W drodze do Katowic raz po raz zacieraliśmy łapki na myśl o występie Demdike Stare. Niestety, tak spektakularnie położonego koncertu nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy już dawno. Los Elisabeth Southern – od której przydomku wziął swoją nazwę ten dźwiękowo-okultystyczny projekt – powinien spotkać tego, kto wpadł na pomysł umieszczenia brytyjskiego duetu w popołudniowych godzinach line-upu. Grupa, której hipnotyzująca siła tkwi w żmudnym, transowym budowaniu klimatu poprzez brzmienie, przegrała z akustykiem, wielkością ekranu i atmosferą piwnego ogródka (bez piwa). Przegrała niestety z kretesem. Zazwyczaj budzące grozę, misternie układane wizualizacje służyły za tło dla refleksów zachodzącego słońca, a wielopłaszczyznowe, mroczne kompozycje Anglików niknęły w otchłani niskopiennego charkotu. Większość zebranych myślała niestety, że tak ma być, że taka konwencja. A konwencję tę wyszykował Demdike'om offowy akustyk i za to... chuj mu w dupę.
To, że na zachwycającej swym line-upem Scenie Eksperymentalnej nie należy stawiać krzyżyka dowiódł na szczęście kolejny duet goszczący na jej deskach. Alva Noto i Blixa Bargeld to weterani przekraczania muzycznych barier i gatunkowych granic. Lata spędzone w otoczeniu głośników, mikrofonów i kabli nauczyły ich, że w kwestiach dźwiękowej materii nie należy ufać nikomu. Ani głos założyciela Einstürzende Neubauten, ani elektroniczne struktury tworzone przez Carstena Nicolaia, ani – tak ważna w ich występach cisza nie miałyby szans wybrzmieć w należyty sposób bez wsparcia ich własnego akustyka. Świadomość, z jaką Niemcy operują wykorzystywanym instrumentarium, budziła zachwyt. Dojmujący wokal nie pozwalającego sobie na szarżę Bargelda w połączeniu z oszczędnością klików Alvy budował atmosferę świętego nie(s)pokoju. A taki klimat podczas tegorocznego Off Festivalu udało się zbudować jeszcze tylko jednemu zespołowi.
Szansy na zbudowanie czegokolwiek nie miało natomiast Shabazz Palaces, które stoczyło na naszych uszach nierówny pojedynek z akustykiem i zamiast afrofuturystycznego misterium odprawiło... nas na Scenę Leśną. W przeciwieństwie do rapów Palaceera Lazaro, wokale Aleca Empire’a, Nici Endo i CX'a KiDTRONIKa słychać było całkiem nieźle. I choć cyfrowo-hardcore’owa ściana dźwięku nie była w stanie zagłuszyć lewackiego przekazu niemieckich rewolucjonistów, to w ich buntownicze zamiary wierzymy dziś dużo mniej niż kilkanaście lat temu. Zespół zdolny niegdyś wzbudzać zamieszki, w 2012 roku jest w stanie co najwyżej pobudzić kilkuset modnie ubranych ludzi do pogo. Przed blisko dwoma dekadami przypominający dowódcę miejskiej partyzantki charyzmatyczny lider zdaje się teraz odgrywać tylko swą dawną rolę, a to, że stoją za nim te same ryczące produkcje, niestety nie zwiększa jego wiarygodności. Bo w zaangażowaniu, nie hałaśliwych dźwiękach, kryła się zawsze potęga Atari Teenage Riot.
Starsza część naszej ekipy nastawiła się też na trochę starszych artystów – raczej starszych stażem niż tylko wiekiem, bo wiadomo że starszego niż sam Bóg, ale wciąż diabelnie żwawego Iggy’ego Popa, czy urodzonego w 1948 roku bohatera piątkowej edycji Charlesa Bradleya ciężko przebić. Nigdy nie byliśmy wielkimi fanami The Wedding Present, ale morskie potwory (płyta „Seamonsters”, 1991) zawsze czaiły się gdzieś w pobliżu, a my mieliśmy do nich tyleż sympatii co i szacunku. Ten wyprodukowany przez słynnego Steve’a Albiniego album to opus magnum ekipy Davida Gedge’a , który zdecydował się przypomnieć „potwory” w całości. Wpadliśmy posłuchać paru piosenek – i zostaliśmy prawie do końca. Bo choć ze sceny emanował raczej nowofalowy dystans, to urok tych prostych, dynamicznych ale melodyjnych gitarowych numerów trzymał nas w miejscu jak magnes. Duży szacun za doskonała formę, której zabrakło choćby rok wcześniej trochę starszym kolegom (i poniekąd protoplastom) czyli Gang of Four.
Wyjątkowo nie w formie okazał się też kwartet The House of Love, można by rzec – muzyczni koledzy z ławki The Wedding Present, a na pewno ich rówieśnicy. Dla tych z nas, którzy wiele obiecywali sobie po wizycie zespołu Guya Chadwicka (w kręgach fanów britpopu postaci wręcz kultowej, bez której wpływu ciężko sobie wyobrazić Oasis czy nasz Myslovitz), ich występ okazał się druzgoczącą konfrontacją sentymentów z rzeczywistością. Choć set wypełniły w co najmniej 1/3 utwory z podszytej postpunkowym nerwem debiutanckiej płyty, na żywo były one równie oklapłe, smętne i niezgrabne jak wyrzucony przez okno szkolnej łazienki kondom z wodą. Zespół często się rozjeżdżał, jakby każdy z muzyków grał sam sobie, Chadwick nie domagał wokalnie, trapiły go problemy sprzętowe, a perkusista mylił się, jakby przed tygodniem po raz pierwszy usłyszał nagrania swojej kapeli. Ładne, melodyjne piosenki zespołu ze słynnym „Shine On” zagranym na koniec również nie miały wręcz szans na pokazanie swego znanego z płyt powabu. Jedynym naprawdę jasnym punktem występu była gra gitarzysty, Terry’ego Bickersa, którego intuicyjne, emocjonalne podejście do instrumentu robiło spore wrażenie.
Z przykrością opuszczaliśmy Scenę Namiotową, tymczasem za rogiem, na Scenie Leśnej, The Antlers już gotowali się do wysłania nas na orbitę. W zasadzie to im się udało – otwierający set numer „Rolled Together” w wersji live to nie tylko wywołujący mrowienie okolic kręgosłupa falset Petera Silbermana, ale też karkołomnie wyhamowujące kompozycję akcenty rytmiczne i przeszywająca gitara. Potem niestety nasi dzielni piloci wyraźnie obniżyli pułap i z okolic zarezerwowanych dla ISS zeszli na wysokość przelotową samolotów pasażerskich – lekko powiało nudą, a gęstymi oparami elektroniki i hałaśliwymi sprzęgami nie było im łatwo ukryć kompozycyjnych niedostatków. Nie mniej jednak uduchowione pląsy Antlersów, którzy każdym centymetrem swych ciał przeżywali wygrywane przez siebie dźwięki, to obrazek wart zobaczenia.
We wpleceniu noisowych momentów w strukturę zwiewnych, akustycznych ballad tkwi natomiast siła Thurstona Moore'a. Czy filar nowojorskiej alternatywy śpiewał swoim charyzmatycznie mizernym głosikiem czy pozwalał sobie na momenty gitarowej dezynwoltury, publika jadła mu z ręki. Co ciekawe, niemniej entuzjastycznie bywalcy Offa zareagowali na rozpoczynający się zaraz po koncercie Amerykanina, występ Shangan Electro. Roztańczeni Afrykanie, nie mają nawet pięciu procent zasług założyciela Sonic Youth, mają natomiast swój egzotyczny urok, niespożyte zapasy energii i całe naręcza tanecznych numerów. Przez blisko godzinę szczelnie wypełniony namiot Sceny Eksperymentalnej poruszał się w tempie 189. uderzeń bębna na minutę. Uginająca się pod naporem ludzi podłoga wprawiała w rytmiczne bujanie nawet tych najmniej ruchawych, a uśmiech nie schodził z setek twarzy próbujących powtarzać obco brzmiące zaśpiewy.
Tymczasem ze skromnej sceny Trójki poniósł się w noc zapach skoszonego siana, prymki przedniego tytoniu do żucia, a może nawet krowich placków – trwająca w najlepsze pitchforkowa zajawka na country pokazała swe oblicze podczas występie Megafaun. Dla nielicznej grupki słuchaczy amerykańskie nerdowskie trio zagrało rewelacyjny set pogodnych, czasem rozimprowizowanych piosenek, niesionych przez elektryczne organy i sunące niespiesznie dźwięki banjo, przede wszystkim jednak zachwycające harmoniami wokalnymi, tak charakterystycznymi dla muzycznych tradycji amerykańskiego południa. Wrażenie robił też gitarzysta, którego wcale nie country’owe szaleństwa dodawały niektórym piosenkom rockowego kopa.
Okazją do podbijania znanych z płyt tekstów był natomiast występ DOOMa. Wspierany przez niewidzialnego DJ-a, nowojorski MC oparł cały swój koncert jedynie na głosie i tekście. Zmieniające się w zaplanowanych odstępach czasowych puszczone z komputera podkłady nawet na sekundę nie pozwoliły mu się schować za cudzymi umiejętnościami. Pozbawiony wsparcia hype mana udowodnił, że prawdziwy mistrz ceremonii radzi sobie sam i jeden mikrofon jest jedynym, czego potrzebuje, by wprawić tłum w rytmiczne bujanie. Numery wydawane pod jego rozlicznymi aliasami przeplatały się ze sobą podczas gdy jego głęboki wokal z namaszczeniem wypowiadał kolejne wersy. Stalowa maska odbijała sceniczne światła i tylko w wyobraźni widzieliśmy, jakie wrażenie musi robić ta listening session w małym zadymionym klubie. W kontekście fatalnie brzmiącego Shabazz Palaces i nawijającej z playbacku, mylącej swag ze zblazowaniem Dominique Young Unique, DOOM okazał się jedynym dowodem na to, że hip-hop ma w ogóle rację bytu na Off Festivalu
Zagraniczny aperitif w postaci kierowanego przez Simona Balthazara londyńskiego kwintetu Fanfarlo najlepiej chyba tego wieczora definiował słowo „ładne” – bezpretensjonalne, indierockowe piosenki zbaczające ku folkowi dzięki rzewnym skrzypcom i refleksyjnym wokalom przyjemnie nastroiły nas na przyjęcie muzycznych wrażeń ostatniego dnia Offa.
Gdy gremialnie skierowaliśmy swe kroki w kierunku sceny eksperymentalnej, by zmierzyć się z muzyką obolałej po rozstaniu z Thurstonem Moorem Kim Gordon, odstające ucho redaktora Rejowskiego wprawnie wychwyciło soczysty, ejtisowy klawisz i wysoki, czarny wokal – to Dam Funk przygotowywali się do występu na Scenie Leśnej. Część z nas zrobiła więc w tył zwrot. W zasadzie od pierwszych sekund występu Dam Funk rozbujali publiczność pokazując, jak w XXI wieku powinien brzmieć funk. Ocierając się o disco i fusion, skopali nam tyłki rewelacyjnym kombosem perkusji i basu (czasami ręcznie wygrywanego na syntezatorze) a sam Damon G. Riddick przeszywał nas to wokalem (przypominającym barwą Horace’a Andy’ego, czasami przepuszczanym przez wokoder), to klawiszowymi szaleństwami, czerpiąc garściami z barw korgów i rolandów sprzed trzech dekad. Zarówno gangsterska konferansjerka jak i wyśpiewana na kolanach, mistrzowsko wpleciona w kawałek zamykający występ żarliwa prośba do jakiejś najwyraźniej ekslaski, by dała mu wreszcie żyć, wyniosły go do top trzy frontmanów wśród artystów tegorocznej edycji Offa. Miażdżący występ.
Część z nas dotarła jednak pod Scenę Eksperymentalną, gdzie Kim Gordon i Ikue Mori odegrały kilka ze swoich postnuklearnych piosenek. Przy wtórze gitarowych zgrzytów i pełnych szumów, elektronicznych struktur, reprezentantka Sonic Youth wyszeptała kolejne ze swoich rozimprowizowanych wersów, dając próbkę tego, jak może brzmieć amerykański folk blues po... końcu świata.
Jak mogłaby brzmieć współczesna muzyka gitarowa, gdyby nie była tak zastana i „zainspirowana”, pokazali natomiast Battles. Nowojorskie trio przy pomocy dosyć klasycznego instrumentarium zgłębia te rejony muzycznej mapy, od których stronią i mainstreamowcy, i eksperymentatorzy. Taneczny rytm potrafią oni złamać jazgotliwym solo, matematyczną wręcz strukturę połączyć z melodyjnym wokalem, a różnice między wesołą piosenką a pieśnią wojenną zatrzeć w trakcie trwania jednego numeru.
W trakcie trwania stand upu Henry’ego Rollinsa nie mogliśmy już natomiast zdzierżyć natłoku umoralniających treści i choć kilka razy szczerze wybuchnęliśmy śmiechem, to niesmaku po „rave’owym” skeczu jego offowy występ w nas nie zabił.
Zabili nas Swans. Zamykający Główną Scenę, raz po raz zakłócany przez pilnującą czasu ekipę techniczną występ nowojorskich weteranów to jeden z najlepszych koncertów jakie widzieliśmy i słyszeliśmy w życiu. Dowodzona przez Michaela Girę multiinstrumentalna grupa to najciekawszy współczesny live band i kto wie czy nie najważniejszy rock band ever. Wciąż balansujący na granicy fizycznej wytrzymałości i psychicznej równowagi muzycy nie wiedzą, co to rutyna czy kompromis. Nieustannie napędzając się w opętańczym transie, na żywo tworząc swoje hipnotyczne, rytualne kompozycje, Swansi ocierają się o metafizykę. Czerpiąc energię z potęgi dźwięku i współuczestnictwa publiki, przekraczają granice, które dla większości zespołów znajdują się daleko poza horyzontem. Dobrze, że grali pod koniec ostatniego dnia festiwalu. Tego, czego dokonali w trakcie trwania swojego brutalnie przerwanego występu nie byłoby w stanie przebić nic innego.
Tekst: Filip Kalinowski, Rafał Rejowski
Foto: Piotr W. Bartoszek