czwartek, 27 sierpnia 2009

25 sierpnia, Radiohead, Park Cytadeli, Poznań


Szczerze? Nie spodziewałam się, że dożyję chwili, w której usłyszę "Karma Police", "Paranoid Android" czy "Idioteque" na żywo. Z drugiej strony, wydawało mi się niemożliwe, by koncert wymarzony i wybłagany przez tysiące fanów przy niejednej spadającej gwieździe nie zawiódł oczekiwań. Rockmani pierwszej wielkości, którzy obwarowują swój przyjazd tak rozbudowaną listą zastrzeżeń i tak długo każą się prosić, na pewno od siebie nie będą wymagać tak wiele, myślałam. Sądziłam też, że skoro już się do nas pofatygują, uznają, że wystarczy zachwycić nas swoją czystą obecnością. Że to na początek wystarczy, bo i tak będziemy zadowoleni, że przyjechali.

Ach, jakże bardzo się myliłam! Na szczęście. Bo Thom Yorke i spółka dali z siebie wszystko i wyraźnie rozkręcali się w trakcie koncertu. Wykazali maksymalny profesjonalizm, połączony z totalną dbałością o detal, zgranie wizualu z muzyką (ciekawe sceniczne wyświetlacze LED (?), po których przebiegały światełka i fragmenty większych obrazów) i troską o dobre samopoczucie widzów ("Nie wiemy, dlaczego u diabła tak długo to trwało, zanim znów do was dotarliśmy"). Jak na znanego ze swojego scenicznego "autyzmu" artystę, głowa radiogłowej rodziny wykazała się ogromną spontanicznością, a nawet subtelnym poczuciem humoru, dając popis możliwości wyrażenia emocji za pomocą... gałki ocznej. Powiększone w którymś momencie do rozmiarów całego telebimu oko Thoma komunikowało doprawdy całą gamę emocji. Te płynęły w ogóle ze sceny szeroką falą, opływały tłumy i ekrany, i docierały aż do nas, stojących w odległym II sektorze i ocierających ukradkiem łezkę wzruszenia. To, co nas poraziło, to przede wszystkim fakt, jak bardzo nowocześnie brzmią kompozycje Radiohead - zarówno te starsze, rockowe, ocierające się miejscami o grunge (uhuu!), jak i te spod znaku poszukującej elektroniki. My z nich wszyscy, pomyślałam, i bez nich nie byłoby ani Franza Ferdinanda, ani nu rave'u, ani masy innych wyspiarskich (i nie tylko) wynalazków. I choć niektórzy współprzeżywacze tego występu twierdzili, że panom perkusje rozjeżdżały się momentami z wokalami, a Thom gubił rytm, my i tak wiemy swoje. "Ok Computer" jest, jak powiedział we wrześniu 1997 r. mój licealny konwersator Josh, pierwszą płytą XXI wieku, a Radiohead pozostaje pierwszym (i jednym z niezbyt licznych) zespołem nowego millenium! [tekst: am, foto: materiały promocyjne festiwalu]

PS. Nie możemy też nie wyrazić swojego zachwytu dla organizatorów - wielki szac za to, że doprawdy stanęli na głowie, by działała komunikacja miejska, talerzyki do kiełbasek były z recyklowalnego włókna kukurydzianego i przede wszystkim - by muzyka prezentowała się znakomicie. Śmiem twierdzić, że był to jeden z lepiej nagłośnionych koncertów, na jakich byłam kiedykolwiek w tym kraju.

2 komentarze:

  1. Hehe, koncert faktycznie wypaśny i zaskakująco długi :-) Nagłośnienie, bardzo dobre, ale droga autorko, to dzięki samym Radiogłowym bo jeżdżą ze swoim sprzętem :-)

    Malkontentom i marudom mówimy NIE :-) Zwłaszcza tym, którzy wykonania inne niż studyjne nazywaja 'rozjazdami perkusji i wokalu' ;-)

    Pzdr,
    tuna fish :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, święta racja - rzeczywiście, dopiero potem dotarła do mnie informacja, że sprzęt własny muzyków. Dzięki za zwrócenie uwagi. Tym niemniej - jak na jednorazowy występ doprawdy organizacja imponująca, chyba i Tuna Fish przyzna? :)

    I rzeczywiście - ja miałam po prostu wrażenie, że tak brzmi i tak powinna brzmieć wersja koncertowa. Choć nie była wiernym wykonaniem, była najlepsza! [am]

    OdpowiedzUsuń