Byliście kiedyś w Szczecinie? Nie, to nie nad morzem i nie, nie jedzie się tam 100 lat. Szczecin to fajne miasto z trudną przeszłością i wieloma ciekawymi miejscami. Mieliśmy niedawno okazję poznać niektóre z nich – na zaproszenie władz miasta wybraliśmy się na weekend do Szczecina.
Szczecin reklamuje się hasłem „pływający ogród” i choć w pierwszej chwili złapaliśmy się za głowę na myśl, że katowicka zaraza niedorzecznych haseł sięgnęła już tak daleko, szybko jednak przekonaliśmy się, że o ile Katowice miastem ogrodów nie są (i być nie powinny, bo nie w ogrodach tkwi ich ogromny turystyczny potencjał), to Szczecin pływającym ogrodem jest faktycznie. Prawie połowę terenu miasta zajmuje woda: jeziora, rzeka Odra i jej dopływy, liczne kanały i zatoki. I właśnie od wody zaczęliśmy zwiedzanie. Podczas rejsu katamaranem podziwialiśmy portowe zabudowania, trochę straszne, a trochę piękne.
Wypłynęliśmy też na pobliskie jezioro Dąbie. Dość niezwykłe było to, że zaledwie kilkadziesiąt metrów od groźnych żurawi, zacumowanych barek i rozpadających się miejscami magazynów portowych gęsto kwitły nenufary, bieliki przelatywały nam nad głowami, a czaple i kormorany spokojnie przyglądały się z brzegów.
Największa atrakcja była jednak jeszcze przed nami: betonowiec, czyli statek o kadłubie z betonu. Zbudowany przez Niemców (spryciarze wobec braku stali budowali statki z betonu właśnie), zatopiony na jeziorze Dąbie, dziś służy jako atrakcja turystyczno-muzyczna – na betonowcu odbywają się bowiem koncerty, m.in. podczas szczecińskiego festiwalu Boogie Brain (tegoroczna edycja odbędzie się w dniach 19-20.10).
Inną niezwykłą atrakcją Szczecina są podziemne korytarze, tunele i bunkry ciągnące się pod miastem. Niektóre z nich tak stare, jak samo miasto, po I wojnie światowej rozbudowane zostały o setki podziemnych schronów. Codziennie o 12.00, z przejścia między peronami Dworca Głównego (prawie jak w Harrym Potterze!) można wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem po największym z bunkrów, zbudowanym w 1941 roku, a w okresie zimnej wojny przebudowanym na schron przeciwatomowy. Do wyboru są dwie opcje: na poważnie, trasą II wojny światowej i na „wesoło” (o ile komuś pod tonami betonu może być do śmiechu), trasą zimnej wojny. My zaliczyliśmy obie trasy i było to naprawdę niezwykłe przeżycie – polecamy wszystkim zwiedzającym Szczecin (szczegóły znajdziecie na stronie www.schron.szczecin.pl).
Choć przewodnik próbował podchodzić do tematu na wesoło – w bunkrach można organizować „imprezy okolicznościowe”: urodziny dla dziecka (sic!), imprezy integracyjne, konferencje, ponoć także wieczory panieńskie i kawalerskie – nam ta wesołość udzieliła się raczej w formie czarnego humoru. Kolekcję masek przeciwgazowych odebraliśmy jako dość dosłowną interpretację hasła fashion victime...
Niemcy pomyśleli o wszystkim, bo w schronie (oprócz farby fluorescencyjnej na suficie i fragmentach ścian, która nawet po awarii zasilania wskazywałaby zbunkrowanym drogę w ciemności) znalazł się też oddzielny pokój dla dzieci...
Całość budziła naprawdę upiorne wrażenie, ale wycieczka to była fascynująca. Część zimnowojenna to już zdecydowanie inna, bardzo absurdalna bajka. Dekoracje jak z „Misia”, meblościanki, pokój dyrektora, pocztówki ze Złotych Piasków, stare magazyny modowe i jeszcze więcej masek przeciwgazowych. Jeśli szukacie pomysłu na alternatywne zwiedzanie miasta, to bardziej alternatywnie się nie da. Przynajmniej w Szczecinie.
piątek, 17 sierpnia 2012
Szczecin, 10-12.08.2012
Zwiedzanie wodnego miasta można też uprawiać z perspektywy kajaka – tę atrakcję również zaliczyliśmy. Od tego całego zwiedzania byliśmy non stop głodni, na szczęście organizatorzy zadbali o nasze żołądki i co najmniej połowę wyjazdu spędziliśmy z nosem w talerzu (swoim albo cudzym – to nasza specjalność) lub szklance. Polecamy szczególnie hinduską knajpę Bombay, prowadzoną przez byłą miss Indii, która musiała sobie nagrabić w poprzednim życiu, skoro spadła na nią karma w postaci miłości do polskiego marynarza. Pani Anita Agnihotri dzielnie sobie jednak z polskimi zimami radzi i od wielu lat serwuje w Szczecinie najlepsze papadamy, jakie jedliśmy.
Kulminacją szczecińskich atrakcji miał być Pyromagic, czyli po naszemu festiwal fajerwerków. A festiwal to nie byle jaki, bo w tym roku popisywać się mieli zwycięzcy czterech poprzednich edycji (Włosi, Chińczycy, Czesi i Portugalczycy). Każda z ekip przygotowała 18-minutowy pokaz i jak nie lubimy fajerwerków, tak nam się podobało. Na bogato!