środa, 16 czerwca 2010

Europavox @ Clermont-Ferrand, 20-23 maja

Choć czerwic obfitował w ciekawe wydarzenia muzyczno-towarzysko-artystyczne, nas cieżko było w tym miesiącu zadowolić, bo jeszcze zanim się zaczął przeżyliśmy wiosenno-muzyczne apogeum. Jako że od lat wspieramy słuszną inicjatywę muzyczno-integracyjną, jaką jest festiwal Europavox, nie mogło nas na nim zabraknąć i w tym roku. Już po raz piąty urokliwe miasteczko w serem i winem płynącej francuskiej Owernii, Clermont-Ferrand, pod koniec maja zamieniło się w centrum europejskiej muzyki. Dzięki unijnemu dofinansowaniu organizatorzy Europavox mogli po raz kolejny uświadamiać sobie i nam, że europejska muzyka nie kończy się na tej tworzonej na Wyspach. W wulkanicznym otoczeniu Clermon-Ferrand zgromadzono wybuchową mieszankę artystów, dziennikarzy, słuchaczy i przedstawicieli branży muzycznej z całej Europy. Nie zabrakło też oczywiście polskich miłośników dobrej nowej muzyki, wyłonionych za pośrednictwem „Aktivista”. Przez trzy dni raczyliśmy się starym serem, młodym winem i świeżą muzyką z wszystkich zakątków naszego kontynentu. Oto mały przegląd tego, co dne nam było zobaczyć i usłyszeć



Wprawdzie pierwszego wieczoru podziwialiśmy głownie średniowieczne centrum miasta, ale z dobrze poinformowanego źródła wiemy, że wyróżnił się zwłaszcza belgijski Black Box Revelation. Choć panowie brzmią jakby nie mogli się zdecydować, czy chcą być bardziej Liamem Gallagherem, czy Richardem Ashcroftem, to umiejętne dobieranie wzorców im się chwali!



Drugiego dnia przysłuchiwaliśmy się już nowym europejskim brzmieniom na własne uszy. Na początek swoim zamaszystym wdziękiem uraczyła nas Hindi Zahra Francuzka o marokańskim pochodzeniu.



I choć ten miękki balladowo-soulowy blues nie jest tym, co lubimy najbardziej, to daliśmy się na chwile zahipnotyzować ponętnym ruchom i głosowi Hindi. Patriotyczny krzyk sumienia wyrwał nas jednak z przyjemnego letargu i kazał popędzić do namiotu, zwanego nie bez przyczyny Magic Mirrors, aby wesprzeć rodzime Oszibarack. Okazało się jednak, że Oszibarack naszego wsparcie nie potrzebuje, godnie reprezentuje nas na europejskiej scenie, a nawet gromadzi przed nią naprawdę sporą publiczność, wyglądającą do tego na dość zadowoloną.

Uspokojeni, udaliśmy się na koncert Band Of Skulls. Nic na to nie poradzimy, ale choć założeniem festiwalu jest m.in. pokazanie, że dobra europejska muzyka powstaje nie tylko na Wyspach, to nam najbardziej podobała się właśnie ta o brytyjskim pochodzeniu. Band of Skulls, brzmiący trochę jak The White Stripes, trochę jak Kings of Leon, a trochę jak oni sami, stali się już po paru minutach grania naszymi festiwalowymi faworytami.



Musieliśmy jednak szybko zweryfikować tę opinię, bo oto nadszedł czas hołdu dla Joy Division, złożonego w 30 rocznicę śmierci Iana Curtisa przez innego członka tego zespołu – Petera Hooka. Unknown Pleasures, bo tak w nawiązaniu do twórczości JD nazywało się to karkołomne przedsięwzięcie, okazało się przeżyciem bardzo mocnym zarówno muzycznie jak i emocjonalnie – tak dla samego Petera Hooka i towarzyszących mu muzyków, jak i dla publiczności. Tego wieczoru w Clermont-Ferrand, a wcześniej w Manchesterze, stał się cud, nie będziemy więc nawet próbować wyjaśnić wam, jak wyjątkowy był to koncert, bo cud jest z natury swej niewytłumaczalny.



Po tych przeżyciach nieco ochłonęliśmy na nastrojowym występie JJ, szwedzkiego duetu o bardzo dziwnych relacjach wewnętrznych. Wokalistka, z gatunku uroczych grubasek o pięknej twarzy i wrażliwej duszy, i cherubinowy blondynek, którego funkcja na scenie i stosunek do zespołowej partnerki były nie do końca zrozumiałe. Przez większość czasu stał tyłem, z ręcznikiem na głowie, machając powoli rękami włożonymi w kieszenie bluzy, jak złoszczące się dziecko w zwolnionym tempie. Podchodził co jakiś czas do śpiewającej dziewczyny, szepcząc jej coś do ucha, przytulając, szturchając, co w połączeniu z dość intymnymi (w sensie raczej kameralnym i prywatnym, niż erotycznym) wizualizacjami tworzyło wrażenie mocno kazirodcze i nadawało całości trochę irytujący, a trochę interesujący wydźwięk.



Ten bardzo udany dzień zakończyliśmy w bardzo udany sposób z francuskim DJ-em
Mr. NO

Drugiego dnia zaczęliśmy od świetnej Emily Chick i trochę mniej świetnych, ale ciekawych Plasticines. I wstyd się przyznać, ale chyba przemówił przez nas męski szowinizm, bo coś nam w tym obrazku pełnym twardych, acz słodkich lasek z gitarami nie pasowało.



Pasował nam za to, i to bardzo, hałaśliwy Joensuu 1685



Świetnie zapowiadający się wieczór popsuła nieco główna gwiazda, czyli Peter Daniell Doherty. Nie chciał Mahomet do góry, to my przyszliśmy do Francji.



I bardzo się cieszymy, że boski Pete nie był jedynym powodem naszej wyprawy, bo koncert był to straszliwie nudny. Kulminacyjnym momentem było zdjęcie przez Doherty’ego kapelusza i powachlowanie się tymże. Publika szalała. My poszliśmy na gofra.