Miesiąc zakończyliśmy w Palladium, gdzie w ramach rozgrzewki przed październikowym Free Form Festival zagrały grupy Cut Copy, French Horn Rebellion oraz kolektyw Double Trouble.
Frekwencja może i nie poraziła, ale biorąc pod uwagę wakacyjną porę, było w porządku. Dodatkowo zagęszczenie znajomych było tak duże, że musieliśmy naprawdę uważać, by nie potknąć się o bliższego lub dalszego (emocjonalnie, nie geograficznie) ziomka.
Chłopaki z FHR okazali się przesympatycznymi gośćmi, którzy mają w arsenale naprawdę dobre piosenki. Cut Copy to z kolei uznana koncertowa marka, grająca na co dzień w dużo większych salach. Pełna profeska, gadki pod publiczkę itp. Szkoda tylko, że sporo w tym było udawanego grania... No ale cóż, do „Hearts on Fire” zawsze tańczy się dobrze!
tekst Mateusz Adamski, fot. Bartosz Bajerski
środa, 28 lipca 2010
Mando Cane @ Wyspa Słodowa, 22.07.2010
Chcąc przekonać się, jak na otwarcie festiwalu Era Nowe Horyzonty genialny wokalista i kompozytor zaprezentuje się od nowej, wybitnie piosenkowej strony, udaliśmy się spiesznie do Wrocławia. Wraz z siedmioma muzykami, trzyosobowym chórem i tuzinem członków wrocławskiej The Film Harmony Orchestra twórca projektu Mondo Cane dał popis, którego nie powstydziłby się niejeden z wielkich pieśniarzy.
Wyelegancony i nienagannie uprzejmy gwiazdor robił z tłumem, co tylko chciał – wyzwalał taneczne instynkty (preferowane były dancingowe układy w parach), zabawiał i bezbłędnie wygrywał dramatyczne emocje zaklęte we włoskich retrohitach. Publiczność – zwłaszcza ta, która dobrze widziała artystę, bo wykupiła o 20 zł droższy bilet siedzący – szalała, a reprezentowany przez nią przekrój społeczny zaskakiwał. Patton to prawdziwie renesansowy artysta, jeśli jest w stanie zaintrygować i zintegrować małżeństwa po pięćdziesiątce, nielicznych starszych rockmanów, clubbingową młodzież i lekko zdresiałych, acz przebranych w mokasyny młodzieńców. Nie sądziliśmy nawet, że to całe zgromadzenie wie, kto zacz. I chociaż doceniliśmy melodyjne aranżacje i złapaliśmy się na przymrużone oko Pattona, który z projektem Mondo Cane równie dobrze mógłby wystąpić w Sopocie, a ponadto kochamy go za wszechstronność, to nie wyczuliśmy w tym koncercie pazura. Mike niespecjalnie rozmawiał z publicznością (choć pożegnał się znamiennym „Do zobaczenia wkrótce!”), a i bis zdał nam się czystą kurtuazją. Może gdybyśmy nie stali w rozgrzanym tłumie, który skutecznie zasłaniał scenę...?
Wyelegancony i nienagannie uprzejmy gwiazdor robił z tłumem, co tylko chciał – wyzwalał taneczne instynkty (preferowane były dancingowe układy w parach), zabawiał i bezbłędnie wygrywał dramatyczne emocje zaklęte we włoskich retrohitach. Publiczność – zwłaszcza ta, która dobrze widziała artystę, bo wykupiła o 20 zł droższy bilet siedzący – szalała, a reprezentowany przez nią przekrój społeczny zaskakiwał. Patton to prawdziwie renesansowy artysta, jeśli jest w stanie zaintrygować i zintegrować małżeństwa po pięćdziesiątce, nielicznych starszych rockmanów, clubbingową młodzież i lekko zdresiałych, acz przebranych w mokasyny młodzieńców. Nie sądziliśmy nawet, że to całe zgromadzenie wie, kto zacz. I chociaż doceniliśmy melodyjne aranżacje i złapaliśmy się na przymrużone oko Pattona, który z projektem Mondo Cane równie dobrze mógłby wystąpić w Sopocie, a ponadto kochamy go za wszechstronność, to nie wyczuliśmy w tym koncercie pazura. Mike niespecjalnie rozmawiał z publicznością (choć pożegnał się znamiennym „Do zobaczenia wkrótce!”), a i bis zdał nam się czystą kurtuazją. Może gdybyśmy nie stali w rozgrzanym tłumie, który skutecznie zasłaniał scenę...?
Little Dragon @CSW, 22.07.2010
W przedostatnim tygodniu lipca musieliśmy się rozdwoić. Ci, których nie ciągnęło na Mondo Cane do Wrocławia, udali się do CSW, gdzie wśród murów Zamku Ujazdowskiego mieli nadzieję zaznać odrobiny chłodu. Nic z tego nie wyszło, bo i tak już gorący wieczór jeszcze bardziej rozgrzał szwedzki Little Dragon.
Zwłaszcza urocza Yukimi Nagano, która hipnotyzowała nie tylko pięknymi dźwiękami, ale też uwodzicielskimi ruchami. Po kilku numerach doszliśmy jednak do wniosku, że wszystko świetnie, ale niepotrzebnie wszystkie numery są do siebie podobne i trzymają się schematu: trochę pośpiewam, a potem poskaczemy wszyscy do przydługich żywiołowych wariacji instrumentalnych.
Nastrój zmienił się diametralnie podczas kończącego koncert przepięknego „Twice”. Niestety nastrój trochę zepsuła kłótnia w pierwszym rzędzie (przemoknięty od żywiołowego tańca pan bryzgał na wszystkie strony, a gdy zwrócono mu uwagę, że mógłby zachować swój pot dla siebie, zaczął równie żywiołowo wyzywać ochlapaną przez siebie panią). A potem były bisy, skakanie, improwizowanie i dalsze bryzganie pana na nieszczęsną panią.
tekst Ola Wiechnik, fot. Bartosz Bajerski
Zwłaszcza urocza Yukimi Nagano, która hipnotyzowała nie tylko pięknymi dźwiękami, ale też uwodzicielskimi ruchami. Po kilku numerach doszliśmy jednak do wniosku, że wszystko świetnie, ale niepotrzebnie wszystkie numery są do siebie podobne i trzymają się schematu: trochę pośpiewam, a potem poskaczemy wszyscy do przydługich żywiołowych wariacji instrumentalnych.
Nastrój zmienił się diametralnie podczas kończącego koncert przepięknego „Twice”. Niestety nastrój trochę zepsuła kłótnia w pierwszym rzędzie (przemoknięty od żywiołowego tańca pan bryzgał na wszystkie strony, a gdy zwrócono mu uwagę, że mógłby zachować swój pot dla siebie, zaczął równie żywiołowo wyzywać ochlapaną przez siebie panią). A potem były bisy, skakanie, improwizowanie i dalsze bryzganie pana na nieszczęsną panią.
tekst Ola Wiechnik, fot. Bartosz Bajerski
Bloc Party @ 5-10-15, 16.07.2010
My też zawsze chcieliśmy być czarnuchami z Brooklynu. Być świadkami narodzin hip-hopu i przejmować ulice. Jeździć na deskorolce. Mówić za akcentem z Południa. No cóż, niezupełnie nam wyszło. Ale komu innemu na szczęście nieźle wyszło co innego. Mianowicie – kilkorgu wariatów udało się zorganizować identyczne z naturalnym Bloc Party na warszawskiej dzielni. Tak naprawdę to na Mokotowskiej, w 5-10-15, ale i tak było ziomalsko.
W środkowy weekend lipca śródmiejska kamienica i przylegające do niej podwórze wyglądały jako pomieszanie berlińskiego skłotowiska z nowojorską fabryką artystów. Na leżakach na zaimprowizowanej plaży siedzieli ci bardziej leniwi. Ci śmielsi wbijali się do dmuchanego baseniku, okupowanego głównie przez dzieci. Najodważniejsi w samych majtkach polewali się (a nawet zawartość majtek) wodą z ogrodowego węża (naprawdę to widzieliśmy!). Nad wszystkimi – popijającymi niespiesznie piwko, jedzącymi hotdogi, grającymi w ping-ponga, oglądającymi zawartość sklepowego kontenera z modowymi dodatkami i gawędzącymi z napotkanymi zupełnie przypadkiem wszystkimi hipsterami Warszawy – górowali didżeje. Na dachu wspomnianego kontenera, na zestawie złożonym ze starej sofy przez cały dzień i noc przygrywali Kosakot, Janek Porębski, DJ Def, Hunzvi i Michalec. Muzyka w naszym odbiorze nie była tam jednak najważniejsza. Typujemy Bloc Party na Imprezę Miesiąca, bo dawno na żadnej stołecznej imprezie tak bardzo nie czuliśmy się wolni i nieskrępowani. Już dawno nie czuliśmy tak silnie, że wszystko może się tu zdarzyć. Niech tak zostanie!
tekst Agata Michalak
W środkowy weekend lipca śródmiejska kamienica i przylegające do niej podwórze wyglądały jako pomieszanie berlińskiego skłotowiska z nowojorską fabryką artystów. Na leżakach na zaimprowizowanej plaży siedzieli ci bardziej leniwi. Ci śmielsi wbijali się do dmuchanego baseniku, okupowanego głównie przez dzieci. Najodważniejsi w samych majtkach polewali się (a nawet zawartość majtek) wodą z ogrodowego węża (naprawdę to widzieliśmy!). Nad wszystkimi – popijającymi niespiesznie piwko, jedzącymi hotdogi, grającymi w ping-ponga, oglądającymi zawartość sklepowego kontenera z modowymi dodatkami i gawędzącymi z napotkanymi zupełnie przypadkiem wszystkimi hipsterami Warszawy – górowali didżeje. Na dachu wspomnianego kontenera, na zestawie złożonym ze starej sofy przez cały dzień i noc przygrywali Kosakot, Janek Porębski, DJ Def, Hunzvi i Michalec. Muzyka w naszym odbiorze nie była tam jednak najważniejsza. Typujemy Bloc Party na Imprezę Miesiąca, bo dawno na żadnej stołecznej imprezie tak bardzo nie czuliśmy się wolni i nieskrępowani. Już dawno nie czuliśmy tak silnie, że wszystko może się tu zdarzyć. Niech tak zostanie!
tekst Agata Michalak
Melt! Festival @ Ferropolis, 16-18.07. 2010
Zakochani od pierwszego wejrzenia w niemieckim festiwalu Melt!, upchnęliśmy się z namiotami i plecakami w wysłużonym matizie redaktora Adamskiego i wyruszyliśmy w 10-godzinną podróż ku starej kopalni węgla w pobliżu Dessau. Nasza trzecia, i na pewno nie ostatnia, wyprawa na ten odbywający się wśród wielkich maszyn festiwal muzyki głównie elektronicznej zaowocowała, jak dwie poprzednie, bogactwem wrażeń nie do opisania – zarówno słuchowych, jak i wizualnych, a nawet kulinarnych. Niestety, zmęczeni podróżą i potwornym upałem (na szczęście teren wydarzenia otacza jezioro, w którym zaznać można ochłody), nie zdążyliśmy ani na Foalsów, ani tym bardziej na Simian Mobile Disco (ich koncert rozpoczął się o 5.30 rano – sic!). Zobaczyliśmy za to Jónsiego solo, który sporo traci, gdy śpiewa po angielsku, w dodatku bez towarzystwa równie niesamowitych dźwięków Sigur Rós. Podobnym rozczarowaniem był solowy występ Kelego z Bloc Party – jego samodzielna twórczość wypadła dość siermiężnie. Wszystkie przegapione i nietrafione koncerty wynagrodzili nam The XX, których występ zachwycił nas równie mocno, jak ich debiutancka płyta. Choć był to występ bardzo statyczny, tłum po prostu szalał z entuzjazmu. Wybornie bawiliśmy się też podczas koncertów Yeasayer, Archie Bronson Outfit czy Two Door Cinema Club, jesteśmy więc chyba rozgrzeszeni z niedotrwania do SMD.
W sobotę, pokrzepiwszy się śniadaniem spożytym w pobliżu supermarketu REWE i drzemką zażytą w cieniu pobliskiego lasu, udaliśmy się ponownie na koncert naszych ulubieńców z Hurts. Muzycznie było tak jak zwykle – rewelacyjnie, szkoda tylko, że występ odbył się o tak wczesnej porze, bo jednak formacji nie służy pełne słońce. Nie zmieściliśmy się do namiotu na koncert Darwina Deeza, który w ekspresowym tempie zdobywa popularność. Cóż, może następnym razem. Potem szybka wycieczka na main stage, gdzie zaczynał właśnie Jamie T. Zdążyliśmy zobaczyć nasze dwa ulubione kawałki i już trzeba było biec na koncert The Big Pink, którzy na żywo grają zdecydowanie ostrzej niż na płycie. Kolejna szybka ewakuacja (a podobno od przybytku głowa nie boli) i tańczymy na plaży do dźwięków generowanych przez Sindena. Zdecydowanie jeden z lepszych didżejskich popisów tego festiwalu! Baaardzo pozytywnie zaskoczył nas Hercules & Love Affair. Zagrali dużo nowych, rewelacyjnie brzmiących kawałków. Z niecierpliwością czekamy na płytę! Odpuściliśmy sobie The Futureheads, Chrisa Cunninghama, Moderata i A-Traka na rzecz darmowego alkoholu w strefie VIP, by potem zakończyć dzień radosnymi pląsami przy Chromeo. Było warto.
Ostatni dzień festiwalu zaczął się od występu Kings of Convenience, na który wprawdzie nie zdążyliśmy, ale widok Erlanda w pięknych pomarańczowych kąpielówkach wyłaniającego się z jeziornej piany wystarczył, żeby wprowadzić nas w świetny nastrój. Zaczęliśmy więc od Freda Falke’a, ale że gościł on nie tak dawno w warszawskich Kamieniołomach, przenieśliśmy się zaraz na Broken Bells, których bardzo nastrojowy występ pozwolił nam trochę odpocząć przed Ritonem, Fake Blood i Crookersami. Ci ostatni nie mogli rozpocząć setu, dopóki na dużej scenie Massive Attack nie przestało odtwarzać swoich hitów sprzed 15 lat. Widocznie MA obawiało się zagłuszenia przez bezlitosne dźwięki Crookersów. I słusznie, bo było głośno. Wcześniej jeszcze rzuciliśmy okiem na dużą scenę, gdzie Alison Goldfrapp w świetnej formie i otoczeniu bardzo stylowych muzyków (srebrne kombinezony, przezroczyste gitary) wymazała z naszej pamięci kiepski występ z Open’era 2008. Teraz na pewno nie pominiemy jej show podczas tegorocznego Free Form Festivalu! Opuszczając ze łzą w oku bajeczno-psychodeliczny teren Melta!, zaszliśmy jeszcze na pocieszenie do namiotu, w którym odbywał się koncert WhoMadeWho. Humor nam się poprawił, bo panowie są rewelacyjni. Ale cóż z tego, skoro już po wszystkim. Chcemy znowu na Melta! I wam też radzimy!
tekst: wiech, matad
fot. materiały prasowe
W sobotę, pokrzepiwszy się śniadaniem spożytym w pobliżu supermarketu REWE i drzemką zażytą w cieniu pobliskiego lasu, udaliśmy się ponownie na koncert naszych ulubieńców z Hurts. Muzycznie było tak jak zwykle – rewelacyjnie, szkoda tylko, że występ odbył się o tak wczesnej porze, bo jednak formacji nie służy pełne słońce. Nie zmieściliśmy się do namiotu na koncert Darwina Deeza, który w ekspresowym tempie zdobywa popularność. Cóż, może następnym razem. Potem szybka wycieczka na main stage, gdzie zaczynał właśnie Jamie T. Zdążyliśmy zobaczyć nasze dwa ulubione kawałki i już trzeba było biec na koncert The Big Pink, którzy na żywo grają zdecydowanie ostrzej niż na płycie. Kolejna szybka ewakuacja (a podobno od przybytku głowa nie boli) i tańczymy na plaży do dźwięków generowanych przez Sindena. Zdecydowanie jeden z lepszych didżejskich popisów tego festiwalu! Baaardzo pozytywnie zaskoczył nas Hercules & Love Affair. Zagrali dużo nowych, rewelacyjnie brzmiących kawałków. Z niecierpliwością czekamy na płytę! Odpuściliśmy sobie The Futureheads, Chrisa Cunninghama, Moderata i A-Traka na rzecz darmowego alkoholu w strefie VIP, by potem zakończyć dzień radosnymi pląsami przy Chromeo. Było warto.
Ostatni dzień festiwalu zaczął się od występu Kings of Convenience, na który wprawdzie nie zdążyliśmy, ale widok Erlanda w pięknych pomarańczowych kąpielówkach wyłaniającego się z jeziornej piany wystarczył, żeby wprowadzić nas w świetny nastrój. Zaczęliśmy więc od Freda Falke’a, ale że gościł on nie tak dawno w warszawskich Kamieniołomach, przenieśliśmy się zaraz na Broken Bells, których bardzo nastrojowy występ pozwolił nam trochę odpocząć przed Ritonem, Fake Blood i Crookersami. Ci ostatni nie mogli rozpocząć setu, dopóki na dużej scenie Massive Attack nie przestało odtwarzać swoich hitów sprzed 15 lat. Widocznie MA obawiało się zagłuszenia przez bezlitosne dźwięki Crookersów. I słusznie, bo było głośno. Wcześniej jeszcze rzuciliśmy okiem na dużą scenę, gdzie Alison Goldfrapp w świetnej formie i otoczeniu bardzo stylowych muzyków (srebrne kombinezony, przezroczyste gitary) wymazała z naszej pamięci kiepski występ z Open’era 2008. Teraz na pewno nie pominiemy jej show podczas tegorocznego Free Form Festivalu! Opuszczając ze łzą w oku bajeczno-psychodeliczny teren Melta!, zaszliśmy jeszcze na pocieszenie do namiotu, w którym odbywał się koncert WhoMadeWho. Humor nam się poprawił, bo panowie są rewelacyjni. Ale cóż z tego, skoro już po wszystkim. Chcemy znowu na Melta! I wam też radzimy!
tekst: wiech, matad
fot. materiały prasowe
Etykiety:
Crookers,
Fake Blood,
Ferropolis,
festiwal,
Foals,
Hurts,
Melt,
Niemcy,
relacja,
Sinden,
SMD,
The XX,
WhoMadeWho
Health @ CBA, 07.07.2010
Po powrocie z Open'era udaliśmy się do CBA. Dla niektórych gwoździem tego lipcowego wieczoru był mecz Hiszpania-Niemcy. Tymczasem warto było oderwać oczy od piłkarskiej murawy (oraz przystojnego bramkarza hiszpańskiej drużyny) i wybrać się do Basenu, by utonąć w ścianie dźwięku wyprodukowanej przez członków zespołu Health.
Chłopcy z Kalifornii dali się już poznać polskiej publiczności podczas ubiegłorocznego OFF Festivalu – był to jeden z najlepiej wspominanych koncertów. Mistrzowie noise rocka, kolaborujący między innymi z Crystal
Castles, do Warszawy dotarli w równie dobrej formie.
Za pomocą swoich szamańskich obrzędów po mistrzowsku manipulowali hałasem, który w ich wydaniu zyskuje tempo i staje się melodyjny. Dodatkowy plus za dobry show: miotanie się po scenie, emo-miny i zerowy poziom żartów po polsku (to coś, co na koncertach zagranicznych gwiazd w Polsce doprowadza nas do szału). Wstydu nie było.
tekst Hanna Rydlewska, fot. Adrian Kolarczyk
Chłopcy z Kalifornii dali się już poznać polskiej publiczności podczas ubiegłorocznego OFF Festivalu – był to jeden z najlepiej wspominanych koncertów. Mistrzowie noise rocka, kolaborujący między innymi z Crystal
Castles, do Warszawy dotarli w równie dobrej formie.
Za pomocą swoich szamańskich obrzędów po mistrzowsku manipulowali hałasem, który w ich wydaniu zyskuje tempo i staje się melodyjny. Dodatkowy plus za dobry show: miotanie się po scenie, emo-miny i zerowy poziom żartów po polsku (to coś, co na koncertach zagranicznych gwiazd w Polsce doprowadza nas do szału). Wstydu nie było.
tekst Hanna Rydlewska, fot. Adrian Kolarczyk
Etykiety:
Centralny Basen artystyczny,
hałas,
Health,
koncert,
relacja
czwartek, 8 lipca 2010
Open'er 2010 - Blaza i urwana dupa - gościnna, niezwykle subiektywna relacja Marcina Chłopasia*
Przed
Nie chciało mi się. Znowu profilaktyczne pakowanie kaloszy, znowu długie minuty w korkach i kilometry w tłumie szwendającym się między scenami. A że miłość między mną a muzyką przeżywa ostatnio silny kryzys, Ben Harper, Yeasayer, ba! nawet 2manyDJS nie wywoływali mojego podniecenia, drżenia rąk, motylków w brzuchu, ani innych zwierząt w innych częściach ciała. Żeby tego było mało, pewien mój obyty kolega (znany z tego, że na pamiątkę zatrzymywał opaski z europejskich festiwali w miejscu ich instalacji, co po krótkim czasie zaowocowało szczelnym wypełnieniem jego przedramienia) kilka tygodni przed Open'erem narzekał, że line-up najgorszy w historii, że nie ma właściwie żadnego hajpa (nie wiedziałem co to, ale zostało mi wyjaśnione, że "hajp" to mastsi danego sezonu), że nuda i szkoda na bilet kolejowy. Mam samochód, więc się zmusiłem i pojechałem. Ale przed Open'erem stało trudne zadanie zmazania blazy z gęby człowieka nastawionego na malkontenctwo i nieustającą negację.
W trakcie (dzień pierwszy)
Na Bena Harpera się spóźniłem, ale kilka lat openerowania nauczyło mnie, że to normalne i należy się z tym po prostu pogodzić. Na Pearl Jam byłem i na ten temat nic więcej nie mam do powiedzenia/napisania. No, może oprócz tego, że do przyszłej niedzieli na pewno zapomnę. Tricky zagrał - to prawdopodobne, choć w sądzie bym tego nie zeznał. W namiocie w godzinach jego występu było słychać przesterowany łomot, a ze sceny biło maskujące muzyków światło w następujących kolorach: fuksja, błękit, biel mleczna, burgund.
Podsumowanie dnia: Groove Armada dalej jest spoko; ciuchy należy kupować w sklepie, w którym zaopatruje się Eddie Vedder – kraciasta koszula rocznik '91 przez 19 lat nie poszła w szwach ani nie przetarła się na łokciach, a nawet nie wyblakła w praniu.
W trakcie (dzień drugi)
E tam Massive Attack. Grace Jones!!! Korciło mnie, żeby sprawdzić, ile ma lat. Ale kultura osobista wygrała i do dziś nie wiem. [My nie byliśmy tak szarmanccy - po powrocie do Warszawy czym prędzej poszliśmy po rozum do internetu - otóż 62!!! - przypis redakcji]. Wizualnie wyglądała jak niejeden króliczek. A energii miała więcej niż różowiutkie przytulinki zasilane bateryjnie. Z muzyką podobnie - świeżo i energicznie. No, chciało się słuchać. Co więcej, na kapelusze Grace mogłaby konkurować z Hanką Bielicką, gdyby ta żyła oczywiście. Chciałem też być na Die Antwoord, ale niestety ktoś ustawił koncert
torpedy na siódmą rano. [Czyli na 17 - przypis dbałej o szczegóły redakcji]
Do zapamiętania po tym dniu: prażona cebulka nie pasuje do zapiekanki.
W trakcie (dzień trzeci)
Skin się nie zmieniła. To dobrze. Charyzma polityka, ale urok osobisty jakby większy. Gdybym pojechał na koncert Skunk Anansie naście lat temu, pewnie sikałbym po spodniach. Teraz udało się opanować fizjologię, ale stałem z uśmiechniętą gębą. I podglądałem panie z grupy "naście+", które miały w oczach łzy wzruszenia.
Kasabian zaczął źle. Tak nudno i tak bezlotnie, że chciałem uciekać. Na szczęście nie bardzo było dokąd, więc zobaczyłem najlepszy koncert dnia trzeciego. Z jajem, mocny, może nawet przejmujący.
A może wcale nie najlepszy, bo o Matisyahu co numer myślałem "lubię kolesia, no lubię".
Do zapamiętania: z głównej do namiotu lepiej iść po zielonym, bo beton zawsze jest zatkany.
W trakcie (dzień czwarty)
Niewiele koncertów zrobiło ze mną coś tak dziwnego, że nie umiałem nazwać własnych emocji, że nie byłem w stanie opanować ekscytacji, że łapałem się za głowę nie wierząc, że słyszę coś tak niesamowitego. The Dead Weather się udało. A grali, jakby im na wrażeniu publiczności nie zależało. Jak prawdziwi artyści robili swoje, nie licząc się z niczym: opiniami, słuchaczami, krytykami i kretynami. Bo prawdziwy artysta dokładnie wie, jak ma być i nie uznaje kompromisów. Było więc ostro i bezkompromisowo. The Dead Weather złapali za łby i rąbnęli słuchaczami o ziemię. Rąbnęli muzyką niełatwą, błyskotliwą, nieoczywistą i nową, choć silnie osadzoną w historii rocka. Grali z ogromną pasją, z żądzą w oczach. I było to pierwszy czarno-biały koncert, który w życiu swym
widziałem. Dupę mam urwaną - do dziś ciężko mi usiąść.
Do zapamiętania: Horehound (2009), Sea of Cowards (2010) za około 65 PLN sztuka w dobrych sklepach muzycznych.
Po
Miłość między mną a muzyką ma się nieco lepiej. Rozwodu nie będzie.
Tekst: *Marcin Chłopaś - pamiętny didżej równie pamiętnej Radiostacji (tej właściwej!)
Foto: Bartek Bajerski
Subskrybuj:
Posty (Atom)