze sceny może ruszyć publiczność, która niekoniecznie zna wszystkie kawałki i refreny, ale bawi się świetnie nawet przy numerach, których w życiu nie słyszała. Tak było i tym razem. Panowie zagrali dużą część kawałków z nadchodzącego krążka Hawthorne Headhunters, unikali oczywistych hitów, a te, które się pojawiły, i tak potrafili rozszyfrować tylko bardziej wtajemniczeni. W pewnym momencie goście zaprosili na scenę odważnych MC's z publiczności. Najgoręcej przywitany został raper i wokalista zespołu Sofa, który zrobił swoimi angielskimi rymami duże wrażenie nie tylko na publiczności, ale i na występujących. Impreza jak się patrzy – ciepłe bity, dobre wokale i kosmiczny klimat – to nam się podoba.
[tekst i foto: Sylwia Kawalerowicz]
Zawsze zaskakuje nas, jak bardzo pozytywna energia ze sceny może ruszyć publiczność, która niekoniecznie zna wszystkie kawałki i refreny, ale bawi się świetnie nawet przy numerach, których w życiu nie słyszała. Tak było i tym razem. Panowie zagrali dużą część kawałków z nadchodzącego krążka Hawthorne Headhunters, unikali oczywistych hitów, a te, które się pojawiły, i tak potrafili rozszyfrować tylko bardziej wtajemniczeni. W pewnym momencie goście zaprosili na scenę odważnych MC's z publiczności. Najgoręcej przywitany został raper i wokalista zespołu Sofa, który zrobił swoimi angielskimi rymami duże wrażenie nie tylko na publiczności, ale i na występujących. Impreza jak się patrzy – ciepłe bity, dobre wokale i kosmiczny klimat – to nam się podoba.
[tekst i foto: Sylwia Kawalerowicz]
SuperHiro @ Palladium, 11.02.11
W piątek w Palladium magazyn 'Hiro' wybierał bohaterów roku 2010 w dość kameralnym gronie. Okazało się, że podzielenie branżowej, jakby nie było, imprezy na mediowo-VIP-owską górę (wstęp na zaproszenia) i ogólnodostępny dół (ogólno, czyli za opłatą dostępny dla każdego chętnego) miało taki skutek, że otwierające imprezę Miss Polski grało dla pustego dołu i zajętej konsumpcją darmowego alkoholu góry. Gdy nadszedł czas na główny punkt programu, góra nadal nie była skłonna do opuszczenia swojej loży. Prośby prowadzących i zestresowanych hostess poskutkowały połowicznie i nagrody przyznane zostały przed pustawym parkietem i napchanym balkonem. My sumienie mamy z grubsza czyste, bo większość z nas kolejnych bohaterów (m.in. ekipę Off Festiwalu, Jacka Borcucha, Michała 'Śledzia' Śledzińskiego, Tomo Żyżyka i Monikę Brodkę) oglądała z pozycji parteru. I tylko nie do końca rozumiemy, dlaczego Maria Peszek uznana została za Antybohaterkę roku (wręczający nagrodę sami tego nie wytłumaczyli, więc wygląda na to, że kierowali się kluczem największego prawdopodobieństwa pojawienia się na gali – oprócz Marii nominowani byli Krzysztof Ibisz i Peja). A potem przyszedł czas na występ Jamaiki i od ogólnej pustki jeszcze bardziej bolały nas zęby, bo zespół pięknie grał!
Wdechy @ Forteca / Otwarcie Ósmego Dnia Tygodnia, 5.02.11
W pierwszą sobotę lutego przytomni i schludni stawiliśmy się na imprezie w zamku krzyżackim (jak określiła to naczelna zaprzyjaźnionego 'Exklusiva'), czyli w Fortecy na rozdaniu nagród w plebiscycie Wdechy. Wyróżnienia 'Co Jest Grane', kulturalnego dodatku do 'Gazety Wyborczej' (jak byście nie wiedzieli), zawsze odbywają się w interesujących przestrzeniach, więc i tym razem ostrzyliśmy sobie ząbki na myszkowanie po dziwnych wnętrzach. W sumie się nie zawiedliśmy, bo Forteca kryje w sobie wiele zakątków, tego lutowego wieczoru skrzętnie zagospodarowanych – a to na bar z sałatkami, a to na palarnie, a to na gastrostrefę, w której przez większą część imprezy można było spotkać redaktor Wiechnik. Same nagrody nie przyniosły wielkich zaskoczeń: w plebiscycie publiczności królowało Centrum Nauki Kopernik, głosy redaktorów przypadły zaś w udziale – słusznie! – klubowi 5-10-15, duetowi Gruszka-Wyrypajew i festiwalowi Niewinni Czarodzieje. Przyznajemy, że pewien ferment i trudność w śledzeniu triumfów wprowadza fakt, że „Co Jest Grane” uhonorowuje także wszystkich nominowanych.
Po gali, pokonani w boju o dostanie się do któregoś z dwóch tycich barów, ale za to z pełnymi brzuchami, udaliśmy się na otwarcie Ósmego Dnia Tygodnia, nowego klubu przy ulicy Czerskiej. 300m2 dawnej fabryki wtryskiwaczy zamienione w 300m2 zabawy – klub urzekł nas swoim surowym postindustrialnym klimatem, choć słynąca z malkontenctwa redaktor Kawalerowicz narzekała trochę na hałas i ścisk. A te rzeczywiście panowały niezwykłe, nie tylko za sprawą prezentującego swoje nowe, szorstko-drapieżne oblicze Pogodna, ale też tej części publiki, która nad wrażenia koncertowe przedkładała kulturalną (w tych warunkach prowadzoną krzykiem) konwersację. Dość szybko poczuliśmy się w Ósmym Dniu jak w drugim domu i o nowości miejsca przypominał nam już tylko intensywny zapach farby w (koedukacyjnej) toalecie.
[Agata Michalak, Ola Wiechnik]
Po gali, pokonani w boju o dostanie się do któregoś z dwóch tycich barów, ale za to z pełnymi brzuchami, udaliśmy się na otwarcie Ósmego Dnia Tygodnia, nowego klubu przy ulicy Czerskiej. 300m2 dawnej fabryki wtryskiwaczy zamienione w 300m2 zabawy – klub urzekł nas swoim surowym postindustrialnym klimatem, choć słynąca z malkontenctwa redaktor Kawalerowicz narzekała trochę na hałas i ścisk. A te rzeczywiście panowały niezwykłe, nie tylko za sprawą prezentującego swoje nowe, szorstko-drapieżne oblicze Pogodna, ale też tej części publiki, która nad wrażenia koncertowe przedkładała kulturalną (w tych warunkach prowadzoną krzykiem) konwersację. Dość szybko poczuliśmy się w Ósmym Dniu jak w drugim domu i o nowości miejsca przypominał nam już tylko intensywny zapach farby w (koedukacyjnej) toalecie.
[Agata Michalak, Ola Wiechnik]
poniedziałek, 21 lutego 2011
Urodziny Papaya Films @ Palladium, 26.01
Tuż po zakończeniu składu poprzedniego numeru, korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji, udaliśmy się do Palladium. Okazja to nie byle jaka, bo urodziny Papaya Films w tym roku zdecydowanie na bogato. Już czerwony dywan, rozwinięty przed wejściem do stołecznego Palladium, a także eleganckie samochody zaparkowane w klubowym holu wskazywały na to, że od czasu pamiętnych urodzin w M25 sporo się zmieniło w branży produkcyjnej. Trzeba jednak nadmienić, że tego wieczoru gwiazdami red carpet byli raczej artyści pokroju Wujka Samo Zło, a nie celebryci a la Kasia Cichopek. Atmosferę w głównej sali klubowej budowały małe bankietowe stoliki, przy których tłoczyły się ważne postaci warszawskiego show-bizu i kultury. Wśród zgromadzonych gości wypatrzyliśmy Małgorzatę Cielecką. Oczywiście najgorętsza impreza rozkręciła się na antresoli klubu, w strefie dla palących. To z balkonu podziwialiśmy koncert gwiazdy wieczoru, zespołu Kamp!, który popisał się muzycznie oraz scenicznie - panowie dali niezły show i jeszcze lepiej zagrali.
Wrażenie psuł wyłącznie grafficiarski popis, który rozgrywał się za plecami muzyków. Nie pasowało to kompletnie do muzyki serwowanej ze sceny, no i niewiele miało wspólnego z prawdziwym streetartem (w tym kontekście chyba clubartem). Po koncercie przyszedł czas na pląsy, podlane dużą ilością naprawdę mocnych drinków. Na parkiecie królowały hity, niezbyt wyrafinowane, co jak wiadomo sprzyja dobrej zabawie. A ta ciągnęła się długo w noc, mimo że impreza odbyła się w ciągu tygodnia. Podobno, bo sami byliśmy grzeczni i leżeliśmy już w łóżkach, kiedy zamykano Palladium.
[tekst: Hanna Rydlewska]
Wrażenie psuł wyłącznie grafficiarski popis, który rozgrywał się za plecami muzyków. Nie pasowało to kompletnie do muzyki serwowanej ze sceny, no i niewiele miało wspólnego z prawdziwym streetartem (w tym kontekście chyba clubartem). Po koncercie przyszedł czas na pląsy, podlane dużą ilością naprawdę mocnych drinków. Na parkiecie królowały hity, niezbyt wyrafinowane, co jak wiadomo sprzyja dobrej zabawie. A ta ciągnęła się długo w noc, mimo że impreza odbyła się w ciągu tygodnia. Podobno, bo sami byliśmy grzeczni i leżeliśmy już w łóżkach, kiedy zamykano Palladium.
[tekst: Hanna Rydlewska]
czwartek, 3 lutego 2011
Tajemnicza Irma Vep w Teatrze Wybrzeże, Scena Malarnia, Gdańsk, 2 lutego
Namówić kogokolwiek na teatr w środę to nie lada wyczyn. Zwykłe lenistwo albo niezwykłe zobowiązania to typowe wymówki. Warto przerwać tę passę – nie dość, że łatwiej o rezerwację, to w ciągu tygodnia można zaoszczędzić grosik na biletach.
„Tajemniczą Irmę Vep” grano na scenie Kameralnej w Sopocie, po czym przeniesiono na deski Malarni w Gdańsku. Chociaż skorzystałam z internetowej rezerwacji biletów, okazało się, że rezerwację trzeba odebrać wcześniej, i to nie w samej Malarni, ale w kasie Teatru Wybrzeże (całe szczęście dzieli je kilka kroków). Termin – środa, godzina 20.00 – okazał się oblegany: ostatnie dwa bilety dostałam w ostatnim rzędzie. Na przyszłość obiecałam sobie rozsądek i wnikliwe czytanie maili zwrotnych.
„Irma Vep” to komedia w najczystszej formie. I najprostszej. Nieskomplikowana, lekka i łatwa, ale wciąż przyjemna. Bohaterów jest kilku, a aktorów tylko dwóch. Swoją charyzmą i spontanicznością porywają widownię i bawią się razem świetnie. Absurd i szaleństwo to znaki szczególne tej komedii.
Rzecz dzieje się w Mandacrest, siedzibie angielskiego rodu Hillcrestów. Tajemnicze zniknięcia, tajemnicze morderstwa, mnóstwo tajemnic, a najbliższa prawdy jest, jak zwykle w arystokratycznej farsie, służba. Akcja sztuki jest tłem dla niezliczonej ilości gagów, żartów i dowcipów, które pojawiają się na scenie niespodziewanie. Na tyle niespodziewanie, że – zdawać by się mogło – zaskakują samych aktorów. Nie sposób odkryć, czy to kunsztownie przemyślana kompozycja czy raczej dzieło przypadku, ale dowcip trafia w samo sedno. Zdarzają się, jasna sprawa, suchary, ale nie ma takiej opcji, żeby widz, nieważne jak bardzo zblazowany, nie uśmiechnął się ani razu. Dwóch mężczyzn o aparycji dokładnie przeciwnej (co jest zabiegiem raczej powszechnym) występuje w rolach kobiet, wilkołaka i zjawy (to z kolei unikatowe).
„To była jednak dobra decyzja. Dobrze, że mnie przekonałaś” – usłyszałam od towarzyszki, która początkowo stawała okoniem na myśl o kulturalnym wyjściu w niekonwencjonalnym terminie, gdy zapadła kurtyna. Duet zaczął się widowni kłaniać, a widownia klaskała wniebogłosy. O tak, klaskała dobry kwadrans, bo komedia, chociaż prosta i nie najwyższych teatralnych lotów, gwarantuje fantastyczną rozrywkę. [txt: Iga Budzikowska; foto: © Teatr Wybrzeże]
„Tajemniczą Irmę Vep” grano na scenie Kameralnej w Sopocie, po czym przeniesiono na deski Malarni w Gdańsku. Chociaż skorzystałam z internetowej rezerwacji biletów, okazało się, że rezerwację trzeba odebrać wcześniej, i to nie w samej Malarni, ale w kasie Teatru Wybrzeże (całe szczęście dzieli je kilka kroków). Termin – środa, godzina 20.00 – okazał się oblegany: ostatnie dwa bilety dostałam w ostatnim rzędzie. Na przyszłość obiecałam sobie rozsądek i wnikliwe czytanie maili zwrotnych.
„Irma Vep” to komedia w najczystszej formie. I najprostszej. Nieskomplikowana, lekka i łatwa, ale wciąż przyjemna. Bohaterów jest kilku, a aktorów tylko dwóch. Swoją charyzmą i spontanicznością porywają widownię i bawią się razem świetnie. Absurd i szaleństwo to znaki szczególne tej komedii.
Rzecz dzieje się w Mandacrest, siedzibie angielskiego rodu Hillcrestów. Tajemnicze zniknięcia, tajemnicze morderstwa, mnóstwo tajemnic, a najbliższa prawdy jest, jak zwykle w arystokratycznej farsie, służba. Akcja sztuki jest tłem dla niezliczonej ilości gagów, żartów i dowcipów, które pojawiają się na scenie niespodziewanie. Na tyle niespodziewanie, że – zdawać by się mogło – zaskakują samych aktorów. Nie sposób odkryć, czy to kunsztownie przemyślana kompozycja czy raczej dzieło przypadku, ale dowcip trafia w samo sedno. Zdarzają się, jasna sprawa, suchary, ale nie ma takiej opcji, żeby widz, nieważne jak bardzo zblazowany, nie uśmiechnął się ani razu. Dwóch mężczyzn o aparycji dokładnie przeciwnej (co jest zabiegiem raczej powszechnym) występuje w rolach kobiet, wilkołaka i zjawy (to z kolei unikatowe).
„To była jednak dobra decyzja. Dobrze, że mnie przekonałaś” – usłyszałam od towarzyszki, która początkowo stawała okoniem na myśl o kulturalnym wyjściu w niekonwencjonalnym terminie, gdy zapadła kurtyna. Duet zaczął się widowni kłaniać, a widownia klaskała wniebogłosy. O tak, klaskała dobry kwadrans, bo komedia, chociaż prosta i nie najwyższych teatralnych lotów, gwarantuje fantastyczną rozrywkę. [txt: Iga Budzikowska; foto: © Teatr Wybrzeże]
Subskrybuj:
Posty (Atom)