poniedziałek, 8 czerwca 2009
GABA w Stodole
Gabę Kulkę kochamy przede wszystkim za to, że ładnie śpiewa i za to, że odkąd nagrała cudowną płytę „Hat. Rabbit” rzesze Polaków odrzuciły w kąt płyty Kasi Kowalskiej i Justyny Steczkowskiej i zasłuchały się w jej ambitnym melodyjnym popie. My znamy Gabę od dawna, ale w piątek udaliśmy się do Stodoły na jej pierwszy koncert po tym, kiedy została przez mniej i bardziej wpływowe media okrzyknięta nadzieją polskiej muzyki. I co?
No cóż, sama Gaba jak zwykle była cudowna. Hipnotyzowała grzecznie usadzoną na krzesełkach publiczność swoim mocnym głosem, żywiołowo grała na pianinie, depcząc pedał nogą odzianą w trampka, a na głowie miała uszka króliczka. I wszystko było by fantastycznie, gdyby nie to, co poza tym działo się na scenie. A znajdował się tam perkusista, który jako tako jeszcze dawał radę oraz basista i gitarzysta, odziani w ekscentryczne spodnie. Szczególnie potworny był gitarzysta, który w przerwach między utworami pozwalał sobie na piekielne, rockowe solówki rodem z repertuaru zespołu Scorpions, a kiedy Gaba śpiewała podchodził do niej i zaczepnie trącał gitarą. W pewnych momentach na scenę wkraczała również odziana w garnitury sekcja dęta i chórek, złożony z dwóch niewiast, które tak jak Gaba miały na głowie królicze uszka i śpiewały wijąc się jakby towarzyszyły na scenie co najmniej Hannie Banaszak. I cóż, w tym piekielnym towarzystwie charyzmatyczna i utalentowana Gaba jakoś znikała z pierwszego planu. A przecież wszyscy pamiętamy, kiedy śpiewała covery Iron Maiden i szalała na scenie w towarzystwie wariatów z Baaby. Gaba, co się stało? Get a real band! (UJ)